Czterech niewinnych złoczyńców. Rozdział czternasty

Nazwisko Nadoway było w pewnym sensie sławne, a nawet w pewien sposób inspirujące i wzniosłe. Alfred Wielki nosił je ze sobą jak skarb lub dar, kiedy wędrował po lesie, oczekując ocalenia Wessex. Tak przynajmniej można było wywnioskować z plakatu, na którym go przedstawiono, w krzykliwych kolorach, jak usiłuje naprawić szkodę wyrządzoną spaleniem ciastek (1), oferując w zamian lepszego rodzaju małe herbatniki Nadowaya. Dla Szekspira nazwisko to było jak dźwięk trąby; tak przynajmniej sugerował rzucający się w oczy rysunek z podpisem „Anne Hathaway (2) poznała się na herbatnikach Nadoway”, przedstawiający poetę o poranku z twarzą rozpromienioną na widok tych smakołyków. Nelson, w decydującym momencie bitwy, zobaczył to nazwisko wypisane na niebie; tak przynajmniej rozgłaszały olbrzymie afisze z bitwą pod Trafalgarem, tak dobrze znane z naszych ulic. Do tego rysunku został dobrany trafny podpis zaczerpnięty ze wspaniałego wiersza Campbella: „O Nelsonie i herbatnikach, śpiewaj o sławetny chwały dniu” (3). Równie znany jest bardziej współczesny patriotyczny plakat przedstawiający brytyjskiego marynarza wystrzeliwującego z karabinu maszynowego niekończący się grad herbatników. Ta reklama nieco niesprawiedliwie wyolbrzymia śmiercionośny charakter herbatników Nadowaya. Ten, kto dostąpił przywileju skosztowania ich, niewątpliwie miał pewną trudność w odróżnieniu ich od innych i pośledniejszych herbatników. Ale nigdy nie słyszano, aby przyswojenie herbatników Nadowaya poprzez zwykłe procesy trawienne skutkowało śmiercią, jak kula. Ogólnie rzecz biorąc, wiele osób skłaniało się ku podejrzeniu, że główna różnica pomiędzy herbatnikami Nadowaya a innymi polegała na wszechobecności tej wspaniałej galerii reklam, która otaczała Nadowaya okazałą i ekspresyjną paradą heraldyki i historii.

Za całym tym zgiełkiem trąb i symboli stał jedynie zwyczajny, niski mężczyzna o surowych rysach twarzy, z kozią bródką i w okularach, który nigdy nigdzie nie wychodził, chyba że w interesach lub do baptystycznej kaplicy z brązowej cegły. Był to pan Jacob Nadoway, później oczywiście sir Jacob Nadoway, a jeszcze później lord Normandale, założyciel firmy i źródło wszystkich herbatników. On sam wciąż żył bardzo prosto, choć mógł pozwolić sobie na każdy luksus. Mógł pozwolić sobie na luksus zatrudniania panny Millicent Milton jako prywatnej sekretarki. Pochodziła ona z podupadłego arystokratycznego rodu, z którym utrzymywał powierzchowną znajomość, ponieważ mieszkał w tej samej okolicy i było normalne, że znaczenie Nadowayów i Miltonów stopniowo się zmieniło. Pan Nadoway mógł pozwolić sobie na luksus bycia pracodawcą Millicent Milton. Millicent Milton nie mogła pozwolić sobie na luksus niebycia sekretarką pana Nadowaya.

Był to jednak luksus, o którym czasami śniła. Nie żeby stary Nadoway źle ją traktował lub nawet źle jej płacił lub ośmielał się być wobec niej w jakikolwiek sposób niegrzeczny. Ów stary nonkonformistyczny radykał był na to zbyt sprytny. Dobrze rozumiał, że pomiędzy nowymi bogaczami i nowymi biednymi wciąż istnieje coś na kształt układu i równowagi. Millicent znała trochę dom Nadowayów na długo, zanim dostała tam oficjalną pracę i nie mogła być traktowana inaczej niż jako przyjaciółka rodziny, nawet jeśli nie była to do końca rodzina, w której szukałaby przyjaciół. A jednak znalazła tam przyjaciół, a w swoim czasie groziło jej nawet znalezienie nie tylko przyjaciół, ale przyjaciela. Być może nawet kogoś więcej niż przyjaciela.

Nadoway miał dwóch synów, którzy poszli do szkoły oraz na studia. W powszechny współcześnie sposób, dyskretnie zrobiono z nich dżentelmenów. Każdego z nich kształtowano w nieco inny sposób i w obu przypadkach Millicent przypatrywała się temu z pewnego rodzaju dziwnym zainteresowaniem. Być może było jakieś symboliczne znaczenie w tym, że starszy syn nazywał się John. Ojciec nazwał go tak wtedy, gdy jeszcze podobały mu się zwyczajne, a najlepiej biblijne imiona. Młodszy nazywał się Norman, a imię to zdradzało pewną słabość do elegancji, zwiastując wspaniałą perspektywę zostania lordem Normandale. Był taki szczęśliwy czas, kiedy do Johna bardziej pasowało imię Jack. Był bardzo chłopięcym typem chłopca. Grał w krykieta i wspinał się na drzewa z pewnym wrodzonym wdziękiem, jak młode zwierzę, żywe i niewinne w blasku słońca. Mógł się podobać i podobał się Millicent. A jednak za każdym razem, kiedy się pojawiał, na różnych etapach studiów i wczesnej biznesowej kariery, uświadamiała sobie, że coś w nim zanika, podczas gdy coś innego się krystalizuje. Przechodził przez ten tajemniczy proces, w wyniku którego tak wielu urzekających i boskich chłopców zmienia się ostatecznie w przedsiębiorców. Nie mogła się oprzeć myśli, że coś musi być nie tak z edukacją, a być może z życiem. Zdawało się, że Jack cały czas rośnie i maleje.

Z kolei Norman Nadoway zaczął być interesujący właśnie wtedy, gdy Jack Nadoway zaczął być nieinteresujący. Rozkwitł późno, jeśli można porównać do kwiatu kogoś, kto (za młodu) przypominał raczej bladą rzepę. Miał dużą głowę, duże uszy, bladą twarz i bezbarwną minę; przez jakiś czas uchodził raczej za głupiego. Ale w szkole uczył się solidnie matematyki, a w Cambridge ekonomii. Stąd dzielił go już tylko jeden szalony krok od zgłębiania polityki i reform społecznych, a z tego w wytwórni herbatników wybuchła wielka kłótnia i zapłonął straszny gniew Jacoba.

Na początku Norman zatrząsł posadami kaplicy z brązowej cegły, oznajmiając swój zamiar zostania duchownym Kościoła anglikańskiego, co więcej, jego „wysokiego” odłamu. Mniej to jednak niepokoiło jego ojca niż docierające do niego relacje o cieszących się sporą popularnością wykładach syna na temat ekonomii politycznej. Była to ekonomia polityczna bardzo różna od tej, którą z powodzeniem głosił i praktykował jego ojciec. Była tak różna, że jego ojciec, podczas pamiętnego wybuchu złości przy śniadaniu, określił ją jako socjalizm.

– Ktoś musi pojechać do Cambridge i go powstrzymać! – stwierdził pan Nadoway senior, wiercąc się na krześle i nerwowo uderzając palcami w stół. – Musisz pojechać i z nim porozmawiać, Johnie, albo przywieźć go tutaj, to ja z nim pogadam. W przeciwnym razie cały interes po prostu się zawali.

Najwidoczniej konieczne były obie alternatywy planu. John, młodszy wspólnik w firmie Nadoway i Syn, pojechał do Cambridge i porozmawiał z Normanem, ale najwyraźniej go nie powstrzymał. W końcu sprowadził go do Jacoba Nadowaya, żeby ten mógł z nim pomówić. Jacob był do tego jak najbardziej skory, a jednak rozmowa nie wypadła tak, jak zamierzał. Była to dość zagadkowa konwersacja.

Odbyła się w gabinecie starego Jacoba, którego wykuszowe okna wychodziły na trawniki. Dom Nadowaya był bardzo wiktoriański; w tamtym czasie powiedziano by o nim, że został zbudowany przez filistrów dla filistrów. Było w nim sporo łukowatego szkła – w oranżeriach i półokrągłych oknach. Było w nim sporo kopuł i daszków; wszystkie ganki były pokryte jakby przez drewniane parasole w półokrągłe ząbki. Dużo było brzydkiego kolorowego szkła i nie tak brzydkich, ale bardzo sztucznych poprzycinanych żywopłotów i holenderskiego ogrodnictwa. Krótko mówiąc, był to wygodny wiktoriański dom, taki, który esteci z tamtego okresu uważali za bardzo prostacki. Pan Matthew Arnold minąłby go z lekkim westchnieniem. Pan John Ruskin cofnąłby się z przerażeniem i zawezwał na niego z pobliskiego wzgórza klątwę z nieba. Nawet pan William Morris mijając go, utyskiwałby na architekturę będącą jedynie tapicerstwem. Nie mam jednak pewności co do pana Sacheveralla Sitwella. Dożyliśmy czasów, kiedy łukowate okna i zadaszone portyki tego domu zaczęły nabierać czegoś z odrealnionego uroku przeszłości. Nie jestem pewien, czy nie można by spotkać pana Sitwella przechadzającego się po tym domu i układającego wiersze o uroku jego zakurzonych komnat, choć z pewnością pan Jacob Nadoway zdziwiłby się, gdyby go zastał przy tym zajęciu. Nie podejmuję się natomiast rozstrzygać, czy po ich rozmowie pan Sitwell potrafiłby napisać wiersz o panu Nadowayu.

Millicent Milton weszła do gabinetu przez ogród, mniej więcej w tej samej chwili, kiedy pojawił się tam młodszy wspólnik. Była wysoką blondynką, a uniesiony i spiczasty podbródek nadawał jej profilowi coś więcej niż urodę. Na pierwszy rzut oka jej powieki zdawały się nieco śpiące, a na drugi nieco wyniosłe, ale tak naprawdę jedno i drugie wrażenie było mylne; była po prostu dość zrezygnowana. Usiadła przy swoim zwyczajnym biurku, by zająć się swoją zwyczajną pracą, ale bardzo szybko wstała, jak gdyby z cichym zamiarem wycofania się, ponieważ rodzinna rozmowa stawała się bardzo rodzinna. Ale stary Nadoway skinął na nią z rozdrażnieniem, by nie odchodziła, więc pozostała, by być świadkiem całej sceny.

Stary Nadoway warknął dość obcesowo, jak ktoś, komu po raz pierwszy zawraca się głowę:

– Myślałem, że obaj rozmawialiście.

– Tak, ojcze – odparł John Nadoway, patrząc w dywan – rozmawialiśmy.

– Mam nadzieję, że wytłumaczyłeś Normanowi – kontynuował łagodniejszym tonem ojciec – że po prostu nie może głosić tych szalonych projektów, dopóki wszyscy zajmujemy się tym interesem. Gdybym spróbował wprowadzić te idealistyczne wariackie programy dywidend i współposiadania, moja firma zostałaby zrujnowana w ciągu miesiąca. Jak mam tolerować to, że mój syn posługuje się moim nazwiskiem i wszędzie rozgłasza, że moje metody nie nadają się nawet dla psa? To jest rozsądne? John nie wyjaśnił ci, że to nie jest rozsądne?

Ku pewnemu zdziwieniu wszystkich, dużą, bladą twarz Normana wykrzywił cierpki uśmiech.

– Tak, Jack wyjaśnił mi bardzo dużo, ale ja też nie pozostałem mu dłużny. Wyjaśniłem mu na przykład, że ja też muszę się zatroszczyć o pewne sprawy – powiedział.

– A co ze sprawami twojego ojca? – spytał Jacob.

– Troszczę się właśnie o sprawy mojego Ojca – powiedział twardo duchowny.

Zapadło pełne napięcia milczenie, przerwane dość nerwowo.

– Prawda jest taka, ojcze, że tak dalej się nie da – powiedział ciężko John Nadoway, wciąż wpatrując się w dywan. – Powiedziałem mu chyba wszystko, co sam byś powiedział. Ale Norman zna nowe warunki i tak dalej się nie da.

Stary Nadoway wykonał ruch, jak gdyby chciał przełknąć, po czym powiedział:

– Chcesz mi powiedzieć, że masz zamiar siedzieć tu i mówić mi, że też jesteś przeciwko mnie? Przeciwko mnie i całej firmie?

– Nie jestem przeciwko firmie i właśnie w tym rzecz – odparł John. – Przypuszczam, że ją przejmę, przynajmniej kiedyś. Ale za nic nie chcę przejmować dawnych sposobów jej prowadzenia.

– Nie przeszkadzało ci, że te dawne sposoby przyniosły ci pieniądze – odpowiedział zjadliwie jego ojciec – a teraz przychodzisz do mnie z tym niedorzecznym ckliwym socjalizmem.

– Tato – odpowiedział John Nadoway, patrząc na niego ze spokojem. – Czy ja wyglądam na socjalistę?

Millicent ogarnęła wzrokiem jego potężną i przystojną postać, od pięknie wypastowanych na czarno butów do pięknie wypomadowanych włosów, i nie zdołała powstrzymać śmiechu.

Nagle przebił się przez niego dźwięczny i niepozbawiony gwałtowności głos Normana Nadowaya.

– Musimy oczyścić nazwisko Nadoway.

– Śmiesz mi mówić – zawołał z wściekłością starszy pan – że potrzeba oczyszczać moje nazwisko?

– Według nowych standardów, tak – odpowiedział John po chwili ciszy.

Stary przedsiębiorca raptownie i cicho usiadł w swoim fotelu, po czym zwrócił się do sekretarki, jak gdyby rozmowa była zakończona.

– Okazuje się, że nie będzie pani dziś wieczorem potrzebna – powiedział. – Niech pani sobie lepiej zrobi trochę wolnego.

Wstała z pewnym wahaniem i podeszła w stronę balkonowych drzwi wychodzących na ogród. Blade wieczorne niebo zamieniło się nagle w noc poprzez kontrast z wielkim świetlistym księżycem wyłaniającym się zza ciemnych drzew i rzucającym cieniste pasy na szarozielone trawniki. Zawsze zastanawiało ją, że w tym ogrodzie zdawało się być coś romantycznego, a nawet w tym groteskowym domu, mimo że zamieszkiwali go tak bardzo prozaiczni ludzie. Była już za szklanymi drzwiami, w ogrodzie, kiedy usłyszała znów głos starego Nadowaya.

– Ręka Pańska zaciążyła nade mną – powiedział. – To przykre, że mam trzech synów i że wszyscy obrócili się przeciw mnie.

– Nie ma mowy o obracaniu się przeciw tobie, ojcze – odparł szybko i gładko John. – Chodzi tylko o przekształcenie firmy tak, żeby pasowała do nowych warunków i raczej odmiennej opinii publicznej. Jestem pewien, że żaden z twoich synów nie zamierza okazywać niewdzięczności ani impertynencji.

– Gdyby któryś z twoich synów tak postąpił – powiedział Norman niskim głosem – byłoby to dokładnie tak samo niegodziwe, jak trzymanie się dawnych metod.

– Póki co, na tym skończymy – odpowiedział z pewnym znużeniem jego ojciec. – Nie będę już o tym wiele mówić.

Millicent Milton patrzyła na ciemny dom w nowym przypływie zdumienia. Dwaj bracia przeszli do porządku dziennego nad czymś, co powiedział ich ojciec, czyniąc to jakby z wprawą. Ale ona usłyszała całkiem wyraźnie, co powiedział starszy pan: „Trzech synów”.

Nigdy nie słyszała o żadnym trzecim synu. Wciąż patrzyła na rokokowy zarys tej dość śmiesznej, choć romantycznej willi z kopułami i ozdobnymi werandami, rysującymi się ciemno na tle księżyca; z krągłymi oknami i roślinami w rozdętych doniczkach; z niezgrabnymi posągami i zagęszczonymi grządkami. Cały ten zapuchły zarys domu stawał się niemal monstrualny za sprawą księżyca i ciemności. Po raz pierwszy zastanawiała się, czy nie skrywa jakiejś tajemnicy.

cdn.

Gilbert Keith Chesterton

(1) Według legendy, król Wessex Alfred Wielki, chroniąc się w domu wieśniaczki podczas wojny z Duńczykami, został przez nią poproszony o dopilnowanie piekących się ciastek. Zaabsorbowany problemami państwa król, zapomniał jednak o ciastkach, które się spaliły.

(2) Żona Szekspira.

(3) Nawiązanie do pierwszych słów wiersza The Battle of the Baltic Thomasa Campbella o bitwie pod Kopenhagą.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Czterech niewinnych złoczyńców.