Czterech niewinnych złoczyńców. Rozdział ósmy

Pan Walter Windrush, wybitny i ekscentryczny malarz i poeta, mieszkał w Londynie i miał za domem w ogrodzie dziwne drzewo. Samo w sobie nie mogłoby to być przyczyną opowiedzianych tu groteskowych zdarzeń. Wiele osób, nie będąc poetami, sadziło w swoich ogrodach osobliwe rośliny. Dwa kuriozalne fakty dotyczące tego kuriozum były takie, że, po pierwsze, drzewo było jego zdaniem na tyle niezwykłe, by przyciągać tłumy z krańców ziemi; po drugie zaś, jeśli lub kiedy tłumy przychodziły popatrzeć, nie pozwalał im patrzeć.

Należy zacząć od tego, że w ogóle go nie posadził. Co ciekawe, wyglądało to raczej tak, jak gdyby bezskutecznie próbował je posadzić czy też bezskutecznie wyrwać. Zimni klasyczni krytycy mówili, że prędzej mogliby zrozumieć wyrywanie niż sadzenie. Było to bowiem drzewo groteskowe i nieokreślone – skarłowaciałe czy też ogłowione w sposób przywodzący na myśl las Burnham Beeches, ale niełatwe do zaklasyfikowania jako roślina. Pień był tak przysadzisty, że konary zdawały się wyrastać z korzeni, a korzenie z konarów. Korzenie też wystawały nad ziemię, tak że światło przeświecało przez nie jak przez gałęzie, gdyż ziemię wymyło spod nich płynące tuż obok naturalne źródełko. Całość miała jednak wielki obwód i wyglądała trochę jak polip albo mątwa, rozchodząca się promieniście we wszystkich kierunkach. Czasami wydawało się, jakby jakaś ogromna ręka z nieba, jakby olbrzyma z bajki o Jacku i łodydze fasoli, próbowała wyciągnąć to drzewo z ziemi za włosy.

Nikt rzeczywiście nie posadził nigdy tego szczególnego ogrodowego drzewa. Wyrosło jak trawa lub nawet jak dzika trawa z najdzikszych prerii. Była to najprawdopodobniej zdecydowanie najstarsza rzecz w tych stronach; brak było dowodu na to, że starszy był Stonehenge. Nigdy nie umieszczono tego drzewa w niczyim ogrodzie. Wszystko inne umieszczono dokoła niego. Ogród, mur ogrodowy i dom umieszczono dokoła niego. Londyn, w pewnym sensie, umieszczono dokoła niego. Choć bowiem dzielnica, o której mowa, była już tak głęboko zatopiona w metropolii, że nikt nie myślał o niej nigdy jako o podmiejskiej, to jednak rozwinęła się ona dość niedawno i szybko, a w nie za bardzo odległych czasach dziwaczne drzewo rosło samotnie na smaganym wiatrami bezdrożnym wrzosowisku.

Okoliczności, w których zostało ono w końcu ocalone lub zniewolone były takie: niemal pół pokolenia temu zdarzyło się, że Windrush, wówczas student szkoły sztuk pięknych, szedł przez te odkryte błonia z dwoma towarzyszami. Jeden był studentem w jego wieku, ale związanym z medycznym, nie artystycznym wydziałem jego uczelni; drugi był nieco starszym znajomym, przedsiębiorcą, którego obaj młodzieńcy chcieli poradzić się w sprawie jakiegoś interesu. Zaproponowali, że omówią go w gospodzie Trzy Pawie na skraju błoni (co nie pozostawało bez związku z powszechną wśród studentów nieumiejętnością poważnego załatwiania interesów). Szczególnie najstarszy z mężczyzn zdążał do tego schronienia z pewną niecierpliwością, ponieważ wzmagał się wiatr i nad tą raczej opustoszałą scenerią zapadał zmrok.

W tym momencie ich marsz został wstrzymany przez wielce irytujące zachowanie Waltera Windrusha. Przemieszczał się on równie szybko, co pozostali, kiedy nagle dziwaczny zarys drzewa najwyraźniej sprawił, że zatrzymał się jak wryty. Wzniósł nawet ręce, nie tylko w geście zdumienia niespotykanym wśród ludzi jego nacji, ale w sposób, który można było wziąć za jakiegoś rodzaju pogański kult. Mówił przyciszonym głosem i wskazywał ręką, jak gdyby zwracając ich uwagę na pogrzeb lub jakieś wzbudzające respekt wydarzenie. Jego naukowy znajomy przyznał, że wyrastające z ziemi okrakiem drzewo jest pewną botaniczną ciekawostką, ale nie musiał wykazać się wielką naukowością, by znaleźć przyczynę w postaci potoku czy też strumyka, który wypływając powyżej za drzewem, wydrążył szczeliny pomiędzy jego korzeniami. Skoczył z ciekawości na jeden z wystających korzeni i wszedł wyżej po jednej z niższych gałęzi, a następnie, stwierdzając, że drzewo wygląda na w połowie wydrążone, obrócił się, by pomaszerować dalej. Dżentelmen przedsiębiorca czekał już z pewną niecierpliwością, by też to uczynić. Ale Walter Windrush nie mógł ocknąć się z hipnotycznego zachwytu. Wciąż chodził wokół drzewa, spoglądał w dół na rozlewające się wody, a potem w górę na szeroki puchar czy też gniazdo utworzone przez koronę gałęzi.

– W pierwszej chwili – powiedział wreszcie – nie wiedziałem, co mi się stało. Teraz rozumiem.

– Ja nie za bardzo – powiedział krótko jego znajomy – chyba że zbzikowałeś. Jak długo zamierzasz się tu jeszcze kręcić?

Windrush nie odpowiedział od razu; po chwili odparł:

– Nie wiesz, że wszyscy poeci, malarze i ludzie tacy jak ja są z natury komunistami? I nie wiesz, że z jakiejś przyczyny wszyscy jesteśmy z natury włóczęgami?

– Przyznaję – wtrącił dość ponuro ich doradca od interesów – że niektóre z twoich niedawnych finansowych szaleństw mogłyby się spodobać komunistom. Ale co do włóczęgów, to wydaje mi się, że oni przynajmniej mają tę zaletę, że ruszają się z miejsca.

– Nie rozumiesz mnie – odpowiedział Windrush z dziwnego rodzaju rozmarzoną cierpliwością. – Chodzi o to, że teraz nie jestem komunistą. Nie jestem już włóczęgą.

Zapadło pełne zdziwienia milczenie, po czym Windrush powiedział tym samym tonem:

– Nigdy wcześniej w życiu nie widziałem niczego, co chciałem posiadać.

– Chcesz naprawdę powiedzieć – zaoponował tamten – że chciałbyś posiadać to właśnie zgniłe stare drzewo?

Windrush kontynuował, jak gdyby tamten nic nie powiedział:

– Nigdy wcześniej podczas moich tułaczek nie widziałem żadnego miejsca, w którym chciałbym się zatrzymać i zamieszkać. Nigdzie indziej na świecie nie może być nic podobnego do tej fantazji ziemi, nieba i wody; zbudowanego na mostach jak Wenecja, z pieczarami prześwietlonymi światłem dnia, jak piekło w poemacie Miltona, rozszczepionego niczym przez podziemną rzekę Alf i powstającego surowo i wyraziście z rozstępującej się ziemi jak zmarli na dźwięk sądnej trąby. Nigdy nie widziałem czegoś takiego. Tak naprawdę nie chcę już widzieć niczego innego.

Być może jego dziwaczną fantazję można by w jakiejś mierze wytłumaczyć chwilowymi warunkami pogodowymi, które dodały tajemniczości tej fantazji natury. Burzowe niebo nad wrzosowiskiem zmieniło kolor z szarego na purpurowy, a następnie na ciemnoczerwony, który rozjaśniał się jedynie na horyzoncie pojedynczym szkarłatnym paskiem zachodzącego słońca. Na tym tle, czarny i cudaczy zarys drzewa miał naprawdę wygląd czegoś bardziej mistycznego niż naturalny przedmiot; jak gdyby drzewo próbowało chodzić albo potwór wynurzał się z wody w szalonym wysiłku, by wzbić się do lotu. Ale nawet gdyby towarzysze Windrusha mieli więcej zrozumienia dla takich nastrojów, to i tak nie byliby przygotowani na stanowczość, z jaką rzucił się na kępę trawy obok strumyka i wyciągnął fajkę oraz kapciuch, tak jakby właśnie zasiadł w klubowym fotelu.

– Mogę spytać, co robisz? – spytał jego znajomy.

– Nabywam prawa do tego miejsca przez zasiedzenie.

Obydwaj zasypali go protestami; stawało się też dla nich coraz bardziej oczywiste, że mówi najzupełniej poważnie, nawet jeśli nie jest do końca zrównoważony. Przedsiębiorca zwrócił mu prędko uwagę na to, że jeśli jest naprawdę zainteresowany tym idiotycznym kawałkiem pustkowia, to byłoby rozsądniej rozmówić się z pośrednikami reprezentującymi posiadłość, której była częścią, ponieważ praw do niej nie nabędzie przez zasiedzenie nawet za pół wieku. Ku niezmiernemu zaskoczeniu doradcy, poeta podziękował mu całkiem poważnie za poradę i wyciągnął kartkę papieru, by zanotować nazwisko i adres pośrednika.

– Tymczasem – powiedział bardzo stanowczo przedsiębiorca – nie wydaje mi się to wcale przyjemnym miejscem do siedzenia, więc jeśli chcesz załatwiać ze mną interesy, będziesz się musiał przenieść do Trzech Pawi.

– Nie bądź głupcem, Windrush – powiedział do niego ostro drugi towarzysz. – Nie chcesz chyba zostać tu na całą noc?

– Właśnie tego chcę – odparł Windrush. – Widziałem, jak słońce zachodzi w moim własnym stawie i chcę zobaczyć, jak wschodzi z niego księżyc. Nie można winić potencjalnego nabywcy, że chce obejrzeć nieruchomość o każdej porze.

Znajomy przedsiębiorca zdążył się już odwrócić, a jego ciemna, potężna sylwetka, wyrażająca pogardę samym kształtem pleców, zniknęła za rozłożystym drzewem. Drugi mężczyzna zwlekał chwilę dłużej, ale wobec nieracjonalnej racjonalności ostatniej wypowiedzi, on również podążył w tę samą stronę. Kiedy odszedł na jakieś sześć jardów i również skręcał przy drzewie, zachowanie poety nagle się zmieniło. Przepraszając, cisnął fajkę i zaczął gonić swoich towarzyszy w całkiem odmiennym stylu i z odmienną gestykulacją, wykonując uprzejmie zamaszyste ukłony.

– Przepraszam was – mówił wspaniałomyślnie – mam nadzieję, że przyjdziecie jeszcze do mojego małego domu. Boję się, czy nie uchybiłem gościnności.

Pozostał chwilę przy drzewie, a następnie powrócił na swoje miejsce na brzegu i siedział tam, wpatrując się urzeczony w sadzawkę, która w ostatnich promieniach zachodzącego słońca lśniła jak jezioro krwi. Pozostał tak przez wiele godzin, patrząc jak noc zamienia czerwoną sadzawkę w czarną, a światło księżyca w białą; jak gdyby naprawdę był hinduskim pustelnikiem, który wpadł w niewzruszoną ekstazę. Ale kiedy następnego ranka po raz pierwszy się poruszył, wydawało się, że napełniła go o wiele bardziej niezwykła i zadziwiająca praktyczność. Udał się do pośredników reprezentujących tę posiadłość; wyjaśniał i negocjował przez kilka miesięcy, aż w końcu stał się prawowitym posiadaczem około dwóch akrów gruntu otaczających jego ulubioną cudaczną roślinę. Przystąpił do grodzenia jej z wielce matematyczną dokładnością, jak osadnik wyznaczający działkę górniczą na pustyni. Reszta jego niezwykłego przedsięwzięcia była tym bardziej niezwykła, że stosunkowo zwyczajna. Zbudował na swojej ziemi mały dom; wszedł w świat przemysłu literackiego i zdobył pozycję, która szybko pozwoliła mu zmienić go w bardzo przyzwoitą wiejską siedzibę. W swoim czasie dopełnił też społecznego awansu, poślubiając żonę, która zmarła, darząc go jednym dzieckiem – córką. Córka dorosła całkiem szczęśliwie w tych rustykalnych, choć nie prymitywnych warunkach, a życie pana Waltera Windrusha toczyło się dalej dość spokojnie, aż do wielkiej tragedii, która spotkała go w późniejszych latach.

Ta tragedia zwała się Londynem. Rozrastające się w nieskończoność miasto wpełzło na te wzgórza i błonia jak wody przypływu, a reszta historii Windrusha, czy też ta część jego historii, dotyczyła wyłącznie jego oporu i środków obrony w obliczu tak absurdalnego potopu. Przysiągł na wszystkie muzy, że jeśli ten obmierzły labirynt brzydoty i bezguścia musi rzeczywiście otaczać jego święte drzewo i święty ogród, to przynajmniej nie będzie ich dotykać. Wzniósł dokoła tego miejsca śmiesznie wysoki mur; wpuszczaniu kogokolwiek do ogrodu towarzyszyło wiele ceremonii, a pod koniec te ceremonie przerodziły się raczej w podejrzliwość. Kilku nieostrożnych gości potraktowało jego ogród, jak gdyby to był zwykły ogród; co więcej, jakby jego drzewo było zwykłym drzewem. A ponieważ chlubił się tym, że jego pustelnia była ostatnim skrawkiem wolnej przestrzeni, jaka pozostała w Anglii, oraz ostoją poezji wszędzie indziej pokonanej przez prozę, więc w późniejszych latach miał zwyczaj zamykać drzwi do ogrodu i wsadzać klucz do kieszeni. We wszystkich innych aspektach życia był całkiem gościnny i ludzki; dbał o to, by jego córce było dobrze pod każdym innym względem, ale coraz bardziej uważał swój ogród za swoją świętą samotnię; w ciągu długich dni i nocy nic nigdy nie poruszało się w niej, oprócz samotnego właściciela chodzącego wokół swego drzewa.

cdn.

Gilbert Keith Chesterton

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Czterech niewinnych złoczyńców.