Czterech niewinnych złoczyńców. Rozdział dwunasty

Motywy ludzi prostych są bardziej subtelne od motywów ludzi subtelnych. Ci pierwsi nie zajmują się swoimi emocjami, a skutek tego jest czasem bardziej tajemniczy, zwłaszcza że nigdy nie próbują później rozwiązać tej tajemnicy. Enid była osobą bardzo prostą i nieświadomą siebie, która nigdy wcześniej nie doświadczyła takiego natłoku myśli i uczuć. Jej pierwszym uczuciem, po ostatnim wstrząsie, było pierwotne ludzkie odczucie, że dobiegła końca jej izolacja. Napotkała coś tak przygniatającego i skomplikowanego, że nie była w stanie sama tego udźwignąć i potrzebowała przyjaciela.

Dlatego prosto od drzwi poszła odszukać przyjaciela. Poszła odszukać szarlatana, intryganta, groteskowego kłamliwego mistyfikatora, człowieka, który wyrządził jej oraz jej rodzinie najstraszniejszą krzywdę. Spotkała go, kiedy właśnie wchodził do swojego domu z wiszącą na zewnątrz mosiężną tabliczką. Coś, czego nie da się wyrazić słowami, podpowiedziało jej, że w jakiś tajemniczy, niewytłumaczalny sposób jest on po jej stronie i że zdoła osiągnąć, cokolwiek tylko spróbuje. Zatrzymała tego złego bohatera swojej historii i odezwała się do niego całkiem naturalnie, jak gdyby był jej bratem.

– Chciałabym, żebyś przyszedł do nas z powrotem na chwilę – powiedziała. – Zdarzyła się kolejna potworna rzecz i nie potrafię się w tym wszystkim połapać.

Natychmiast się obrócił i rzucił ostre spojrzenie na ulicę.

– Więc policja już przyszła – powiedział.

Przez chwilę patrzyła na niego oniemiała, ale stopniowo do jej oszołomionego umysłu zaczęło docierać światło.

– Wiedziałeś, że przyjdą? – zawołała; a potem w ostatecznym, ogarniającym wszystko przebłysku zrozumiała w jednej chwili tysiąc rzeczy. Ich łączny efekt być może był dziwny, bo dała jedynie wyraz swojemu pełnego niedowierzania zdumieniu: – Więc nie jesteś podły?

– Tylko trochę – odparł. – Ale przypuszczam, że to, co zrobiłem, byłoby uznane za niewybaczalne. To jedyne, co mogłem wymyślić, żeby go uratować. Trzeba to było zrobić dość szybko.

Wzięła głęboki oddech; stopniowo, jak coś widzianego z dystansu, zaczęło do niej docierać wspomnienie i jego znaczenie.

– Tak, teraz rozumiem – powiedziała. – Tak samo było wtedy, kiedy wypchnąłeś go spod nadjeżdżającego samochodu.

– Chyba jestem porywczy – odparł Judson – i być może zbyt prędko się wyrywam.

– Ale za każdym razem – odparła – wyrwałeś się w samą porę.

Poszła do domu sama; jej umysł był wciąż rozwarstwiony strachem; wizją ojca jako małpy, jako szaleńca, jako czegoś gorszego. A jednak gdzieś w zakamarkach jej podświadomej duszy coś śpiewało, ponieważ mimo wszystko jej przyjaciel wcale nie był aż tak niegodziwy.

Dziesięć minut później, kiedy inspektor Brandon, przedstawiciel wydziału kryminalnego o rudawo- złotych włosach i flegmatycznym wyglądzie, ale żywych oczach, wszedł do salonu Windrusha, zastał tam lekarza o kwadratowej twarzy, szerokich ramionach, ciemnych włosach i zagadkowym uśmiechu. Nikt, kto widział doktora Judsona targanego różnymi emocjami podczas niedawnych groźnych i kryzysowych wydarzeń, nie rozpoznałby go w tym spokojnym nieprzeniknionym przyjacielu rodziny siedzącym teraz naprzeciw policjanta.

– Jestem pewien, inspektorze, że tak jak ja będzie pan chciał oszczędzić cierpień nieszczęsnej damie, na ile to możliwe – powiedział bez zająknienia. – Tak się składa, że jestem lekarzem rodziny i będę musiał wziąć odpowiedzialność za stan panny Windrush. Ale jestem odpowiedzialny również w inny sposób i może być pan pewien, że osoba w mojej sytuacji nie będzie w żaden sposób utrudniać panu wypełniania obowiązków. Póki co, mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko wyjaśnieniu mi ogólnego charakteru pańskiej wizyty.

– Jeśli o to chodzi – powiedział inspektor – to zazwyczaj możliwość porozmawiania z osobą trzecią jest w takich przypadkach sporą ulgą. Ale rozumie pan, oczywiście, że oczekuję od pana szczerości.

– Będę całkiem szczery – odpowiedział spokojnie lekarz. – Rozumiem, że ma pan nakaz aresztowania pana Waltera Windrusha?

Policjant przytaknął.

– Pod zarzutem zabójstwa Isaaca Morse’a – powiedział. – Czy wie pan, gdzie przebywa teraz Windrush?

– Tak – odparł poważnie Judson – wiem, gdzie przebywa teraz Windrush.

Spojrzał spokojnie, nie poruszając brwiami, na siedzącego po drugiej stronie stołu policjanta i dodał:

– Powiem panu, jeśli pan chce. Zabiorę pana do niego, jeśli pan chce. Wiem dokładnie, gdzie teraz jest.

– Nie może być mowy o ukrywaniu niczego ani kombinowaniu – powiedział inspektor. – Bierze pan na siebie poważną odpowiedzialność, jeśli jest jakieś prawdopodobieństwo, że ucieknie.

– Nie ucieknie – odpowiedział doktor Judson.

Zapadła cisza, którą zakłócił cichy tupot nóg na zewnątrz. Po chwili po schodach wbiegł posłaniec z telegramem dla inspektora. Funkcjonariusz przeczytał go, marszcząc brwi ze zdziwienia, po czym spojrzał na swojego rozmówcę.

– W pewnym sensie ta depesza przyszła w odpowiedniej chwili – powiedział. – Bo usprawiedliwia naszą przerwę na wyjaśnienia, jeśli jest pan całkiem pewien, tego, co mówi.

Wręczył telegram lekarzowi, który szybko rzucił na niego okiem:

„Nie rób nic w sprawie W. W. do mojego przybycia. Będę za około pół godziny. Harrington”.

– To od mojego przełożonego – powiedział policjant. – Naczelnego detektywa, który zajmował się tą sprawą na miejscu. Myślę, że to obecnie jeden z czołowych detektywów na świecie.

– Tak – odparł oschle lekarz. – Czy przypadkiem pan Harrington nie prowadził swojego śledztwa pod nazwiskiem Wilmot? I czy nie mieszkał tuż obok?

– Widzę, że wie pan to i owo – rzekł z uśmiechem inspektor Brandon.

– Cóż, pana przyjaciel zachowywał się tak bardzo jak włamywacz, że domyśliłem się, że to policjant – odpowiedział Judson. – Powiedział, że ma najlepsze możliwe upoważnienie; przekonałem się, że nie rodziny, więc założyłem, że prawdopodobnie prawa.

– Cokolwiek powiedział, to na pewno sensownie, może pan być tego pewien – odparł tamten.

– Harrington jest na dłuższą metę prawie nieomylny. A w tej sprawie to, co odkrył, z pewnością uzasadniło jego podejrzenia, mimo że nikt by nigdy tego nie odgadł.

– Odkrył szkielet człowieka wciśnięty w wydrążenie pod drzewem, który najwyraźniej tkwił tam od długiego czasu, z charakterystycznym urazem potylicy powstałym na skutek uderzenia zadanego lewą ręką.

Brandon popatrzył na niego ze zdziwieniem.

– A pan skąd to wie? – spytał.

– Wiem, bo sam go znalazłem – odrzekł Judson.

Po chwili dodał:

– Tak, inspektorze, to prawda, że wiem coś o tej sprawie; tak jak mówiłem, mogę pana zabrać do samego Windrusha, jeśli trzeba. Oczywiście nie roszczę sobie prawa do tego, żeby się z panem targować, ale skoro przez chwilę wstrzymuje pana ten telegram, a ja być może mógłbym w czymś pomóc, to czy nie zrobiłby pan dla mnie czegoś w zamian? Opowie mi pan całą historię? A może ja ją powinienem opowiedzieć?

Twarz Brandona z wydziału kryminalnego była nie tylko rozbawiona i sympatyczna; kiedy skruszała pierwsza fasada oficjalnej powściągliwości, była też wysoce inteligentna. Przez chwilę popatrzył w zamyśleniu na lekarza i najwyraźniej usatysfakcjonował go wynik tego badania. Następnie powiedział z uśmiechem:

– Jak przypuszczam, jest pan jednym z tych detektywów amatorów, którzy czytają opowiadania detektywistyczne albo nawet je piszą. No więc nie przeczę, że to jest trochę takie opowiadanie detektywistyczne; a w tego typu książkach i rozmowach zawsze pojawia się jeden problem, który tutaj też jest dość istotny. Słyszał pan o nim dwadzieścia razy. Przypuśćmy, że prawdziwy geniusz chciałby popełnić zbrodnię.

Przez chwilę się zastanowił i mówił dalej:

– Z naszego punktu widzenia głównym problemem w każdej zbrodni zabójstwa jest zawsze to, co zrobić z ciałem. Domyślam się, że ten fakt uratował niejedną osobę przed zamordowaniem; fakt, że jest ona dla swojego wroga groźniejsza martwa niż żywa. Wykorzystuje się wszelkiego rodzaju sztuczki; ćwiartowanie i rozrzucanie ciała w różnych miejscach; wrzucanie go do pieców, ukrywanie go pod betonowymi podłogami, jak doktor Crippen. A dla badacza takich historii, ta wyróżnia się bardzo niezwykłym, ale skutecznym środkiem, który moim zdaniem świadczy o geniuszu.

– Isaac Morse prosperował około dwadzieścia lat temu jako pośrednik i doradca finansowy; domyślam się, że wie pan, co to znaczy. Tak naprawdę kwitł jako lichwiarz, kwitł jak zielone drzewo laurowe. Poza tym był podłym człowiekiem. Prosperował tak bardzo i tak bardzo kosztem innych, że prawdopodobnie był bardzo nielubiany przez całkiem wielu ludzi, których sytuacja materialna nie wyglądała tak różowo. Wśród nich byli dwaj studenci: pierwszy, mniej interesujący, nazywał się Duveen i był studentem medycyny. Drugi studiował na wydziale sztuk pięknych i nazywał się Windrush.

– Doradca finansowy był na tyle nierozważny, że zostawił samochód i szofera, a sam poszedł przez wrzosowisko do hotelu, gdzie miała się odbyć konsultacja. Droga prowadziła przez bardzo opustoszałe obniżenie terenu, gdzie jedynym charakterystycznym punktem było to dziwne wydrążone drzewo… Co by zrobił zwykły, głupi, zawodowy zabójca? Zabiłby, niewątpliwie wtedy, gdy jego drugi towarzysz był odwrócony, a gdyby mu się udało, zakradłby się i próbował wykopać płytki grób na piaszczystym wrzosowisku; albo próbowałby wywieźć zwłoki w pudle na oczach wszystkich służących w gospodzie. Taka jest różnica między nim a człowiekiem z wyobraźnią – artystą. Artysta spróbował czegoś całkowicie szalonego, nowego i najwyraźniej absurdalnego, ale czegoś, co się udawało przez dwadzieścia lat. Twierdził, że żywi romantyczne uczucie do tego akurat miejsca, chwalił się swoim zamiarem kupienia go i mieszkania tam. Kupił je i zamieszkał tam i w ten sposób zakrył przed wszystkimi oczami oprócz swoich tajemnicę tego, co tam zostawił; bo w ciągu tych kilku chwil – kiedy drugi student poszedł naprzód i zniknął za rozłożystym drzewem – zadał lewą ręką śmiertelny cios Morse’owi i wrzucił jego ciało do głębokiej pieczary pod drzewem. To było odosobnione miejsce i oczywiście nikt go nie widział. Ale na długo po tym, jak student medycyny poszedł do hotelu, a potem wsiadł w pociąg do Londynu, inny wędrowiec zobaczył Windrusha siedzącego na wrzosowisku i w ponurej zadumie wpatrującego się w drzewo i w sadzawkę, niewątpliwie pełnej jego zuchwałego planu. A dziwne jest to, że nawet ten przechodzień pomyślał, że ta samotna postać wygląda tragicznie jak Kain, a w świetle zachodzącego słońca sadzawka wygląda jak krew.

– Reszta tego zuchwałego planu, czy też artystycznej pozy, poszła dość gładko. Przechwalając się, że jest dziwakiem, uniknął wszelkich podejrzeń, że jest przestępcą. Mógł zamknąć drzewo w klatce, jak dzikie zwierzę, i nikt nie uważał tego za bardzo głupie. Proszę zauważyć, że to odgradzanie drzewa było coraz bardziej rygorystyczne; kiedy ludzie zaczęli je dotykać albo oglądać, zamknął przed wszystkimi ogród na klucz. Poza Harringtonem – i jak widać przed panem.

– Jak przypuszczam – powiedział Judson – Harrington, Wilmot, czy jak on tam się nazywa, powiedział panu, że Windrush przyznał, iż jest oburęczny – posługuje się zarówno lewą, jak i prawą ręką.

– Zgadza się – odparł inspektor. – No więc, doktorze Judson, wyświadczyłem panu uprzejmość i powiedziałem panu wszystko, co obecnie wiem. Jeśli wie pan coś jeszcze, czego my nie wiemy, muszę pana ostrzec, że jest pan zobowiązany odwdzięczyć się za uprzejmość. To jest śmiertelnie poważna sprawa. To sprawa gardłowa.

– Nie – odrzekł w zamyśleniu doktor Judson – to nie jest sprawa gardłowa.

Ponieważ tamten jedynie patrzył się ze zdziwieniem, lekarz dodał, wciąż refleksyjnie:

– Nigdy nie powiesicie Waltera Windrusha.

– Co pan chce przez to powiedzieć? – spytał oficer innym, ostrym tonem.

– Ponieważ – powiedział lekarz z promiennym uśmiechem – Walter Windrush od pewnego czasu znajduje się w zakładzie dla obłąkanych. Został uznany za chorego umysłowo w zwykły, dawny i oficjalny sposób – Judson mówił o tym, jak o czymś, co zdarzyło się sto lat wcześniej – a medyczne autorytety, które to stwierdziły, zauważyły symptom oburęcznego działania i nieco nadmiernie rozwiniętą władzę w lewej ręce.

Inspektor Brandon patrzył jakby ogłuszony na energicznego i uśmiechniętego lekarza, który powstał, tak jakby rozmowa dobiegła już końca. Ale kiedy zbliżał się do drzwi, drogę zagrodził mu nowoprzybyły gość. Raz jeszcze oczom Judsona ukazały się długie włosy i pociągła uśmiechnięta twarz dżentelmena, do którego czuł tak szczerą niechęć, gdy ów nosił nazwisko Wilmot.

– Wróciłem – powiedział Wilmot czy też Harrington, uśmiechając się szeroko – i najwyraźniej w samą porę.

Inspektor zdążył już otrząsnąć się ze zdumienia oraz odzyskać przytomność umysłu i szybkość postrzegania. Prędko wstał i powiedział:

– Coś się stało?

– Nie – odparł wielki detektyw. – Nic się nie stało. Oprócz tego, że ścigamy nie tego człowieka.

Usiadł wygodnie w fotelu i uśmiechnął się do inspektora.

– Nie tego człowieka! – powtórzył Brandon. – Chyba nie chce pan powiedzieć, że Windrush to nie ten człowiek! Właśnie przed chwilą pozwoliłem sobie opowiedzieć doktorowi Judsonowi prawdziwą historię…

– Myśląc, że zna pan prawdziwą historię – odpowiedział Harrington. – Jeśli o mnie chodzi, to poznałem ją dopiero jakieś dwadzieścia minut temu.

Z jego twarzy i zachowania przebijała niezwykła wesołość, ale kiedy zwrócił się do lekarza, przybrał profesjonalną powagę, starannie dobierając i ważąc słowa.

– Doktorze – powiedział – jest pan człowiekiem nauki i rozumie pan to, co mało kto na tym świecie rozumie. Rozumie pan, co naprawdę oznacza aktualna hipoteza. Jako człowiek nauki na pewno wie pan, jak to jest stworzyć bardzo skomplikowaną, bardzo złożoną, a nawet bardzo przekonującą teorię.

– O tak – odparł Judson z ponurym uśmiechem. – Rzeczywiście wiem, jak to jest stworzyć bardzo skomplikowaną, bardzo złożoną, a nawet przekonującą teorię.

– Ale – kontynuował w zamyśleniu detektyw – jako człowiek nauki był pan gotowy przyjąć ewentualność, choćby mało prawdopodobną, że pańska teoria jest mimo wszystko nieprawdziwa.

– Znów ma pan rację – odpowiedział Judson, a jego uśmiech stał się jeszcze bardziej ponury. – Byłem gotów przyjąć mało prawdopodobną ewentualność, że moja teoria jest całkowicie nieprawdziwa.

– Więc ja biorę pełną odpowiedzialność za niespodziewane zawalenie się mojej teorii – powiedział wielki detektyw ze swoim miłym uśmiechem. – Niech pan nie wini inspektora; cała ta historia o przestępcy-artyście i jego oryginalnym sposobie ukrycia zwłok to mój pomysł; piekielnie inteligentny i ciekawy pomysł, choć nie mnie o tym sądzić. Nie da się tej teorii nic zarzucić, poza tym, że nie może być prawdą. Wszędzie tkwią w niej jakieś słabe punkty.

– Ale dlaczego nie może być prawdą? – spytał zdumiony Brandon.

– Choćby dlatego – odpowiedział jego przełożony – że właśnie znalazłem prawdziwego mordercę.

Po pełnym zaskoczenia milczeniu Harrington dodał, jakby w przyjemnym rozmarzeniu:

– Ta ambitna i śmiała zbrodnia, którą sobie wyimaginowaliśmy, była – jak wiele wielkich rzeczy – zbyt wielka jak na ten świat. Być może w Utopii, być może w raju zdarzają się morderstwa równie doskonałe i poetyckie. Ale zwykły morderca zachowuje się o wiele zwyczajniej… Brandon, znalazłem tego drugiego studenta. Oczywiście na jego temat wiesz raczej mniej.

– O przepraszam – powiedział chłodno inspektor. – Oczywiście, że sprawdziliśmy drugiego studenta, jak każdego, kto mógł być w to zamieszany. Tamtego wieczora wsiadł w pociąg do Londynu, miesiąc później popłynął służbowo do Nowego Jorku, a stamtąd do Argentyny, gdzie otworzył gabinet i zrobił karierę jako bardzo szanowany lekarz.

– Dokładnie – odparł Harrington. – Zachował się w sposób zwyczajny i pozbawiony polotu, jak prawdziwy przestępca – zwiał.

Po raz pierwszy od ostatniej wolty doktor Judson odzyskał głos, a był to jakby głos innego człowieka.

– Jest pan całkowicie pewien – zapytał wreszcie – że Windrush jest mimo wszystko niewinny?

– Jestem całkowicie pewien – odpowiedział poważnie Harrington. – To nie hipoteza, ale dowód. Jest ze sto zbieżnych dowodów; podam tylko kilka. Czaszka została uszkodzona bardzo nietypowym narzędziem chirurgicznym. Znalazłem je u człowieka, który go użył. Miejsce zadania ciosu mógł wybrać tylko ktoś, kto posiadał specjalistyczną wiedzę. Człowiek o nazwisku Duveen – o którym wiemy, że był tam obecny, i że miał poważniejszy motyw niż Windrush (bo był zrujnowany i bał się zdemaskowania) – był i jest człowiekiem o właśnie takiej specjalistycznej wiedzy. Jest chirurgiem i zręczną osobą. Jest też leworęczny.

– Jeśli jest pan pewien, to sprawa jest jasna – powiedział dość smutno inspektor. – Jak wyjaśnił doktor Judson, leworęczność łączyła się też z chorobą albo zaburzeniem Windrusha…

– Zgodzi się pan, że nigdy nie powiedziałem, że mam pewność co do Windrusha – powiedział spokojnie Harrington. – Teraz jestem pewien.

– Doktor Judson twierdzi… – zaczął inspektor.

– Doktor Judson twierdzi – powiedział sam lekarz, podrywając się z miejsca jak sprężyna – doktor Judson twierdzi, że wszystko, co mówił przez ostatnie czterdzieści osiem godzin to stek kłamstw! Doktor Judson twierdzi, że Walter Windrush jest takim samym wariatem jak każdy z nas. Doktor Judson ogłasza, że jego słynna teoria nadrzewnej oburęczności to kupa cholernych bredni, na które nie powinno się nabrać nawet niemowlę! Duodiapsychoza! Phi! – parsknął z wielkim i nieopisanym hałasem.

– To niesłychane – powiedział inspektor Brandon.

– Pewnie, że tak – odparł lekarz. – Wszyscy zrobiliśmy z siebie cholernych głupców, bo byliśmy zbyt mądrzy, a najgorszy byłem ja. Tak, to trzeba zaraz odkręcić! Jakby nie dość tego, że ojciec panny Windrush siedzi już cały dzień w zamknięciu. Muszę sporządzić jakiś dokument, w którym przyznam się do pomyłki, stwierdzę wyzdrowienie albo napiszę jakąś inną bzdurę, i wydostać go z powrotem.

– Ale rozumiem – powiedział poważnie Harrington – że nakaz umieszczenia Windrusha w zakładzie dla obłąkanych podpisał też sam Doone, a jego autorytet…

– Doone! – zakrzyknął Judson z nieopisaną pogardą. – Doone! Doone wszystko by podpisał! Doone wszystko by powiedział. Doone to zramolały stary oszust! Napisał jedną książkę, kiedy byłem dzieckiem, a od tego czasu nie otworzył żadnej innej. Widziałem u niego na stole wszystkie nowe książki i w żadnej nie były rozcięte kartki. A to, co mówił o człowieku prehistorycznym było bardziej prehistoryczne od skamielin. Jak gdyby którykolwiek poważny naukowiec wierzył dzisiaj w te wszystkie historie o człowieku nadrzewnym! Z Doone’em nie miałem żadnych problemów! Musiałem tylko na początku pochlebić mu, nawiązując do jego nadrzewnych teorii, a potem mówić o tym, czego nie rozumiał i nie śmiał zakwestionować. Nieźle mnie ubawiła ta teoria nowsza od psychoanalizy.

– Tak czy inaczej – odpowiedział Harrington – jeśli Doone podpisał nakaz, to będzie musiał podpisać też jego odwołanie.

– Świetnie! – zakrzyknął porywczy Judson, który zdążył już nagryzmolić coś na kartce i właśnie wybiegał z pokoju. – Polecę do niego i zdobędę jego podpis.

– Chyba chciałbym tam z panem pójść – powiedział Harrington.

Podążyli dość żwawo w ślad za pędzącym Judsonem do okazałego kolumnowego domu w dzielnicy West End, domu z ponurymi roletami, który doktor odwiedził już kiedyś sam. Scena, jaka rozegrała się pomiędzy nim a dostojnym doktorem Doone’em była dość dziwna. Znając już nieco sprawę od środka, byli w stanie dostrzec pokrętność wielkiego człowieka i nieustępliwość mniejszego. Jednak doktor Doone najwyraźniej uznał, że mądrzej będzie razem z kolegą odwołać swoją opinię i niedbale sięgając po pióro, podpisał dokument lewą ręką.

cdn.

Gilbert Keith Chesterton

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Czterech niewinnych złoczyńców.