Czterech niewinnych złoczyńców. Rozdział dziewiąty

Enid Windrush, bardzo atrakcyjna młoda kobieta z gęstą burzą blond włosów i profilem pełnym energii i optymizmu, idąc w górę po stromej ulicy, nie nadążała za swoim towarzyszem i zatrzymała się, by dokonać drobnego zakupu w małej cukierni. Droga przed nią wspinała się gwałtownie białym łukiem po wzgórzu na otwartej przestrzeni podmiejskiego parku. Mała biała obwódka okalająca olbrzymią białą chmurę ledwo widoczną za szczytem wierzchołka, sprawiała dziwne wrażenie, mogące niemal przekonać pierwotnego człowieka, że mimo wszelkich przemawiających przeciw temu dowodów, świat jest okrągły. Na tym tle niebieskiego nieba, białej drogi i białej obwódki chmury widać było w tym momencie tylko dwie postacie. Wyglądały na całkowicie ze sobą niezwiązane i rzeczywiście były do siebie niepodobne pod każdym możliwym względem. A jednak, chwilę później, Enid spojrzała ze zdumieniem i popędziła przed siebie. Na tym wzniesieniu ujrzała bowiem w biały dzień coś, co wyglądało na jeden z najbardziej niewytłumaczalnych przypadków czynnej napaści w annałach kryminalistyki.

Jeden z mężczyzn, o których mowa, był wysoki i brodaty. Miał dość długie włosy nakryte szerokim kapeluszem. Nosił luźne ubranie i kroczył swobodnie pośrodku oświetlonej słońcem ulicy. Tuż przed szczytem odwrócił się i popatrzył bezrefleksyjnie w dół na drogę, którą się wspiął. Drugi z mężczyzn szedł z godnością chodnikiem i wydawał się pod każdym względem osobą wytworniejszą, a nawet nudniejszą. Był krępą, niewyróżniającą się postacią w cylindrze, ubraną schludnie w ciemnych kolorach; szedł dziarsko i szybko, ale bardzo spokojnie; w ręku miał małą czarną torbę. Mógł to być urzędnik z miasta, który szczycił się punktualnością, ale obawiał się, że jest nieco spóźniony. W każdym razie wydawało się, że patrzy prosto przed siebie i nie obchodzi go nic poza celem, do którego zmierza.

Nagle całkiem niespodziewanie skręcił pod kątem prostym do chodnika, rzucił się ze swoją torbą na środek drogi i zaczął najwyraźniej szarpać czy dusić brodatego pana w wielkim kapeluszu. Był od niego niższy, ale skoczył na niego jak czarny kot i miał przewagę płynącą z młodzieńczej energii i zaskoczenia. Wysoki mężczyzna zatoczył się do tyłu w stronę przeciwległego krawężnika, ale po chwili odepchnął od siebie tajemniczego napastnika i zaczął okładać go pięściami z imponującym wigorem. W tym momencie nadjeżdżający zza wzgórza samochód przesłonił dziewczynie na chwilę widok. Gdy przemknął, scena zmieniła się po raz trzeci. Mężczyzna w czerni, którego cylinder się nieco przekrzywił, ale który wciąż kurczowo trzymał swoją torbę, chciał chyba zaprzestać walki, którą tak bezpardonowo rozpoczął. Cofnął się nieco, wymachując ręką i torbą, ale tych ruchów nawet dziewczyna, z tej odległości, nie mogła wziąć za pięściarstwo; wyglądało to raczej na wymówki. Ponieważ jednak wysoki mężczyzna – już bez kapelusza i z rozwianymi włosami oraz brodą – najwyraźniej postanowił wywrzeć zemstę, to ten drugi nagle odrzucił torbę, podwinął schludne mankiety i zaczął okładać tamtego w całkiem odmienny, energiczny i metodyczny sposób. Wszystko to nie trwało nawet pół minuty, ale zanim się skończyło, dziewczyna biegła już ulicą najszybciej, jak mogła, zostawiając za sobą zdziwionego cukiernika z paczuszką z szarego papieru dyndającą mu na palcu. Tak się bowiem składało, że panna Enid Windrush zainteresowała się nieco wysokim mężczyzną z długą brodą. To zainteresowanie wielu słusznie zgani jako przestarzałe i przesądne, ale ona nigdy całkowicie nie zdołała się od niego uwolnić. To był jej ojciec.

Kiedy przybyła na miejsce zdarzenia czy może dlatego, że przybyła na miejsce zdarzenia, gwałtowność tej farsy nieco zelżała, ale obie strony wciąż dyszały i parskały furią wojny. Właściciel cylindra, po bliższym zbadaniu, okazał się młodym człowiekiem z ciemnymi włosami, którego kwadratowa twarz i kanciaste ramiona miały w sobie coś napoleońskiego. Poza tym wyglądał całkiem szacownie i raczej przyzwoicie; z pewnością nie było w nim nic, co wyjaśniałoby ten groteskowy atak.

Najwyraźniej wcale też nie wydawało mu się, że powinien coś wyjaśniać.

– No nie – powiedział, ciężko oddychając – co za cholerny stary głupiec!… Co za cholerny stary zramolały osioł…

– Ten człowiek – oświadczył Windrush z płomienną wyniosłością – napadł mnie czynnie na środku drogi zupełnie bez powodu i…

– To dopiero! – zawołał młody człowiek z triumfalną drwiną. – Zupełnie bez powodu! Na środku drogi! Jak babcię kocham!

– A jaki był powód – zaczęła panna Windrush, próbując zainterweniować.

– No przecież taki, że on był na środku drogi! – wybuchnął młodzieniec. – Całkiem szybko znalazłby się na cmentarzu w Kensal Green. A ogólnie rzecz biorąc, powiedziałbym, że powinien być teraz w zakładzie dla obłąkanych w Hanwell. Na pewno stamtąd uciekł, bo inaczej nie wałęsałby się środkiem współczesnej drogi i nie odwracał, żeby podziwiać krajobraz, jak gdyby był sam na Saharze. Przecież każdy w miarę współczesny wiejski półgłówek wie, że kierowcy nie widzą, co jest po drugiej stronie tego wzgórza, kiedy pod nie podjeżdżają, a gdyby nie to, że usłyszałem samochód…

– Samochód! – powiedział artysta z poważnym i głębokim zdumieniem, jak ktoś, kto przyłapuje dziecko na fantazjowaniu. – Jaki samochód?

Odwrócił się wielkopańsko i zlustrował ulicę.

– Gdzie jest ten samochód? – spytał sarkastycznie.

– Sądząc po jego prędkości, powiedziałbym, że jakieś siedem mil stąd – odparł tamten.

– Tak, to rzeczywiście prawda – powiedziała Enid, przypomniawszy sobie. – Po wzgórzu przejechał bardzo szybko samochód, dokładnie wtedy, gdy…

– Dokładnie wtedy, gdy dokonywałem czynnej napaści – odparł młody człowiek z cylindrze. Walter Windrush był dżentelmenem oraz, co nie jest wcale zawsze tym samym, człowiekiem, który cenił szlachetne postępowanie. Ale wykazałby się czymś nadludzkim, gdyby przyszło mu z łatwością szybkie naprawienie relacji z kimś, kto najpierw cisnął nim w poprzek drogi, a następnie, gdy ten się zrewanżował, zaczął okładać go pięściami jak bokser; trudno byłoby mu dostrzec natychmiast w tej samej istocie i ukrytego pod tą samą twarzą i postacią umiłowanego przyjaciela i wybawcę, któremu powinien poświęcić teraz z wdzięczności całe życie. Wypowiedział swoje podziękowania z pewnym oszołomieniem i niepewnością, ale jego córka zdobyła się na większą wspaniałomyślność i serdeczność. Gdy popatrzyła na tego młodego człowieka racjonalnie, musiała stwierdzić, że jego wygląd raczej się jej podoba, gdyż schludność i szacowność nie zawsze drażnią kobiety, które napatrzyły się na wzniosłą wolność artystycznego życia. Poza tym to nie ją chwycono nagle za gardło na środku drogi.

Zaczęto wymieniać wizytówki i grzeczności; młody człowiek dowiedział się ze zdumieniem, że znieważył bądź uratował wybitnego literata, a tamten dowiedział się, że człowiek, który go znieważył bądź uratował, był młodym lekarzem, którego mosiężną tabliczkę z nazwiskiem John Judson widzieli gdzieś w sąsiedztwie.

– Skoro jest pan lekarzem – powiedział poeta, żartując dość nerwowo – to jestem pewien, że zachował się pan rażąco nieprofesjonalnie. Powinni pana podać do rady lekarskiej za pozbawianie mojego lekarza źródeł dochodu. Myślałem, że wy lekarze zatrzymujecie się tylko po to, żeby policzyć wypadki na ulicy i zapisać je po stronie „ma”. Przecież gdyby samochód zabił mnie do połowy, mógłby mnie pan wykończyć operacją.

Tak chyba było im od początku pisane, że te dwie nieco kontrowersyjne postacie miały zawsze mówić sobie nawzajem nie to, co trzeba. Młody lekarz uśmiechnął się ponuro, ale gdy odpowiadał, w jego oczach pojawił się bojowy błysk.

– W zasadzie próbujemy ratować każdego – na ulicy, w rynsztoku, czy gdziekolwiek indziej. Oczywiście nie wiedziałem, że ratuję poetę; myślałem, że ratuję tylko zwykłego pożytecznego obywatela.

Niestety, trzeba przyznać, że to próbka ich typowych rozmów, a, co ciekawe, te rozmowy stały się dość częste. Najwyraźniej spotykali się tylko po to, żeby się kłócić, a jednak stale się spotykali. Z jakiegoś powodu doktor Judson ciągle pojawiał się pod takim czy innym pretekstem w domu poety, a poeta nigdy nie uchybił gościnności, mimo że miała ona tak dziwaczną otoczkę wrogości. Można to częściowo tłumaczyć tym, że każdy z nich po raz pierwszy spotkał swoje całkowite przeciwieństwo i całkowicie zdeklarowanego przeciwnika. Windrush wywodził się z dawnej tradycji Shelleya i Walta Whitmana. Był poetą, dla którego poezja zdawała się niemal równoznaczna z wolnością. Jeśli zamknął dzikie drzewo w zagospodarowanym podmiejskim ogrodzie, to według siebie dlatego, żeby było ostatnią rzeczą, której naprawdę pozwala się rosnąć dziko. Jeśli przechadzał się samotnie alejką otoczoną wysokim murem, to najwidoczniej kierował nim instynkt, który kazał niejednemu dziedzicowi grodzić dziką knieję i nazywać ją parkiem. Lubił samotność, ponieważ był to jedyny doskonały sposób robienia tego, co chciał. Uważał całą tę mechaniczną cywilizację, która rozprzestrzeniała się wokół niego za zwykłą materialistyczną niewolę i, na ile to było możliwe, traktował ją tak, jakby jej nie było; nawet, jak widzieliśmy, tak dalece, że stanął na środku głównej drogi plecami do nadjeżdżającego samochodu.

Doktor Judson był typem człowieka, o którym głupsi z jego znajomych mówią, że wiele osiągnie, bo wierzy w siebie. To było prawdopodobnie oszczerstwo. On wierzył nie tyle w siebie, ile w sprawy wymagające dużo większej wiary; w sprawy, które niektórzy uważają za znacznie bardziej niewiarygodne i trudne do uwierzenia. Wierzył w nowoczesną organizację, maszynerię, podział pracy i autorytet specjalisty. Przede wszystkim, wierzył w swoją pracę; w swoją sztukę, naukę i profesję. Należał do szkoły postępowej, wysuwającej wiele śmiałych teorii, zwłaszcza w dziedzinie psychologii i psychoanalizy. Enid Windrush zaczęła zauważać, że jego nazwisko pojawia się pod listami w zwykłych gazetach, a następnie pod artykułami w naukowych czasopismach. W całej prostocie przenosił swoje wielce nowoczesne monomanie do prywatnego życia i przedstawiał je dziewczynie godzinami, chodząc w tę i z powrotem po artystycznym salonie, podczas gdy Windrush błąkał się po swoim prywatnym ogrodzie, zajęty nieustającym kultem drzewa. Chodzenie tam i nazad było dla Judsona charakterystyczne, bo drugim wrażeniem, jakie sprawiał, po wrażeniu profesjonalnej schludności i monotonnego ubioru, była niespożyta a nawet niepohamowana energia. Czasami, z typową bezpośredniością, wybuchał w proteście przeciwko samemu poecie z powodu jego poetyckiego dziwactwa: drzewa, o którym poeta mówił zawsze jako o typie energii promieniującej we wszechświecie.

– Ale jaka z niego korzyść? – wykrzykiwał Judson z głębin czarnej rozpaczy. – Jaki pożytek z posiadania czegoś takiego?

– Naturalnie, że żaden pożytek – odpowiadał gospodarz. – Myślę, że to coś bezużytecznego z punktu widzenia pańskiego rozumienia użyteczności. Ale nawet jeśli sztuka i poezja nie są użyteczne, to nie znaczy, że nie mają wartości.

– Niech pan zrozumie – zaczynał ponownie lekarz, mocno wzburzony. – Nie widzę w tym żadnej artystycznej ani poetyckiej wartości, nie mówiąc o rozumie albo rozsądku. Na czym polega piękno jednego nędznego starego drzewa tkwiącego pośród murów? Przecież gdyby je pan usunął, miałby pan miejsce na garaż i mógłby pojechać obejrzeć wszystkie drzewa i lasy w Anglii – każde cholerne drzewo między Kornwalią a Caithness.

– Tak – zaripostował Windrush – a gdzie bym nie pojechał, widziałbym pompy z paliwem zamiast drzew. Taki jest logiczny skutek pańskiego wielkiego postępu nauki i rozumu; cholerny nielogiczny skutek cholernego niedorzecznego postępu. Każdy skrawek Anglii ma być pokryty stacjami paliw, żeby ludzie mogli podróżować i oglądać kolejne stacje paliw.

– To wyłącznie kwestia orientowania się podczas podróży – upierał się lekarz. – Ludzie urodzeni w epoce motoryzacji mają nowy zmysł motoryzacyjny i te rzeczy nie przeszkadzają im tak bardzo, jak pan myśli. To chyba prawdziwa różnica między tymi dwoma pokoleniami.

– Dobrze – odparł cierpko starszy mężczyzna. – Powiedzmy, że wy macie motoryzacyjny rozsądek, a my zdrowy rozsądek.

– Gdyby miał pan trochę motoryzacyjnego albo jakiekolwiek innego rozsądku – powiedział tamten, również z emfazą – to kilka dni temu nie otarłby się pan tak diabelnie blisko o śmierć.

– Gdyby nie było w ogóle samochodów – odpowiedział spokojnie poeta – nie miałoby mnie co zabić.

A wtedy doktor Judson tracił panowanie nad sobą i mówił, że poeta jest stuknięty, a potem przepraszał córkę poety i mówił, że poeta jest rzecz jasna dżentelmenem starej daty i ma prawo być nieco staroświecki. Ale ona, twierdził z bardziej żarliwym zapałem, powinna bardziej popierać przyszłość i nowe nadzieje świata. Następnie opuszczał dom, kipiąc z oburzenia i przez całą drogę powrotną dyskutując z niewidzialnymi osobami. Był bowiem człowiekiem głęboko przekonanym do perspektyw i przepowiedni nauki. Miał wiele własnych teorii, którymi z wielką chęcią dzielił się ze światem. Co bardziej żartobliwi znajomi oskarżali go o wynajdywanie chorób, na które nikt nigdy nie cierpiał, tak żeby mógł wyleczyć je za pomocą odkryć, których nikt nie mógłby nigdy wyjaśnić. Na pierwszy rzut oka był rzeczywiście obarczony wszystkimi wadami człowieka czynu, w tym pokusą ambicji. Ale mimo to, w samym środku jego mózgu znajdowała się ciemna, ale ruchliwa cela, w której odbywało się myślenie dla myślenia o niebezpiecznym niemal stopniu wrzawy i intensywności. Ten, kto mógłby spojrzeć w ten mętny wir, zapewne odgadnąłby, że w jakiejś dziwnej godzinie napięcia może z niego powstać coś potwornego.

Enid Windrush była właściwym przeciwieństwem dla tego intelektualizmu i tej tajemniczości; zawsze zdawało się, że chodzi w świetle słońca. Była zdrowa, silna i wysportowana, a jej zamiłowania można by uznać za olśniewające ucieleśnienie niezaspokojonej miłości jej ojca do otwartych przestrzeni i wysokich drzew. Była bardziej świadoma swojego ciała niż swojej duszy, a tenis, golf i pływalnia były jej podmiejskimi namiastkami tego, co mogło być jej wrodzonym zamiłowaniem do sportów pozamiejskich. A jednak możliwe, że i w niej odzywało się od czasu do czasu coś z bardziej transcendentalnych upodobań ojca. W każdym razie prawdą jest, że o wiele później, już po zakończeniu tej historii, Enid stała znów w świetle słońca i patrzyła wstecz na tamte dawne dni przez pryzmat burzliwych, mrocznych i niemieszczących się w głowie tajemnic oraz prawdziwie piętrzących się koszmarów; a wracając myślami do początku tej historii, zastanawiała się, czy jest jakaś prawda w dawnym wierzeniach w omeny i zapowiadające coś znaki. Zastanawiała się, czy cała jej zagadka nie stałaby się dla niej jasna, od początku do końca, gdyby potrafiła odczytać ją w tych dwóch postaciach tańczących i walczących na oświetlonej słońcem drodze na tle białego obłoku; jak dwie żywe litery alfabetu próbujące wyrazić słowo.

cdn.

Gilbert Keith Chesterton

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Czterech niewinnych złoczyńców.