Czterech niewinnych złoczyńców. Rozdział drugi

Nowym gubernatorem został Lord Tallboys, powszechnie nazywany Tallboysem w cylindrze, z powodu przywiązania do tego osobliwego nakrycia głowy, które nosił pośród palm Egiptu z równym spokojem, co pośród latarni Westminsteru. Niewątpliwie nosił go z nie lada spokojem w kraju, w którym niewiele koron trzymało się pewnie na głowach. Region, nad którym objął rządy, można by opisać, z dyplomatyczną ogólnikowością, jako pas ziemi na skraju Egiptu, i dla naszej wygody nazwać go Polibią. Dzisiaj jest to już stara historia, ale wiele osób miało powód, by ją pamiętać przez wiele lat, a wówczas było to wydarzenie o doniosłości imperialnej. Jednego gubernatora zabito, innego gubernatora prawie zabito, ale ta opowieść dotyczy tylko jednej tragedii, która była dość osobista, a nawet prywatna.

Tallboys w cylindrze był kawalerem, a mimo to przywiózł ze sobą rodzinę. Miał siostrzeńca i dwie siostrzenice, z których jedna była żoną zastępcy gubernatora Polibii, człowieka, który objął władzę podczas bezkrólewia po zabójstwie poprzedniego władcy. Druga siostrzenica była niezamężna; nazywała się Barbara Traill i równie dobrze to ona jako pierwsza może pojawić się na scenie tej opowieści.

Była ona bowiem rzeczywiście dość osamotnioną i rzucającą się w oczy postacią, o kruczoczarnych włosach, ciemnej karnacji i pięknym, choć raczej ponurym profilu, gdy krocząc po piaszczystej przestrzeni, znalazła się w cieniu niskiego, długiego muru, który jako jedyny chronił przed słońcem, chylącym się ku pustynnemu horyzontowi. Sam mur był niezwykłym przykładem zlepku różnych stylów na tym pograniczu Wschodu i Zachodu. W zasadzie był to rząd domków dla pracowników i drobnych urzędników, zbudowanych, zdawałoby się, przez spekulacyjną firmę budowlaną, której spekulacje sięgnęły aż po krańce ziemi. Był to kawałek Streatham pośród ruin Heliopolis. Takie osobliwości zdarzają się, kiedy najstarsze kraje zmienia się w najnowsze kolonie. Ale w tym przypadku ta młoda kobieta, niepozbawiona wyobraźni, zdała sobie sprawę z całkiem niesamowitego kontrastu. Każdy z tych domków dla lalek posiadał miniaturowe krzewy i rośliny oraz wąski, podłużny ogródek sięgający do wspólnego muru. Tuż za owym murem biegła wyboista droga okolona kilkoma wiekowymi i pomarszczonymi drzewami oliwnymi. Po jej drugiej stronie ciągnęła się w nieskończoność potworna piaszczysta samotność. Jedynie w największej dali można było dostrzec niewyraźny trójkątny kształt, swego rodzaju matematyczny symbol, którego nienaturalna prostota porusza wszystkich poetów i pielgrzymów od pięciu tysięcy lat. Każdemu, kto widzi go po raz pierwszy, jak teraz owa dziewczyna, trudno powstrzymać okrzyk: „Piramidy!”.

Niemal w chwili, kiedy go z siebie wydała, jakiś głos powiedział jej do ucha, nie głośno, ale zatrważająco zrozumiale i bardzo wyraźnie: „Fundamenty zostały nakreślone krwią i krwią zostaną nakreślone na nowo. Te rzeczy napisano ku naszemu pouczeniu”.

Powiedziane zostało, że Barbara Traill nie była pozbawiona wyobraźni. Bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że posiadała ją w stopniu raczej nadmiernym. Była jednak całkowicie pewna, że głos nie był wyobrażeniem, choć z pewnością nie mogła sobie wyobrazić, skąd do niej dobiegł. Wydawało się, że na tej dróżce biegnącej wzdłuż muru i prowadzącej do ogrodów otaczających siedzibę gubernatora była zupełnie sama. Wtedy przypomniała sobie o samym murze i obejrzała się gwałtownie przez ramię. Zdawało jej się, że przez chwilę widziała głowę wystającą z cienia sykomory, która była jedynym większym drzewem w pobliżu; ostatnie niskie i rozłożyste drzewa oliwne zostały dwieście jardów za nią. Cokolwiek to było, natychmiast zniknęło, a ją ogarnęło jakieś nagłe przerażenie, bardziej dlatego, że to coś zniknęło, niż że się pojawiło. Ruszyła pośpiesznie w kierunku rezydencji wuja niemal biegnąc. Być może przez to nagłe przyśpieszenie zauważyła, dość niespodziewanie, że tą samą drogą do bram rezydencji gubernatora maszeruje przed nią miarowo jakiś mężczyzna.

Był to bardzo wielki mężczyzna, i zdawało się, że zajmuje całą tę wąską drogę. Miała trochę wrażenie – z którym była już nieco zaznajomiona – że idzie za wielbłądem, przeciskając się przez wąskie i kręte zakamarki wschodniego miasta. Ale ten człowiek stawiał stopy mocno jak słoń; można by powiedzieć, że szedł nawet z pewną pompą, jak gdyby uczestniczył w procesji. Miał na sobie długi surdut, a głowę zwieńczała mu szkarłatna wieża – bardzo wysoki czerwony fez, wyższy chyba niż cylinder lorda Tallboysa. To połączenie czerwonej wschodniej czapki i czarnych zachodnich ubrań jest dość popularne w tych krajach wśród klasy efendich. Jednak w jego przypadku wydawało się jakąś nowością i osobliwością, bo miał on bardzo jasne włosy i długą blond brodę, którą rozwiewał lekki wiatr. Mógłby służyć za model dla idiotów, którzy opowiadają o nordyckim typie Europejczyka, ale nie wyglądał za bardzo na Anglika. Na jednym palcu niósł zawieszony dość groteskowy zielony parasol, którym wywijał jak bibelotem. Ponieważ szedł coraz wolniej, a Barbara szła szybko i chciała iść jeszcze szybciej, trudno jej było nie wydać z siebie odgłosu zniecierpliwienia, żądając jakby miejsca do przejścia. Wielki mężczyzna z długą brodą natychmiast odwrócił się i spojrzał na nią; następnie uniósł monokl, umieścił go w oku i zaraz przepraszająco się uśmiechnął. Zrozumiała, że to z pewnością krótkowidz i że chwilę wcześniej była dla niego jedynie niewyraźną plamą; ale w jego odmienionej twarzy i odmienionym zachowaniu było coś jeszcze, coś, co już wcześniej widziała, ale czego nie potrafiła nazwać.

Wyjaśnił, z bardzo oficjalną uprzejmością, że idzie zostawić pismo urzędnikowi w siedzibie gubernatora, i że nie ma żadnego powodu, dla którego miałaby mu nie ufać albo z nim nie porozmawiać. Przez jakiś czas szli razem, rozmawiając na ogólne tematy, ale zanim wymieniła z nim kilka zdań, zdała sobie sprawę, że rozmawia z niezwykłym człowiekiem.

Obecnie wiele słyszymy o niebezpieczeństwach niewinności – wiele rzeczy nieprawdziwych i trochę prawdziwych. Ale dyskusja dotyczy niemal wyłącznie niewinności seksualnej. Dużo powinno się natomiast mówić o niebezpieczeństwach niewinności politycznej. Patriotyzm, ta jakże potrzebna i szlachetna cnota, bardzo często zostaje całkiem niepotrzebnie i przedwcześnie unicestwiona za sprawą głupoty polegającej na utwierdzaniu zamożnych warstw społecznych w fałszywym optymizmie co do reputacji i stabilności brytyjskiego imperium. Do młodych ludzi, takich jak Barbara Traill, często nie docierały informacje z drugiej strony, o tym, co powiedzieliby Irlandczycy, Hindusi, czy nawet francuskojęzyczni Kanadyjczycy. Dlatego jest winą ich rodziców i ich gazet, jeśli często przechodzą nagle od głupiej brytyjskości do równie głupiego bolszewizmu. Godzina Barbary Traill właśnie nadeszła, choć ona sama prawdopodobnie o tym nie wiedziała.

– Jeśli Anglia dotrzyma obietnic – powiedział mężczyzna z brodą, marszcząc brwi – wciąż jest szansa, że będzie spokój.

A Barbara odpowiedziała po uczniowsku:

– Anglia zawsze dotrzymuje obietnic.

– Wabowie tego nie zauważyli – odpowiedział z nutą triumfu.

Wszechwiedzący są często ignorantami. Zwłaszcza często nie wiedzą o niewiedzy. Nieznajomy wyobrażał sobie, że wypowiada druzgocącą ripostę, która być może taką by była, dla każdego, kto wiedziałby, o co mu chodzi. Ale Barbara nigdy nie słyszała o Wabach. Zadbały o to gazety.

– Rząd brytyjski – ciągnął – ostatecznie podpisał się dwa lata temu pod projektem całkowitej autonomii lokalnej. Jeśli będzie to całkowita autonomia, wszystko będzie dobrze. Jeśli lord Tallboys wystąpi z niekompletną, kompromisową propozycją, będzie bardzo niedobrze. Bardzo mi będzie wszystkich szkoda, a zwłaszcza moich angielskich przyjaciół.

Odpowiedziała z młodzieńczym i niewinnym szyderstwem:

– Ach tak… na pewno jest pan wielkim przyjacielem Anglików.

– Tak – odpowiedział spokojnie. – Przyjacielem, ale szczerym.

– Znam takich – odpowiedziała z żarliwą szczerością. – Wiem, co oznacza taki szczery przyjaciel. Zawsze się przekonywałam, że oznacza wrednego, szyderczego, chytrego i zdradzieckiego przyjaciela.

Przez chwilę wydawał się dotknięty.

– Pani politycy nie muszą się uczyć zdradzieckości od Egipcjan – odpowiedział, po czym nagle dodał: – Wie pani, że podczas wypadu Jaffraya zastrzelili dziecko? Czy pani w ogóle cokolwiek wie? Wie pani chociaż, jak Anglia przyłączyła Egipt do swojego imperium?

– Anglia ma wspaniałe imperium – powiedziała stanowczo patriotka.

– Anglia miała wspaniałe imperium – odpowiedział. – Egipt też.

Ich wspólna droga dobiegła nieco symbolicznie końca. Ona, oburzona, skierowała się w stronę bramy prowadzącej do prywatnych ogrodów gubernatora. On uniósł swój zielony parasol i wskazał szybkim gestem na ciemną linię pustyni i odległą piramidę. Popołudnie przeszło już w czerwonawy wieczór, a zachodzące słońce rzucało długie pasma rozżarzonego szkarłatu na purpurowy bezkres tego suchego, lądowego morza.

– Wspaniałe imperium – powiedział. – Imperium, nad którym nie zachodzi słońce. Niech pani popatrzy… słońce zachodzi we krwi.

Przeszła jak wicher przez żelazną bramę, pozwalając, by zatrzasnęła się za nią ze szczękiem. Kiedy szła alejką w stronę ogrodów położonych wewnątrz, opuściła ją trochę irytacja. Zaczęła snuć się markotnie, co było dla niej bardziej typowe. Otaczały ją barwy i cienie tej spokojnej scenerii; stamtąd miała już niedaleko do domu, a na końcu skąpanych w żywych kolorach ogrodowych ścieżek zobaczyła swoją siostrę Olive, która zbierała kwiaty.

Ten widok ją uspokoił; zdziwiła się jednak trochę tym, dlaczego potrzebowała uspokojenia. Miała głęboko niepokojące wrażenie, że dotknęła czegoś cudzoziemskiego i strasznego, czegoś groźnego i całkowicie obcego, jak gdyby pogłaskała jakieś dziwne, dzikie, pustynne zwierzę. Ale ogrody wokół niej i położony dalej dom emanowały już czymś nieopisanie angielskim, mimo niedawnej ugody i afrykańskiego nieba. Było też oczywiste, że Olive dobiera kwiaty, by wstawić je do angielskich wazonów lub ozdobić angielskie stoły zastawione karafkami i solonymi migdałami.

Ale w miarę, jak zbliżała się do tej odległej postaci, stawała się ona coraz bardziej zagadkowa. Kwiaty w dłoni jej siostry wyglądały jak wyrwane garściami na chybił trafił; podobnie bezmyślnie wyrwałby trawę człowiek leżący na ziemi w zamyśleniu lub gniewie. Kilka pojedynczych łodyg leżało porozrzucanych na ścieżce; zdawało się, że ich główki zostały zwyczajnie oderwane, jakby przez dziecko. Barbara nie wiedziała, dlaczego ogarnęła wszystkie te szczegóły powolnym i oszołomionym spojrzeniem, zanim jeszcze popatrzyła na główną postać, którą otaczały. Kiedy Olive podniosła wzrok, jej twarz była upiorna. Mogłaby to być twarz Medei, zbierającej w ogrodzie trujące kwiaty.

cdn.

Gilbert Keith Chesterton

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Czterech niewinnych złoczyńców.