Czterech niewinnych złoczyńców. Rozdział jedenasty

Enid Windrush była istotą ludzką; bardzo ludzką istotą. Potrafiła odczuwać kilka odcieni i różne stopnie oburzenia, ale w tej chwili odczuwała je wszystkie naraz. Była zła, że gość pojawił się o tak później porze i wszedł przez okno zamiast przez drzwi; była zła, że osoba, którą darzyła pewnym szacunkiem, zachowała się jak włamywacz; była zła, że pogardliwie zignorowano wolę jej ojca; była zła, że ją przestraszono i jeszcze bardziej zła, że nie rozumiała wcale powodu swojego strachu. Była jednak człowiekiem i chyba najbardziej złościło ją to, że intruz nawet nie odpowiedział na żaden z jej przejawów gniewu, ale je zignorował. Siedział z łokciami na kolanach i ściskał dłońmi nabrzmiałe skronie. Minęło sporo czasu, zanim zdobył się na zniecierpliwioną odpowiedź:

– Nie widzi pani, że myślę?

Następnie, we właściwy sobie sposób, energicznie poderwał się, podbiegł to jednego z wielkich, niedokończonych obrazów i przyglądał mu się. Później, równie gorączkowo, dokładnie obejrzał inny, a potem jeszcze inny. Potem zwrócił się ku niej z miną równie uspokajającą, co trupia czaszka z piszczelami, i powiedział:

– Mówię to z wielką przykrością, panno Windrush. Mówiąc wprost, pani ojciec cierpi na duodiapsychozę.

– To pan nazywa mówieniem wprost?

Judson dodał cicho i ochryple:

– Zaczęło się od atawizmu nadrzewnego.

To błąd, kiedy człowiek nauki popada w zrozumiałość. W tej popularnonaukowej epoce dwa ostatnie słowa lekarza były wystarczająco znajome, by sprawić, że dziewczyna aż poderwała się na równe nogi jak dotknięta do żywego.

– Ma pan czelność sugerować – zawołała – że mój ojciec chciał kiedyś mieszkać na drzewie jak małpa?

– Jakie jest inne wyjaśnienie? – powiedział ponuro. – To bardzo bolesna sprawa, ale ta hipoteza w oczywisty sposób zgadza się z faktami. Dlaczego zawsze chciał być z drzewem sam na sam, jeśli nie dlatego, że to, co na nim robił, było zbyt groteskowe jak na jego społeczną godność? Wie pani przecież, jaka jest ta podmiejska dzielnica. Jeżeli o to chodzi, to jego strach przed tą dzielnicą, jego zupełnie nieproporcjonalny strach przed miastami, jego całkiem gorączkowa i fanatyczna tęsknota za lasem i dzikimi krajobrazami – co to wszystko może oznaczać, jeśli nie ten sam nadrzewny atawizm? Bo co innego może wyjaśnić tę całą historię? To, jak znalazł drzewo i dostał bzika na jego punkcie? Jaki był charakter tego nieopanowanego pragnienia, które wezbrało w nim na sam widok tego drzewa? Tak silna żądza mogła pochodzić tylko z głębi jego natury, z samych ewolucyjnych korzeni człowieka. To mogła być tylko żądza antropoida. To smutny, ale wielce przekonujący przykład prawa Doone’a.

– Co to za brednie? – zawołała Enid. – Myśli pan, że mój ojciec nigdy wcześniej nie widział drzewa?

– Musi pani pamiętać – odparł tamten tym samym głuchym i pozbawionym nadziei głosem – o szczególnych cechach tego drzewa. Jest idealne do tego, by wywołać mgliste wspomnienia pierwotnego domu człowieka. To drzewo, które wydaje się w całości gałęziami, którego korzenie są jak gałęzie i zachęcają setkami punktów oparcia, by się po nich wspinać. Te pierwotne skłonności czy fundamentalne instynkty byłyby u niego i tak wystarczająco oczywiste, ale niestety jego przypadek od tego czasu się skomplikował. Przerodził się w półczteropoidalną oburęczność.

– Wcześniej mówił pan co innego – powiedziała podejrzliwie.

– Przyznaję – odpowiedział z drżeniem – że w pewnym sensie to moje własne odkrycie.

– A mnie się wydaje – odparła – że tak pan kocha swoje potworne odkrycia, że poświęciłby pan dla nich każdego – mojego ojca albo mnie.

– Nie poświęciłbym pani, ale ją uratował – rzekł Judson i znów zadrżał. Opanował się jednak z trudem i kontynuował tym samym nieznośnym mechanicznym tonem wykładowcy.

– Reakcja antropoidalna wiąże się z próbą uzyskania na powrót jednakowej sprawności we wszystkich kończynach, jak u małpy. To prowadzi do eksperymentów z oburęcznością, o jakich pani ojciec sam wspominał. Próbował rysować i malować obiema rękami. W kolejnym stadium prawdopodobnie próbowałby też malować stopami.

Spojrzeli na siebie, a miarą grozy tej konwersacji było to, że żadne z nich się nie roześmiało.

– Efekt – kontynuował lekarz – naprawdę niebezpieczny efekt to tendencja do rozdzielania funkcji. Taka dwuręczność nie jest normalna u człowieka w tym stadium ewolucji i może prowadzić do rozszczepienia półkul mózgowych. Jedna część mózgu może stać się nieświadoma tego, co usiłuje robić druga. Taka osoba nie jest poczytalna… i powinna być pod nadzorem.

– Nie wierzę w ani jedno pana słowo – powiedziała gniewnie kobieta.

Uniósł palec i wskazał ponuro na wiszące nad nimi ponure płótna i oprawione obrazy na szarym papierze, na których oburęczny artysta wyraził w wirujących liniach i krzykliwych kolorach swoje wizje.

– Niech pani spojrzy na te obrazy – powiedział. – Niech pani popatrzy wystarczająco długo, a dostrzeże pani dokładnie to, o co mi chodzi – i o co w nich chodzi. Motyw drzewa wciąż się powtarza, jak monomania, ponieważ gałęzie drzewa rozchodzą się promieniście i odśrodkowo, co sugeruje jednoczesne machanie obiema rękami, z pędzlem trzymanym w każdej. Ale drzewo to nie koło – koło byłoby mniejszym złem. Chociaż ma gałęzie po każdej stronie, to nie są one po każdej stronie takie same. I tu właśnie zaczyna się klątwa i postępujące zagrożenie.

Tym razem zapadła grobowa cisza, którą przerwał on sam, kontynuując wykład.

– Próba oddania zróżnicowania gałęzi za pomocą jednoczesnej oburęcznej czynności prowadzi do zerwania mózgowej jedności i ciągłości, załamania odpowiedzialności moralnej i skoordynowanego, konsekutywnego zachowania…

W czarnej burzy szalejącej w jej umyśle, nagle rozbłysła błyskawica intuicji.

– Czy to rodzaj zemsty? – spytała.

Przerwał w połowie wielosylabowego wyrazu i zbladł aż po same usta.

– Skończyłeś już te swoje długie słowa, ty kłamco, szarlatanie i oszuście? – zawołała z nieopisaną wściekłością. – Myślisz, że nie wiem, dlaczego próbujesz zrobić z mojego ojca kogoś niepoczytalnego? Bo powiedziałam ci, że może wyrzucić cię z domu… bo…

Jego blade usta zdawały się układać jakby w agonalny uśmiech:

– A dlaczego miałbym się tym przejmować?

– Bo – zaczęła i nagle przerwała. Otworzyła się w niej przepaść, do której nie zajrzała. Przez chwilę siedział na kanapie sztywny jak trup, a potem nagle trup się ożywił.

– Tak! – krzyknął, zrywając się. – Masz rację! Chodzi o ciebie. Cały czas chodziło o ciebie! Jak mogę cię zostawić z nim samą? Musisz mi uwierzyć! Mówię ci, że ten człowiek jest szalony.

Nagle zakrzyknął innym i dźwięcznym głosem:

– Jak Boga kocham, boję się, że on cię zabije! A jak ja miałbym potem żyć?

Była tak zdumiona tym wybuchem żarliwego uczucia po całej tej pedanterii, że po raz pierwszy coś załamało się lub zadrżało w jej ostrym głosie. Mogła jedynie powiedzieć:

– Jeśli myślisz o mnie, to musisz zostawić go w spokoju.

Wraz z jej słowami nagle powróciła jego kamienna obojętność. Głosem, który zdawał się odległy o setki mil, powiedział:

– Zapominasz, że jestem lekarzem. Mam obowiązek wobec społeczeństwa.

– Teraz wiem, że jesteś świnią i draniem – powiedziała. – Tacy zawsze mają obowiązek wobec społeczeństwa.

A potem, w ciszy, jaka zapadła, obydwoje usłyszeli odgłosy, które być może same w sobie wyrwały ich z niemego wyzwania, które wzajemnie sobie rzucili. Długi, lekki i kołyszący się krok oraz cicho nucona biesiadna pieśń były dla Enid wystarczająco jasnym sygnałem, kto powrócił. Za chwilę w pokoju stanął Walter Windrush, wyglądając w stroju wieczorowym odświętnie i dość olśniewająco. Był wysokim i przystojnym starszym panem, a przy nim figura posępnego lekarza wyglądała nie tylko na krępą, ale niemal przysadzistą. Lecz kiedy artysta spojrzał na pracownię, zobaczył otwarte okna i odświętny nastrój zniknął z jego twarzy.

– Właśnie przeszedłem przez pański ogród – powiedział cicho lekarz.

– Więc zechce pan łaskawie wyjść z mojego domu – powiedział artysta.

Pobladł od gniewu albo jakiejś innej emocji, ale mówił wyraźnie i stanowczo. Po chwili milczenia dodał: – Muszę pana prosić, aby zaprzestał pan wszelkich kontaktów ze mną i z moją rodziną.

Judson poderwał się i ruszył naprzód z agresywnym gestem, który od razu powstrzymał. Ale głos wydobył się z niego jak coś poza jego kontrolą.

– Mówi pan, że mam opuścić ten dom, a ja mówię, że to pan go opuści!

Potem, jak gdyby zgrzytając zębami, dodał coś, co zabrzmiało na niewyobrażalne intelektualne okrucieństwo:

– Doprowadzę do uznania pana za chorego umysłowo.

Wyszedł z wściekłością z pokoju w stronę głównych drzwi, a Windrush odwrócił się do córki. Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczyma, ale jej twarz była tak blada, że przez ułamek sekundy myślał, że nie żyje.

***

Z następnych przerażających czterdziestu ośmiu godzin, kiedy groźba została spełniona ze wszystkimi jej konsekwencjami, Enid nigdy nie pamiętała wielu szczegółów. Ale zapamiętała jakąś nieokreśloną nocną lub poranną godzinę, która zdawała się jedynie częścią bezsennej nocy, kiedy to stała na progu i krążyła błędnym wzrokiem po ulicy, jak gdyby oczekując, że sąsiedzi uratują ją z płonącego domu. Ogarnęła ją zimna pewność, okrutniejsza niż ogień, że w tym nieszczęściu nie można liczyć na sąsiadów ani zaprotestować przeciwko machinie współczesnego ucisku. Zobaczyła policjanta stojącego przy sąsiedniej latarni naprzeciwko sąsiedniego domu. Pomyślała, że może go zawołać, tak jakby po to, by ocalił ją od włamywacza, ale uświadomiła sobie, że równie dobrze mogłaby zawołać latarnię. Jeśli dwaj lekarze postanowili zaświadczyć, że Walter Windrush jest szaleńcem, to stał za nimi cały współczesny świat, w tym policja i inne instytucje. Jeśli postanowili zaświadczyć, że to nagły przypadek, to mógł on być zabrany natychmiast, pod dozorem policjanta, a wyglądało na to, że właśnie zabierano go natychmiast. Niemniej jednak policjant stojący w tym akurat miejscu, gdzie nigdy wcześniej żadnego nie widziała, z jakiejś przyczyny przykuł jej wzrok. Kiedy tak mu się przyglądała, jej najbliższy sąsiad, Wilmot, wyszedł z domu z lekką walizką w ręku.

Poczuła nagłą chęć poradzenia się go, być może była to chęć poradzenia się kogokolwiek. Ale on zawsze wydawał się człowiekiem wszechstronnie poinformowanym, również naukowo; pod wpływem impulsu Enid podbiegła i poprosiła go o chwilę rozmowy. Wilmot najwyraźniej nieco się śpieszył, co było zupełnie do niego niepodobne, ale uprzejmie się skłonił i zaprosił ją do salonu. Kiedy tam weszła, ogarnęła ją dość niewytłumaczalna nieśmiałość i pokrętność. Poczuła irracjonalny lęk przed wydaniem sama nie wiedziała kogo lub czego. Ponadto w znajomej twarzy i sylwetce pana Wilmota było coś nieznajomego. Nosił okulary w rogowej oprawie, przez które jego spojrzenie zdawało się ostrzejsze i bystrzejsze niż przedtem. Miał na sobie te same ubrania, ale staranniej zapięte, a wszystkie jego ruchy były bardziej energiczne. Wciąż okalały mu twarz kosmyki wyglądające jak bokobrody, ale była to twarz o tak innym wyrazie, że można było niemal pomyśleć, że te bokobrody są częścią peruki.

Oszołomiona i pełna nowych wątpliwości, poczuła, że musi przedstawić swoją sprawę w sposób bardziej bezosobowy. Zapytała, czy mógłby poradzić coś jej przyjacielowi, którego ostrzeżono przed chorobą zwaną duodiapsychozą; czy mógłby powiedzieć jej, czy istnieje taka choroba, bo, jak jej wiadomo, wie dużo o tych rzeczach.

Potwierdził, że trochę o nich wie, ale wciąż wyglądało na to, że się śpieszy – uprzejmie, ale przekonująco. Poszukał tej nazwy w jakiejś publikacji encyklopedycznej, przewracając bardzo szybko strony. Stwierdził, że wątpi, czy coś takiego istnieje.

– Wydaje mi się – powiedział, patrząc na nią poważnie zza okularów – że pani przyjaciel padł ofiarą szarlatana.

Uzyskawszy w ten sposób potwierdzenie swoich podejrzeń, skierowała się z powrotem do domu, a on dość skwapliwie podążył za nią ulicą. Policjant go pozdrowił; nie było w tym nic szczególnego. Policjanci pozdrawiali jej ojca i innych znanych mieszkańców. Zdziwiło ją jednak, że odchodząc, Wilmot powiedział do funkcjonariusza:

– Muszę jeszcze sprawdzić jedną rzecz. Jeśli nie zatelegrafuję, wszystko może się odbyć zgodnie z planem.

Kiedy wróciła do domu, zrozumiała, że to miejsce jest gorsze niż dom pogrążony w żałobie. Na zewnątrz czekała czarna taksówka, co niemal z zazdrością przywiodło jej na myśl pogrzeb. Gdyby wiedziała, kto w niej siedzi, być może zatrzymałaby się i zrobiła na ulicy scenę. Zamiast tego wpadła do domu i zastała tam dwóch poważnych, ubranych na czarno lekarzy siedzących w świetle okna wykuszowego po dwóch stronach stołu, na którym leżały urzędowe dokumenty, pióra i atrament. Jeden z lekarzy, który właśnie miał podpisać jeden z dokumentów, był dostojnym, siwym panem w bardzo eleganckim karakułowym płaszczu; z rozmowy wywnioskowała, że nazywa się Doone. Drugim lekarzem był wstrętny John Judson.

Zatrzymała się na chwilę tuż przed wejściem do pokoju i usłyszała końcówkę ich naukowej rozmowy.

– Obaj oczywiście wiemy – mówił Judson – jak bardzo idea zwykłej podświadomości czy też horyzontalnego podziału umysłu została wyparta przez wertykalny podział umysłu. Ale laik jak do tej pory mało co słyszał o nowej podwójnej czy też oburęcznej świadomości.

– Otóż to – odparł spokojnym i uspokajającym głosem doktor Doone.

Miał bardzo uspokajający głos i dokładał szczerze wszelkich starań, by uspokoić Enid Windrush. Wydawał się głęboko poruszony tragizmem jej sytuacji.

– Wiem, że trudno pani uwierzyć, jak bardzo współczuję pani w jej nieszczęściu – powiedział.

– Mogę tylko powiedzieć, że zostanie zrobione wszystko, co może złagodzić wstrząs wszystkich osób, których ono dotknęło. Nie będę przed panią ukrywał, że pani ojciec jest już na zewnątrz w taksówce, pod opieką taktownych i ludzkich strażników. Nie będę przed panią ukrywał, że aby go przekonać, został wobec niego użyty pewien podstęp, jakich czasem trzeba używać wobec chorych, ale nie skłamałem, mówiąc mu, że pojedzie w towarzystwie swoich najlepszych przyjaciół. To bardzo przykre sprawy, moje dziecko, ale może zbliżą nas wszystkich do siebie…

– Niech pan to podpisze i skończy wreszcie – powiedział niegrzecznie doktor Judson.

– Proszę być cicho – odrzekł Doone, z wytworną godnością i oburzeniem. – Jeśli brakuje panu obycia i zasad moralnych, by odnosić się jak należy do ludzi w niedoli, to ja przynajmniej mam w tym więcej doświadczenia. Panno Windrush, przykro mi.

Wyciągnął rękę, a Enid stała, wahając się, po czym cofnęła się zrozpaczona; tak zrozpaczona, że zwróciła się do doktora Judsona.

– Odeślij stąd tego człowieka – zawołała z histerycznym wrzaskiem. – Odeślij go! On jest potworniejszy nawet od…

– Potworniejszy nawet od… – powtórzył oczekująco Judson.

Spojrzała na niego nieprzeniknionym wzrokiem i powiedziała:

– Potworniejszy od ciebie.

– Podpisał pan już ten cholerny dokument? – odezwał się Judson, kipiąc z niecierpliwości. Ale Doone zdążył już go w międzyczasie podpisać, gdy byli do niego odwróceni. Judson chwycił go z szaleńczym pośpiechem i wybiegł z domu.

I wtedy zobaczyła coś, co ostatecznie przekreśliło go w jej oczach. Kiedy zbiegał ze schodów, zdawało się, że jakby podskoczył z radości, jak chłopiec na wakacjach; jak ktoś, kto wreszcie dostał to, czego chciał. Pomyślała, że mogłaby mu wybaczyć wszystko oprócz tego ostatniego małego radosnego podskoku.

Jakiś czas później – nie potrafiłaby powiedzieć jak długo to trwało – wciąż wyglądała przez okno na pustą ulicę. Osiągnęła stan, w którym dusza czuje, że nic gorszego na świecie nie może się jej przytrafić. Ale myliła się, bo jedynie kilka minut później dwóch policjantów i jeden tajniak weszli po tych samych schodach i po przeprosinach oraz uciążliwych wyjaśnieniach oświadczyli, że mają nakaz aresztowania Waltera Windrusha pod zarzutem morderstwa.

cdn.

Gilbert Keith Chesterton

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Czterech niewinnych złoczyńców.