Cesarski odstępca. Rozdział szósty

Opat Tomasz siedział sam w swoim gabinecie. Popołudnie było pochmurne, pojedyncze promienie słońca przebijały się przez wysokie okno i padały na zwoje i pergaminy leżące na biurku. Odkąd został opatem, używał wciąż tego samego biurka i tego samego krzesła, choć od tamtego czasu wiele razy tapicerowanego.

Zmieniło się tylko siedzące na nim ciało, wyschło na wiór i teraz miało rozmiar na wpół wyrośniętego chłopca.

Kiedy Borecjusz wszedł, wprowadzony przez zawsze milczącego brata Tymoteusza, pomyślał w pierwszej chwili, że stary człowiek zasnął.

Po chwili jednak zobaczył ruch oczu pod przymkniętymi powiekami i w tej samej chwili poczuł swoim nieomylnym instynktem, że to jest wojna.

– Posłałeś po mnie, czcigodny ojcze – rzekł uprzejmym głosem. – Oto jestem – do twoich usług.

Koścista dłoń wskazała na krzesło po drugiej stronie biurka.

– Usiądź, Borecjuszu. Tak, posłałem po ciebie i wkrótce się przekonamy, czy jesteś w mojej służbie, cesarza czy swojej własnej.

Tak, to była wojna. Dobrze, że go całkiem nie zaskoczyła.

– Zaciekawiasz mnie, czcigodny ojcze.

– Borecjuszu, kiedy po raz pierwszy siedziałeś na tym krześle, poprosiłeś mnie w imieniu cesarza i na mocy jego ręcznej pieczęci, bym dał ci to, co nazwałeś tymczasową opieką nad jednym z braci w tym klasztorze – bratem Julianem.

– Księciem Julianem, tak.

– Dla nas jest bratem Julianem – odparł ze spokojnie opat. – Powiedziałeś, że chcesz sprawdzić charakter brata, by zdać relację swojemu panu, cesarzowi, który wtedy zdecyduje o jego przyszłości. Upłynął już tydzień, odkąd zacząłeś swoje… badanie, i nie wierzę, że umysł taki jak twój potrzebuje więcej czasu, by dojść do jakichś wniosków. Jakie są twoje wnioski, Borecjuszu?

Eunuch spokojnie wytrzymał badawcze spojrzenie.

– Moje wnioski są przeznaczone tylko dla uszu Jego Wysokości, cesarza, czcigodny ojcze.

Opat skinął lekko głową, jak gdyby chciał zaznaczyć, że spodziewał się takiej właśnie odpowiedzi.

– Znakomicie, Borecjuszu. W każdym razie, jak rozumiem, są jakieś wnioski, a tego właśnie chciałeś. Tymczasowa opieka dobiegła zatem końca, a brat Julian niezwłocznie powróci do swoich duchowych obowiązków związanych z jego pozycją.

Eunuch uśmiechnął się chłodno.

– Obawiam się, że to wykluczone, wielebny ojcze. W rzeczy samej, proponuję, by brat Julian pojechał ze mną jutro do Antiochii.

Opat zamknął na chwilę oczy. Kiedy je otworzył, były ostre jak sztylety.

– Propozycja zostaje odrzucona – odparł. – Nie, nie groź mi znowu tą swoją pieczęcią ręczną, Borecjuszu, w niczym ci to nie pomoże.

– Sprzeciwiasz się władzy cesarza? – zapytał głos, wciąż uprzejmy, lecz z odcieniem groźby. – Czy nie nauczyłeś się, starcze, z samych ust twojego Pana, by oddać cezarowi to, co należy do cezara?

Prawa ręka opata wystrzeliła w górę z gwałtownością, która zaskoczyła nawet kogoś tak pewnego siebie jak Borecjusz.

– Ostrzegam cię, Borecjuszu. Słowa Naszego Pana mogą się obrócić przeciw człowiekowi, który je cytuje nadaremno lub dla samolubnych celów! Dalszy ciąg cytatu brzmi: „a Bogu to, co należy do Boga”. To jest właśnie powód, dla którego nie mogę ci pozwolić, byś zabrał brata Juliana ze sobą, a nawet powiedział mu choćby jedno słowo więcej. Bo ty chcesz zniszczyć, Borecjuszu… zniszczyć jego nieśmiertelną duszę, która należy do Boga, a nie do cesarza.

Eunuch nawet nie drgnął. Spokojnym, niemal oschłym tonem zapytał:

– Co chcesz przez to powiedzieć, ty stary głupcze?

Opat zaciskał i otwierał dłonie, a jego cienkie wargi poruszały się bez przerwy, jak to często bywa u starych ludzi, którzy próbują sobie coś przypomnieć. Słowa w końcu popłynęły, najpierw powoli, jak krople wody, a potem coraz szybciej.

– Byłoby straszne, gdybyśmy choć przez chwilę uwierzyli, że umysł nie potrafi dostrzec doskonałej prawdy taką, jaka jest, i że nie mamy pewności i prawdziwej wiedzy dotyczącej świata intelektu. Wynika z tego, że ten obszar prawdy nie może być badany jako rzecz zewnętrzna wobec nas i dlatego znana tylko w sposób niedoskonały. On jest w nas. Tu przedmioty i narzędzia kontemplacji są identyczne – i jedne, i drugie są myślą. Podmiot nie może mieć pełnej wiedzy na temat przedmiotu różnego od siebie. Świat idei leży w obszarze naszego intelektu. Dlatego prawda nie jest zgodnością naszego rozumienia obiektu zewnętrznego z samym obiektem. Jest zgodnością umysłu z samym sobą. Dlatego świadomość jest jedyną podstawą pewności.

Eunuch naprawdę podziwiał starego człowieka, który nie tylko potrafił zacytować z pamięci, słowo po słowie, jeden z najtrudniejszych filozoficznych wywodów Plotyna, lecz pokazał też w ten sposób, że wie o nowych studiach Juliana. Nie doceniał do tej pory umysłu starca.

– Czy to nie Plotyn mówił prawdę o Prawdzie, wielebny ojcze?

– Nie, Borecjuszu, bo on nie podał całej prawdy. „Ja jestem Prawdą” – powiedział Pan. On jest prawdą, całą prawdą i żaden człowiek nie może z niej ująć ani joty. Ani Plotyn, ani Platon…Ani ty, Borecjuszu. Coś ty narobił? Wychowujemy piękną duszę, jeszcze niedojrzałą, lecz próbujemy jej dać solidne podstawy wiary. Ty poświęciłeś każdy dzień minionego tygodnia, by podkopać fundamenty tej wiary, zalewając oszołomiony umysł na wpół zrozumiałą filozofią. Używałeś myśli tak, jak lubieżna kobieta używa swoich wdzięków, by zwodzić, mamić, rzucać uroki na duszę chłopca oddanego pod moją opiekę. A kto cię do tego nakłonił? Cesarz? Czy cesarz naprawdę interesuje się definicjami, dialektyką i analizą brata Juliana? A może sam Borecjusz chciałby zniewolić umysł chłopca? Och, wiem, jak szara, prymitywna i prosta wydaje się wiara u boku tej błyskotliwej kobiety, wiedzy. Tak szara jak dobra żona przy błyszczących jedwabiach i klejnotach tancerki. Ale której z nich szybciej byśmy powierzyli duszę dziecka?

– To, że połyka wodę, dowodzi, że jest spragniony.

– Nie dałeś mu wody, lecz truciznę, Borecjuszu, i rozchorował się pod twoją opieką. Mądrości nie zdobywa się w taki sposób. Bez fundamentu wiary jest zawsze niebezpieczna i przeważnie trująca. Czyż nie? Czy dasz człowiekowi spragnionemu po długim biegu w słońcu tyle wody, ile chce? A jednak zimna woda sama w sobie jest niewinna, jest błogosławieństwem, tak, nawet koniecznością. A ja zmęczyłem się już tą szermierką słowną. Poznałeś moją decyzję.

Głos eunucha nadal nie stracił nic ze swojej łagodności.

– Naprawdę wierzysz, że zatrzymasz tu chłopca wbrew rozkazom cesarza?

– Oczywiście, że tak. I na twoim miejscu nie robiłbym niczego pochopnego, Borecjuszu. Stanowisko trzeciego szambelana nie jest najwyższe na cesarskim dworze. Jestem obywatelem rzymskim tak samo jak ty i prześlę swój raport do cesarza w odpowiednim czasie. Nie polegałbym też tak bardzo na setniku Lucjuszu Pryskusie i jego żołnierzach w Macellum. Jest dobrym chrześcijaninem.

Eunuch pokręcił głową i uśmiechnął się promiennie.

– Wspaniale, wielebny ojcze. Kiedy zatem odmówisz wykonania cesarskiego rozkazu, szlachetny Pryskus nie będzie próbował zdobyć siłą twojej kupy starych kamieni, prawda? A twój szacowny i waleczny diakon Perditus nie będzie miał okazji zaznać znowu sławy, którą zdobył kiedyś na arenie. Niedobrze. Wydaje ci się, że świetnie to wszystko obmyśliłeś. Żadnego „x” w równaniu, żadnej nieznanej wartości. Wszystko przewidziałeś. Na Hekate, podziwiam cię, wielebny ojcze. Nie doceniałem cię na początku naszej znajomości, ale zapewniam cię, że to się już nie powtórzy.

Podniósł się ciężko i postąpił krok w stronę opata. Usiadł na jego biurku, wielka masa ludzkiego ciała, całkowicie okryta szerokim płaszczem koloru miodu, którego chyba nigdy nie zdejmował.

– Wiesz, wielebny ojcze: coś podejrzewam. Podejrzewam, że ty podejrzewasz mnie. Czy mam rację?

Stary człowiek zobaczył wielką ziemistą twarz z pogodnym uśmiechem, ani męską, ani kobiecą, górującą nad jego własną, i odchylił się instynktownie, jakby chciał uniknąć tchnienia czegoś zepsutego i trującego.

Skinął głową.

– Niech mi Bóg wybaczy, jeśli się mylę, ale myślę, że jesteś zły i działasz dla własnych celów, nie twojego pana. A teraz idź… idź w pokoju.

Uśmiech, uprzejmy, gładki, łagodny, błogi.

– Iść? I to w pokoju? Dobrze, wielebny ojcze. Pójdę… we właściwym czasie. Ale najpierw pozwól mi wyrazić szacunek dla twojego intelektu, wciąż żywego pod tą starą zasuszoną czaszką. Masz rację i jej nie masz, wielebny ojcze. Nie masz, bo ja naprawdę pracuję dla swojego pana… a może powinienem powiedzieć: swojej pani? Masz, ponieważ robiąc to, sam czerpię z tego korzyść. Przejąłem tego chłopca, młodego orła, którego ty próbowałeś wychować na gołębia. Jest o wiele za dobry, by gnić na twojej kupie kamieni. Konstancjusz został pobity przez Persów. Jest słaby, a tę odrobinę siły, którą ma, przeznacza na zbrodnie – konieczne, by utrzymać się w siodle.

Opat złapał się na tym, że wpatruje się w twarz potwora, odrażającą w swojej brzydkiej nagości. Szerokie nozdrza były wilgotne jak u zwierzęcia. Usta pośród bezwłosych fałd tłustej skóry wyrzucały słowa krótkimi seriami.

– Jak dotąd cesarzowi się udaje, ale tylko z ludźmi, którzy nie mieli okazji stanąć przeciw niemu. Może nie zawsze tak będzie. Może któregoś dnia spotka prawdziwego przeciwnika, urodzonego cesarza, a kto mógłby nim być? Na pewno musi być cesarskiej krwi. Tylko cesarska krew może zająć tron imperium. Ale każdy cesarz jest skazany na klęskę, dopóki wierzy, że pokora jest ideałem, a siła pogańskim występkiem…

– „Zejdź mi z oczu…” – wyszeptały wąskie wargi.

Eunuch głośno się roześmiał.

– Nie jestem szatanem, głupcze… choć mogę sobie wyobrazić gorszy los niż ten Syna Ciemności. Ale znowu miałeś rację i nie miałeś: nie jestem też Borecjuszem, trzecim szambelanem Jego Przeklętej Wysokości Konstancjusza, który niech będzie potępiony w najgłębszych czeluściach Tartaru. Nieważne, jak zdobyłem tę pieczęć ręczną! Nazywam się Mardoniusz i jestem kapłanem bogów, z których najmniejszy mieszka o wiele wyżej niż twój nieszczęsny Galilejczyk… O nie, nie zrobisz tego!

Przygwoździł do biurka dłoń opata, nim ten zdążył sięgnąć do dzwonka.

– Lepiej też nie krzycz, głupcze, mój sługa dopilnował, by w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby usłyszeć twój skrzekliwy starczy głos. Och, jak dobrze móc to powiedzieć, wyrazić głośno to, co nosiłem w sobie przez tyle lat – ponad dwadzieścia. Moje poszukiwanie dobiega końca: znalazłem orła, który pokaże tej zepsutej rasie kalającej dumne cesarstwo, gdzie jest jej miejsce. To trudne zadanie, dobrze o tym wiem, ale spadło na właściwe ramiona. Sam nie mógłbym zrobić nic. Ten mały książę krwi daje mi punkt podparcia, o którym mówił Archimedes: konieczny, by poruszyć ziemię. Spokojnie, stary człowieku. Dobrze odgadłeś, nie wyjawiłbym tobie mojej najskrytszej tajemnicy, gdybym nie wiedział dokładnie, ile czasu ci zostało. Wiesz, umrzesz bezboleśnie. Nie żywię do ciebie żadnej urazy… umieraj w pokoju.

Lewa ręka eunucha wystrzeliła nagle z fałd płaszcza. Ruch jego dłoni był taki szybki, że wydawało się, iż tylko dotknął ust opata.

Kiedy jednak cofnął rękę, na jego palcu wskazującym zamigotał mały miedziany naparstek z końcówką ostrą jak igła. Była na nim kropla krwi.

– Maleńka ranka w twoich ustach, starcze… Nikt jej nigdy nie zobaczy. A ty już jesteś prawie sparaliżowany. Jeszcze trzy oddechy… może cztery… a potem…

W twarzy opata nie było nawet kropli krwi. Wokół jego oczu, nosa i ust pojawił się niebieskawy odcień. Rzęził.

Mardoniusz przyglądał się mu z naukowym zainteresowaniem.

– Jeden… dobrze sobie radzisz… Teraz drugi. Co? Nie ma trzeciego? Nie ma trzeciego?… Naprawdę był bardzo stary.

Eunuch ześlizgnął się z biurka, dopiero teraz puszczając prawą dłoń opata.

Stary człowiek osunął się na krześle. Jego oczy patrzyły w pustkę.

Mardoniusz wyszedł spokojnie z celi. Na korytarzu spotkał Hiempsala.

– Idź po trzeciego konia. Będziemy go zaraz potrzebować.

Olbrzymi niewolnik znikł.

Z drugiego końca korytarza pojawiła się jak cień zmartwiona twarz brata Tymoteusza.

Mardoniusz podszedł wprost do niego.

– Na jaki znak wszyscy bracia się zbierają, bracie Tymoteuszu?

– Gong przy wejściu do refektarza – wyjąkał świecki brat. – Ale tylko wielebny ojciec może…

– Wielebny ojciec zmarł nagle parę minut temu. Nie, zostań – zaprowadź mnie do tego waszego gongu. Nie musisz biec – i tak nie dogonisz śmierci. A, jest tutaj, daj mi tę pałkę.

I Mardoniusz zaczął mocno uderzać w wielki gong.

Zeszli się z wszystkich stron, młodzi i starzy, w biało- -szarych habitach z potrójnie plecionym sznurem.

Mrówki, pomyślał z pogardą Mardoniusz. Szare mrówki. No chodźcie, zbierzcie się, robaczki. Ilu was jest? Ponad siedemdziesięciu, jeśli dobrze pamiętam. To oznacza, że jesteśmy prawie w komplecie. O, tu jest człowiek, którego potrzebuję.

– Podejdź do mnie, diakonie Perditusie. Tak, to ja was wezwałem. Mam dla was ważne wieści, czcigodni ojcowie.

Patrzyli na niego z bezgranicznym zdumieniem. Wielu z nich nie widziało go wcześniej, a ci, którzy widzieli, znali go tylko jako skromnego i zawsze uśmiechniętego gościa opata. Krążyły pogłoski, że jest tu w jakichś interesach, że jest kupcem z Tarsu, z Antiochii, z Efezu; ci, którzy go widzieli spacerującego z bratem Julianem, myśleli, że może być jego krewnym. Ale teraz stał przed nimi mężczyzna, który się nie uśmiechał, lecz emanował autorytetem i żelazną wolą.

Kim był?

– Nadszedł czas, bym przekazał wam to, co dotąd powiedziałem tylko wielebnemu ojcu opatowi. Jestem Borecjusz, trzeci szambelan jego cesarskiej mości, cesarza Konstancjusza, któremu niech Bóg da zwycięstwo i długie życie.

– Amen – padła odpowiedź z wielu ust. Większość z nich była jednak wciąż w zbyt wielkim szoku, by zareagować inaczej niż całkowitym osłupieniem.

– Oto pieczęć ręczna cesarza – ciągnął Mardoniusz – jako widoczny znak moich uprawnień specjalnego wysłannika. Moja misja jest takiej natury, że mogłem ją zdradzić tylko samemu wielebnemu opatowi. Przekonałem się, że jest najbardziej czcigodnym, lojalnym i żarliwym sługą mojego cesarskiego pana, nasze negocjacje postępowały w bardzo zadowalający sposób i właściwie zostały zakończone. Niestety! W chwili, gdy zbierałem się do wyjścia, czcigodny starzec stracił przytomność i w chwilę później oddał ducha w moich ramionach. Dzielę waszą żałobę, drodzy ojcowie, bo w ciągu tych kilku dni, jakie tu spędziłem, zdążyłem obdarzyć tego wspaniałego człowieka miłością i szacunkiem. Z ostatnim oddechem wyznaczył diakona Perditusa na swojego następcę, a ja, z mocy urzędu specjalnego cesarskiego wysłannika, z radością zatwierdzam ten mądry wybór. Spójrzcie, wielebni ojcowie, na nowego opata.

Były zapaśnik stał oszołomiony i całkiem osłupiały pośród wrzawy lamentów, szlochów i modlitw zakonników.

Miękka, wiotka dłoń eunucha chwyciła jego dłoń wielkości szynki z zaskakującą siłą.

– Obudź się, wielebny ojcze, jest dużo do zrobienia. Nie, pozwól im zobaczyć doczesne szczątki twojego świątobliwego poprzednika. Później poprowadzisz ceremonię stosownie do okoliczności. Ale teraz chcę, żebyś mnie wysłuchał, tylko przez chwilę, w ważnej sprawie państwa. W imię cesarza!

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Cesarski odstępca.