Czterech niewinnych złoczyńców. Rozdział piąty

Dopiero następnego wieczora, jak już wspomniano, nadeszła wiadomość, że gubernator został zastrzelony przez nieznanego sprawcę. Barbara Traill dowiedziała się później niż większość jej znajomych, ponieważ tego ranka wyruszyła dość niespodziewanie na długą przechadzkę pośród ruin i plantacji palm w najbliższej okolicy. Zabrała ze sobą kosz na prowiant. Nie zapakowała do niego wiele, ale tak naprawdę poszła rozpakować o wiele większy bagaż – niewidzialny majdan, który nagromadził się w jej pamięci, zwłaszcza w postaci wspomnień z poprzedniego wieczoru. Tego rodzaju impulsywna samotność była dla niej charakterystyczna; wyniknął też z niej bezpośredni skutek, który w jej przypadku był raczej szczęśliwy. Pierwsza wiadomość była bowiem najgorsza, a po powrocie dziewczyny donoszono już znacznie co innego. Najpierw jej wuj miał nie żyć; później być umierający; ostatecznie okazało się, że jest tylko ranny i rokuje wszelkie nadzieje na wyzdrowienie. Ze swoim pustym koszem Barbara znalazła się w samym środku gwarnej dyskusji na ten temat i szybko przekonała się, że działania policji w celu wykrycia i pochwycenia sprawcy są już daleko posunięte. Śledztwem kierował rzeczowy oficer o szczupłej twarzy i ostrych rysach nazwiskiem Hayter, szef wydziału dochodzeniowego. Czynnie sekundował mu młody Meade, sekretarz gubernatora. Barbarę zdziwiło jednak bardziej, że w samym środku grupy znajdował się jej znajomy guwerner, którego pytano o to, co mu się ostatnio przytrafiło.

W następnej chwili, zdając sobie sprawę z tematu tego przesłuchania, poczuła dziwnego rodzaju przypływ podświadomej złości. Pytania zadawali Meade i Hayter; co istotne, krótko przedtem otrzymali wiadomość, że sir Harry Smythe, z właściwą sobie energią, aresztował doktora Paulusa Gregory’ego, podejrzanego obcokrajowca z długą brodą. Guwernera pytano o jego ostatnie spotkanie z tą budzącą wątpliwości publiczną postacią. Barbara odczuwała potajemną wściekłość, widząc, jak zajście z ubiegłego wieczoru zamienia się w publiczną sprawę policyjną. Poczuła się, jak gdyby przy śniadaniu wszyscy mówili o jakimś bardzo intymnym śnie, który przyśnił się jej w środku nocy. Choć bowiem nosiła w sobie te obrazy, wędrując pośród grobowców i zielonych zarośli, to uważała je za coś tak osobistego, jak gdyby doznała widzenia na pustyni. Szczególnie insynuatorski był w swojej ciekawości bezwyrazowy brunet Meade. Barbara powiedziała sobie, co było wielce niedorzeczne, że zawsze nienawidziła Arthura Meade’a.

– Rozumiem – mówił sekretarz – że ma pan własne słuszne powody, by uważać tego człowieka za niebezpiecznego?

– Uważam i zawsze uważałem go za szuję – odpowiedział Hume w sposób dość nadąsany i niechętny. – Wczoraj wieczorem trochę mu dokopałem, ale nie zmieniło to w niczym moich poglądów ani, jak sądzę, jego.

– Mnie się wydaje, że to może mieć wielkie znaczenie – upierał się Meade. – Czy to prawda, że odchodząc, przeklinał nie tylko pana, ale i gubernatora? I poszedł w dół, w stronę miejsca, gdzie postrzelono gubernatora; co prawda dopiero sporo później i nikt, jak się zdaje, nie widział napastnika. Ale mógł czekać między drzewami, a potem przekraść się wzdłuż muru o zmierzchu.

– Zerwawszy strzelbę z drzewa strzelbowego, które rośnie dziko w tych okolicach, jak przypuszczam – odpowiedział sardonicznie guwerner. – Gwarantuję, że nie miał przy sobie żadnej strzelby ani żadnego pistoletu, kiedy wrzuciłem go w opuncje.

– Zupełnie jakby wygłaszał pan mowę obronną – powiedział sekretarz z lekką drwiną. – Ale sam pan powiedział, że to całkiem podejrzana postać.

– Nie sądzę, żeby był w ogóle podejrzaną postacią – odpowiedział zdecydowanie guwerner. – Osobiście nie mam co do niego żadnych wątpliwości. Myślę, że jest rozwiązłym, kłamliwym, podłym fanfaronem i szarlatanem; egoistycznym i hedonistycznym oszustem. Więc jestem całkiem pewien, że nie zastrzelił gubernatora, ktoś inny to zrobił.

Pułkownik Hayter obrzucił go bystrym spojrzeniem i sam po raz pierwszy przemówił.

– A co pan ma dokładnie na myśli?

– To, co mówię – odparł Hume. Dokładnie dlatego, że jest takim draniem, nie popełnił takiego draństwa. Tacy jak on agitatorzy sami nigdy nie działają. Podburzają innych, organizują spotkania, urządzają składkę i znikają, żeby zrobić to samo gdzie indziej. To całkiem inny rodzaj ludzi podejmuje ryzyko i odgrywa Brutusa lub Charlotte Corday. Ale przyznaję, że są jeszcze dwa drobne dowody, które chyba całkowicie faceta oczyszczają.

Wsadził dwa palce do kieszeni kamizelki i powoli, z namaszczeniem, wyciągnął okrągły, płaski kawałek szkła z urwanym sznurkiem.

– Znalazłem to w miejscu, gdzie się biliśmy – powiedział. – To monokl Gregory’ego. Jeśli pan przez niego popatrzy, nic pan nie zobaczy, poza tym, że człowiek, który potrzebuje tak mocnego szkła, bez niego prawie nic by nie widział. Na pewno nie widział na tyle, by trafić z odległości pomiędzy krańcem muru a sykomorą, skąd mniej więcej, jak sądzą, musiał paść strzał.

– Coś w tym może być – powiedział Hayter – chociaż oczywiście mógł mieć drugie szkło. Powiedział pan, że uważa go za niewinnego z jeszcze jednego powodu.

– Drugi powód – odparł Hume – jest taki, że sir Harry Smythe go właśnie aresztował.

– Co u licha ma pan na myśli? – spytał ostro Meade. – Przecież sam pan przekazał nam wiadomość od sir Harry’ego.

– Chyba przekazałem ją dość nieudolnie – odparł tamten głucho. – To oczywiście prawda, że sir Harry aresztował doktora, ale zrobił to, zanim usłyszał o zamachu na lorda Tallboysa. Aresztował go za zorganizowanie wywrotowego zgromadzenia pięć mil stąd w Pentapolis, na którym wygłosił elokwentną mowę, którą zapewne pięknie zakończył mniej więcej wtedy, gdy strzelano tu do Tallboysa przy narożniku muru.

– Dobry Boże! – zakrzyknął Meade, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczami. – Wygląda na to, że wiele pan wie o tej sprawie.

Raczej ponury guwernant podniósł głowę i zmierzył sekretarza spokojnym, ale dość zagadkowym spojrzeniem.

– Być może wiem o niej trochę – powiedział. – W każdym razie jestem pewien, że Gregory ma dobre alibi.

Zdezorientowana Barbara słuchała uważnie tej dziwnej rozmowy, która była dla niej dosyć przykra. W miarę jak dowody przeciwko Gregory’emu stawały się coraz słabsze, zaczynało dochodzić w niej do głosu nowe uczucie. Zaczynała sobie uświadamiać, że chciała, aby oskarżono Gregory’ego, nie z powodu jakiejś szczególnej niechęci do niego, ale dlatego, że wyjaśniłoby to i zakończyło cały ten incydent oraz uwolniło od niego jej umysł wraz z inną niepokojącą, choć ledwo świadomą myślą. Teraz, gdy sprawca stał się na powrót bezimiennym cieniem, zaczęły dręczyć ją straszne domysły co do jego tożsamości; nękały ją napady strachu, w których ta zagadkowa postać nagle zyskiwała twarz.

Jak już wspomniano, Barbara Traill miała nieco chorobliwe wyobrażenia na temat swojego brata i tragedii Traillów. Była pożeraczem książek; w szkole była typem uczennicy zawsze czytającej coś w kącie. A to, we współczesnych realiach, w zasadzie oznacza, że czytała wszystko, czego nie mogła zrozumieć, zanim przeczytała coś, co mogła zrozumieć. Jej umysł był mieszanką popularnonaukowych teorii na temat dziedziczności i psychoanalizy, a cały trend kultury zmierzał do tego, by uczynić ją pesymistką co do wszystkiego. Ludzie w tym stanie ducha nigdy nie mają trudności ze znalezieniem uzasadnienia dla swoich najgorszych lęków. Jej wystarczyło to, że w przeddzień zamachu jej brat publicznie znieważył wuja, a nawet w szalony sposób mu groził.

Tego rodzaju psychologiczna trucizna sączy się do umysłu coraz głębiej. Wizje Barbary rozrastały się jak ciemny las i nie skończyły się wraz z myślą, że ociężały i niedorozwinięty chłopiec był tak naprawdę szaleńcem i mordercą. Chore uogólnienia z książek, które czytała, pchały ją coraz dalej. Jeśli jej brat, czemu też nie siostra? Jeśli siostra, czemu nie ona sama? Pamięć wyolbrzymiła i zniekształciła roztargnione zachowanie jej siostry w ogrodzie, tak że ostatecznie była niemal przekonana, że Olive wyrywała kwiaty zębami. Jak to zawsze bywa w przypadku takich przesadnych zmartwień, wszelkiego rodzaju wydarzenia nabrały straszliwego znaczenia. Jej siostra powiedziała: „Czy nam wszystkim coś nie dolega?”. Co to mogło oznaczać, jeśli nie rodzinną klątwę? Hume sam powiedział, że nie jest jedynym obecnym tam wariatem. Co innego mogło to oznaczać? Nawet doktor Gregory stwierdził po rozmowie z nią, że jej rasa jest zdegenerowana. Czy chodziło mu o to, że jej rodzina jest zdegenerowana? W końcu, choć nikczemnym, był lekarzem. Każdy z tych potwornych zbiegów okoliczności wywoływał w niej duchowy wstrząs, tak że na myśl o nich niemal wybuchała krzykiem. Przez cały czas pozostała część jej umysłu była w objęciach tej żelaznej piekielnej logiki. Raz po raz mówiła sobie, że zachowuje się chorobliwe, a potem raz po raz, że zachowuje się chorobliwie tylko dlatego, że jest obłąkana. Ale nie była wcale obłąkana, była jedynie młoda, a tysiące młodych ludzi przechodzi przez taki etap koszmarów, o czym nikt nie wie i nikt im nie pomaga.

Ale w szukaniu pomocy pokierował nią dziwny impuls, a był to ten sam impuls, który kazał jej iść z powrotem przez rozświetloną księżycową poświatą polanę do drewnianej chaty na wzgórzu. Właśnie znowu wspinała się na to wzgórze, kiedy spotkała idącego w dół Johna Hume’a.

Wylała z siebie wszystkie lęki i podejrzenia dotyczące jej rodziny, tak jak wcześniej wylała z siebie wszystkie patriotyczne wątpliwości i protesty, kierowana niezrozumiałym zaufaniem, które nie opierało się na żadnej określonej przyczynie ani relacji, a mimo to było pewne siebie.

– Więc tak to wygląda – powiedziała na zakończenie swojego impulsywnego monologu. – Najpierw byłam pewna, że to zrobił biedny Tom. Ale w tym momencie wydaje mi się, że sama mogłam to zrobić.

– Tak, to całkiem logiczne – przyznał Hume. – Tak samo sensownie jest powiedzieć, że jesteś winna, jak to, że winny jest Tom. I równie sensownie jest powiedzieć, że arcybiskup Canterbury jest tak samo winny jak każde z was.

Próbowała wyjaśnić swoje wysoce naukowe domysły na temat dziedziczności, a ich skutek był bardziej zauważalny; przynajmniej sprawiły, że ta wielka i powolna osoba nieco się ożywiła.

– Do diabła z wszystkimi lekarzami i naukowcami – zawołał – a raczej do diabła z wszystkimi powieściopisarzami i dziennikarzami, którzy mówią o tym, czego nie rozumieją nawet lekarze! Ludzie ubliżają dawnym piastunkom za to, że opowiadały dzieciom o straszydłach, które całkiem szybko stawały się żartem. A co z nowymi piastunkami, które pozwalają by dzieci bały się czarnych straszydeł, które mają brać na poważnie? Moja droga, z twoim bratem jest wszystko w porządku, tak jak z tobą. On jest po prostu, jak to mówią, chronionym neurotykiem, co jest zawiłym sposobem powiedzenia, że posiada dodatkową skórę, której nie będzie się trzymać lakier prywatnej edukacji, ale spłynie z niego jak woda po kaczce. Pewnie tym lepiej dla niego, na dłuższą metę. Ale nawet załóżmy, że pozostanie trochę bardziej jak dziecko niż reszta z nas. Czy jest coś szczególnie okropnego w dziecku? Czy wzdrygasz się, kiedy myślisz o swoim psie tylko dlatego, że jest zadowolony i cię lubi, ale nie zna czterdziestego ósmego twierdzenia Euklidesa? Bycie psem to nie choroba. Bycie dzieckiem to nie choroba. Nawet pozostanie dzieckiem to nie choroba; nie chciałabyś czasem, żebyśmy wszyscy pozostali dziećmi?

Barbara była typem osoby, która zmaga się myślami i sugestiami po kolei, tak jak się pojawiają. Stała w milczeniu, ale jej umysł pracował jak młyn. Znowu odezwał się on, teraz delikatniej.

– To jak z tym, co mówiliśmy o dawaniu przykładu. Świat jest chyba zbyt poważny i surowy jeśli chodzi o karanie; byłoby o wiele lepiej, gdyby nim rządzić jak przedszkolem. Ludzie nie potrzebują katorg, egzekucji i tym podobnych. Większość ludzi potrzebuje, żeby im dano po uszach i wysłano do łóżka. Ale byłoby zabawnie postawić pozbawionego skrupułów milionera w kącie! To byłaby właściwa kara.

Kiedy znowu się odezwała, w jej głosie pobrzmiewała ulga i nowa ciekawość.

– Co robisz z Tomem? – spytała. – I co znaczą te wszystkie śmieszne trójkąty?

– Zgrywam głupiego – odpowiedział poważnie. – On potrzebuje, żeby go czymś zainteresować, a wygłupy zawsze działają na dzieci; bardzo oczywiste wygłupy. Nie wiesz, jak bardzo dzieci zawsze lubiły fantazje w stylu krowy przeskakującej nad księżycem? To edukacyjny wpływ zagadek. Ja właśnie muszę być tą zagadką. On musi cały czas się zastanawiać, o co mi chodzi albo co zaraz zrobię. To oznacza robienie z siebie głupka, ale to jedyny sposób.

– Tak – odpowiedziała powoli – w zagadkach jest coś strasznie porywającego… w każdego rodzaju zagadkach. Nawet ten stary pastor ze swoimi zagadkami z Apokalipsy sprawia wrażenie, że ma po co żyć… tak à propos, chyba obiecaliśmy przyjść do niego dzisiaj na podwieczorek; byłam tak roztrzęsiona, że o wszystkim zapomniałam.

W chwili, gdy to mówiła, zobaczyła swoją siostrę Olive, jak szła ścieżką odziana w charakterystyczne insygnia osoby składającej wizytę. Obok kroczył jej krzepki mąż, wicegubernator, który nieczęsto bywał na takich spotkaniach towarzyskich.

Wszyscy przeszli razem drogą; Barbara była nieco zaskoczona, widząc przed nimi na tej samej drodze nie tylko zgrabną i elegancką sylwetkę sekretarza Meade’a, ale również bardziej kanciasty zarys pułkownika Haytera. Najwyraźniej zaproszenie duchownego obejmowało wszystkich.

Wielebny Ernest Snow żył bardzo skromnie w jednym z rzędowych domków zbudowanych dla niższych urzędników gubernatora. To na tyłach tego rzędu domków ciągnęła się wzdłuż ogrodowego muru ścieżka, przechodząca obok sykomory w kierunku grupy drzew oliwnych i dalej do narożnika, gdzie gubernatora powaliła tajemnicza kula. Ścieżka ciągnęła się wzdłuż otwartej pustyni i była prymitywną, ubitą drogą dla pustynnych pielgrzymów. Ale idąc po drugiej stronie, przed rzędem domów, podróżnik mógł równie dobrze wyobrazić sobie, że znajduje się na londyńskim przedmieściu – tak regularne były zdobione ogrodzenia, i tak identyczne portyki i małe frontowe ogródki. Jedynie numer odróżniał dom duchownego od pozostałych, a wejście do niego było tak wąskie, że grupa gości miała pewną trudność z przeciśnięciem się.

Podając rękę Olive, pastor Snow skłonił się z ceremonialnością, która sprawiła, że jego siwe włosy wyglądały jak posypane osiemnastowiecznym pudrem. W jego zachowaniu było też coś innego, co z początku zdawało się trudniejsze do określenia. Było to coś, co w jego profesji idzie czasem w parze ze ściszonym głosem i uniesioną ręką. Jego twarz wyrażała opanowanie, ale zdawało się ono niemal wymuszonym opanowaniem; a mimo że mówił przygnębionym głosem, jego oczy były bardzo błyszczące i stanowcze. Barbara zrozumiała nagle, że pastor odprawia pogrzeb i niewiele się pomyliła.

– Nie muszę pani mówić, lady Smythe – mówił tym samym ściszonym głosem – jak bardzo wszyscy współczujemy pani w tej strasznej godzinie. Choćby tylko z publicznego punktu widzenia, śmierć pani wybitnego wuja…

Olive Smythe przerwała mu z dość błędnym wzrokiem.

– Ale mój wuj nie umarł, pastorze Snow. Wiem, że na początku tak mówili, ale został tylko postrzelony w nogę i już próbuje kuśtykać.

Przez twarz duchowego przeszła nagła zmiana, dla większości zbyt szybka, by ją zauważyć. Barbarze zdawało się, że opadła mu szczęka, a kiedy powróciła na swoje miejsce, ułożyła się w zupełnie sztuczny uśmiech wyrażający gratulacje.

– Droga pani – szepnął – co za ulga…

Rozejrzał się nieco błędnie po pokoju. Nie było jeszcze całkiem jasne, czy wielebny Ernest Snow pamiętał o przygotowaniu poczęstunku na czas podwieczorku, ale przygotowania, które poczynił, miały mało odżywczy charakter. Stoliki były obłożone wielkimi książkami, z których wiele było otwartych, a w większości z nich wykreślone były zamaszyście plany i projekty, przeważnie architektoniczne lub archeologiczne, w niektórych przypadkach najwyraźniej astronomiczne bądź astrologiczne, ale wywołujące ogólne wrażenie czarnoksięskich zaklęć lub biblioteki tajemnych nauk.

– Badania nad apokaliptyką – wyjąkał – moje hobby. Sądziłem, że moje obliczenia… Te rzeczy napisano ku naszemu pouczeniu.

Wtedy właśnie Barbarę przeniknęły ostateczne zaskoczenie i trwoga. Uświadomiła sobie bowiem jasno i jednocześnie dwa fakty. Pierwszy był taki, że wielebny Ernest Snow przyjął śmierć gubernatora ze swego rodzaju dostojnym zadowoleniem, a na wiadomość o jego wyzdrowieniu zareagował wcale nie z ulgą. Drugi był taki, że mówił tym samym głosem, który kiedyś wypowiedział te same słowa w cieniu sykomory, a które zabrzmiały w jej uszach jak szaleńcze wołanie o krew.

cdn.

Gilbert Keith Chesterton

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Czterech niewinnych złoczyńców.