Cesarski odstępca. Rozdział siódmy

Wszystko w tej podróży było nowe w jakiś w dziwny, nierealny sposób. Pierwszą nową rzeczą była lektyka, którą Hiempsal znalazł jeszcze w Macellum. Borecjusz nalegał, by Julian odbył w niej drogę.

– Nie jesteś jeszcze dość silny na długą podróż w siodle, synu.

Niosło ją sześciu krzepkich niewolników wynajętych od żydowskiego kupca. Prowincja Kapadocja eksportowała wielu swoich synów do takich celów i sam cesarz miał kilka zespołów Kapadocjan do noszenia dworskich lektyk. Byli pogodni i zdawali się mieć niespożyte siły, dotrzymując kroku koniom bez widocznego wysiłku. Z początku bycie niesionym przez ludzi, oglądanie ich nagich, muskularnych pleców, spalonych na głęboki brąz przez nieubłagane słońce, i kołysanie się w nietypowym rytmie było dziwnym doświadczeniem. Co godzinę zamieniali się miejscami z nieomylnym wyczuciem czasu. Lektyka była wyścielona dywanikami i poduszkami, niemal zbyt miękkimi, by mogły być wygodne.

Borecjusz podjeżdżał czasem do lektyki i zamieniał z nim parę słów, lecz nie czynił tego często.

– Tym, czego potrzebujesz, jest wypoczynek, Julianie. Masz przed sobą całe życie.

– Czy potem będę mógł studiować?

– Cała wiedza, jaką mogę ci przekazać, cała mądrość najmądrzejszych będzie do twojej dyspozycji. Teraz odpoczywaj.

A później:

– Powiedz mi, Borecjuszu, jak ty to zrobiłeś? Jakiej dziwnej siły użyłeś, by zmienić mnie z mnicha w podróżnika? Nawet ubiór mam inny! Jak przekonałeś diakona, by pozwolił mi odejść?

– Spokojnie, dziecko. Mój niewolnik kupił twój strój podróżny w sklepie – przepraszam cię za to, zasługujesz na lepszy. Ale nie rzuca się w oczy, a to jest teraz najważniejsze. A czcigodny diakon musiał pozwolić ci odejść: życzeniem świętej pamięci biskupa Euzebiusza było, abyś mógł wybrać swoją drogę, kiedy przyjdzie czas. Pod żadnym pozorem nie należało cię zmuszać, byś został mnichem. Nie można jednak dokonać prawdziwego wyboru, nie mając wiedzy. Najpierw musisz wiedzieć – potem wybrać.

– Musisz mieć wielką władzę, Borecjuszu.

– Teraz odpoczywaj…

Znów zapadł w sen.

Posiłki jedli na poboczu, choć minęli po drodze kilka gospód. Julian trochę się dziwił, ale nie miał odwagi zapytać dlaczego.

Pod wieczór minęli kilkanaście wiejskich kobiet wracających z pola do domu, wesoło paplających, roześmianych i rozśpiewanych.

Julian spuścił oczy, dopóki nie znikły z widoku.

Kiedy znów podniósł wzrok i zobaczył obok siebie Borecjusza, cień uśmiechu zgasł na jego wargach.

Zaczerwienił się, lecz Borecjusz wbrew jego obawom nic nie powiedział. Julian zebrał całą odwagę.

– Gdaczą jak kury – powiedział z nutą nonszalancji w głosie. Eunuch roześmiał się i pojechał dalej.

Kobiety, pomyślał Julian. Mignęły mu tylko w przelocie, pulchne, krótkonogie sylwetki w burych sukniach, nim sobie uświadomił, że to były kobiety – pierwsze, jakie widział od dziesięciu lat.

Może z bliska wyglądały kusząco, lecz wydawało mu się to mało prawdopodobne. Ich wysokie, przenikliwe głosy długo jeszcze dźwięczały mu w uszach.

Przynajmniej noc spędzili w gospodzie. On i Borecjusz dostali gorący posiłek: pulsum – owsiankę z sokiem cytrynowym i różnymi przyprawami – świeżo gotowane warzywa, chleb i miód, dzban czerwonego wina, czyli jedzenie dość proste, lecz luksusowe w porównaniu z klasztornym: tam tylko w niedziele i święta podawano więcej niż jeden posiłek i tylko ojcowie mieli przywilej picia wina z wielkiego pucharu krążącego od ust do ust. Łóżko było również niezwyczajnie miękkie, a utrzymanie koncentracji potrzebnej do wieczornej modlitwy sprawiało pewną trudność.

Czy była to kwestia innego otoczenia? A może poczucie, z pewnością nieuzasadnione, że jest obserwowany?

Rano, po śniadaniu bardzo przypominającym kolację, wyruszyli w dalszą drogę.

Przy drzwiach stała młoda osoba ubrana w niebieską suknię odsłaniającą ramiona. Opalona twarz z intensywnie czerwonymi ustami, grzywa czarnych włosów. Ciemne oczy przyglądały się mu z taksującą, pytającą ciekawością. Następna kobieta – widocznie świat był ich pełny. Mignęły mu przez moment pełne piersi ledwo mieszczące się w wąskiej sukni i skrywany uśmiech, nim pospiesznie wsiadł do lektyki.

Krzepcy Kapadocjanie natychmiast ją podnieśli i po chwili gospoda i kobieta znikły na zawsze z pola jego widzenia.

Pomyślał, że w uśmiechu tej młodej osoby było coś pogardliwego. Dlaczego? Prawie na nią nie patrzył, chyba nie mogła poczuć się dotknięta?

Borecjusz zdawał się bardzo spieszyć, poganiał Kapadocjan, by biegli truchtem, i pojawiał się na swoim nerwowym koniu raz z prawa, raz z lewa, a raz na przedzie małej karawany. Czarny niewolnik jechał zawsze w straży przedniej.

We wczesnych godzinach trafili na całkiem spory ruch: dwu- i czterokołowe wozy ciągnięte przez konie, woły, muły, osły lub niewolników, z owocami i warzywami na targowiska w pobliskich wsiach.

Karawana wielbłądów w drodze do Synopy, z ładunkiem perskich dywanów do letniej willi prokuratora Pontu. Za eskortę mieli tuzin uzbrojonych niewolników pod komendą oficera.

Oblodzone szczyty Araratu znikły, ale teren był wciąż pagórkowaty, choć pełen upraw – oliwnych gajów i winnic między morwami i polami maków.

A to wszystko przecinała, jak mieczem, długa szara droga: rzymska, zbudowana rzymskimi rękami na całą wieczność.

– Dobrze się przypatrz, Julianie – powiedział Borecjusz. – Te szare drogi są wszędzie. Ile ich widziałem i w ilu różnych częściach świata! Niezliczone setki, zbudowane przez największych zdobywców wszech czasów, arterie imperium. I popatrz – tu masz także trochę jego żywej krwi, jak sądzę.

Długi szary wąż był widoczny, choć bardzo daleko. Wił się powoli wzdłuż drogi. Otaczała go jakby mgła, niewyraźna chmura – jego cień lub aura. Miało się wrażenie, że wąż niesie ją ze sobą.

Od czasu do czasu na jego ciele błyskały złote światła.

– Żołnierze? – zapytał Julian z ożywieniem.

– Tak, Julianie, żołnierze. Zmiana dla garnizonu w Macellum lub posiłki dla kampanii cesarza w Persji.

– Ilu ich jest?

– Chyba nie więcej niż kilka kohort… czyli około tysiąca ludzi.

– „Wszyscy, którzy za miecz chwytają, od miecza giną” – zacytował młody mnich. – To chyba dziwne uczucie być z zawodu legalnym mordercą.

– Nie martw się zanadto, mój błyskotliwy chrześcijański przyjacielu – uśmiechnął się Borecjusz. – Dzisiaj Rzym prowadzi tylko wojny obronne. Agresja wilczycy znikła dawno temu. Teraz próbuje tylko zachować swoje, a nawet to ostatnio nie zawsze się jej udaje. Straciła ducha wielkości, inaczej nigdy by nie przyjęła religii pokornych.

– Ale to oznacza przecież postęp, nie tylko z duchowego punktu widzenia, lecz ogólnie? Pokój jest przecież lepszy od wojny?

– O tak, pod dwoma warunkami: że masz wszystko, czego chcesz, i że nikt nie może ci tego zabrać. Każdemu, kto wie cokolwiek o człowieku jako jednostce i części grupy, żaden z tych warunków nie wydaje się osiągalny.

– To usprawiedliwienie brutalnej siły, Borecjuszu.

– Wybacz mi, Julianie, ale mówisz jak ślepiec o kolorach – nie znając faktów, suchych faktów, a tylko one się liczą. W Macellum nie nauczyli cię wiele historii, prawda? A to trochę, co przeczytałeś u Liwiusza i Salustiusza…

– Dzięki tobie!

– …to za mało, by dać ci solidne podstawy. Na ziemi było wiele imperiów, Julianie: babilońskie, asyryjskie, sumeryjskie, egipskie, fenickie, kartagińskie, greckie, macedońskie, a teraz rzymskie. Wszystkie zbudowało to, co nazywasz „brutalną siłą”. Wszystkie osiągnęły punkt, w którym ich energia osłabła, kiedy złagodniały i się rozpłynęły. A za każdym razem, gdy tak się zdarzało, młodsi i silniejsi korzystali z okazji i przejmowali władzę w swoje ręce, to naturalny proces, Julianie. Ludy i narody są jak jednostki, robią miejsce dla młodszych pokoleń. Imperium Rzymskie jest wciąż dość młode wiekiem, lecz proces jego starzenia się został nienaturalnie przyspieszony, zwłaszcza odkąd przyjęło wierzenie, że prawdziwe życie zaczyna się po śmierci: fatalna doktryna, bo każe się skupiać na tym przyszłym życiu i zapominać o doczesnym… zapominać o samym życiu. A w międzyczasie młode narody przeskakują przez nasze płoty do naszych ogrodów i pól i zabierają to, co nasi przodkowie zdobyli w niezliczonych ciężkich walkach.

– Mówisz, jakby imperium umierało…

– Bo to się dzieje, Julianie, to się właśnie dzieje. Och, nie jestem jednym z tych byłych legatów czy kapitanów, którzy mówią wszystkim, że imperium schodzi na psy, bo zmieniła się ta czy inna zasada, bo zniesiono to czy inne ćwiczenie musztry – takie typy zawsze były i zawsze będą. Przez następne dwa tysiące lat wojskowi w stanie spoczynku będą tak mówić, bo zawsze lubią myśleć, że imperium, które potrafi się obejść bez ich służby, musi upaść z tego właśnie powodu. Sam nigdy nie byłem żołnierzem, ale wiem co nieco o historii i mówię ci, że Rzym upada.

Julian usiadł w lektyce.

– Ale kto będzie jego następcą? – zapytał z przejęciem. – Gdzie jest ten młody naród, który może zabrać nasze dziedzictwo? Persowie? Oni są starsi nawet od nas. Barbarzyńcy z Północy? Półnagie plemiona bez przywódców?

– Pilnie przeczytałeś swojego Liwiusza – roześmiał się eunuch – lecz nie zapominaj, że zakręt historii najpierw pokazuje osłabienie silnego, a potem wzmocnienie słabego. Prędzej czy później nasza słabość stanie się znana i dopiero wtedy, nie wcześniej, zacznie się druga faza. Liwiusz jest historykiem przeszłości… Szkoda, że nie ma już takich ludzi jak ci, o których pisał, ale mamy tylko… O, tu są.

Maszerowali w pełnym rynsztunku, po czterech w rzędzie, w kłębiącej się chmurze pyłu. Każdy z mężczyzn niósł pilum, włócznię, i czworokątną tarczę. W skórzanej pochwie dyndał krótki szeroki miecz. Ich hełmy wyglądały jak okrągłe żelazne czapki z szerokimi metalowymi ochraniaczami na policzki, spiętymi pod brodą skórzanym rzemykiem. Byli brudni od kurzu i potu. Aura rozgrzanej, spoconej męskości emanowała z tej maszerującej i szczękającej metalem masy ludzkiej jak oddech wielogłowego potwora.

Trzej oficerowie na koniach formowali straż tylną. Jeden z nich miał dwa srebrne krążki przymocowane do zbroi na piersi: odznaczenia, które można było zdobyć tylko w służbie czynnej. Był niskim, krępym mężczyzną o nieprzyjemnym wyrazie twarzy. Na widok małej karawany gwałtownie się odwrócił, a dwaj pozostali zrobili to samo.

Reakcją na krótką komendę był szybki i precyzyjny ruch miecza trzymanego przez setnika idącego na czele pierwszego oddziału. Miecz wskazał kierunek w górę i naprzód – znak dla kolumny, by maszerować dalej i nie zwracać uwagi na trzech oficerów, którzy podjechali powoli do Borecjusza.

– Stać – rozkazał eunuch niosącym lektykę, po czym rzucił szybko do Juliana: – Ja będę mówił.

Teraz oficer się z nim zrównał i przyjrzał mu się badawczo. Konie stały zwrócone do siebie pyskami.

– Kim jesteś? – wycedził przez zęby oficer. – I dokąd jedziesz?

– Jestem sługą cesarza, trybunie, niech Bóg da mu zwycięstwo i długie życie, a nazywam się Borecjusz. Jedziemy do Trabzonu. A wy dokąd zmierzacie?

Oficer zmarszczył brwi.

– To nie twoja sprawa, człowieku. Cesarz ma wiele sług. Kim jesteś ty? Nie, nie musisz mi mówić, mogę się domyślić. Jeden z tych dworskich eunuchów z lektyką. – Jego gburowatą twarz przeciął uśmiech. – Masz tam dziewczynę dla cesarskiego domu. Ładna? Pozwól mi ją zobaczyć. – Zajrzał do lektyki.

– Chłopak! – wykrzyknął z obrzydzeniem. – Cóż, to dla mnie coś nowego. Nie myślałem, że mają takie zainteresowania na cesarskim dworze.

– To, trybunie, z całą pewnością nie jest twoja sprawa – padła chłodna odpowiedź. – Lepiej bądź uprzejmy. Mam ze sobą pieczęć ręczną cesarza.

Oficer sprawiał wrażenie zakłopotanego.

– Nie chciałem… Mam nadzieję, że nie…

– Nie zapytam cię o imię – odparł eunuch. – Tak będzie lepiej dla ciebie. Powodzenia, trybunie. Podnieście lektykę. – Pojechał dalej, nie oglądając się za siebie.

Oficer wzruszył ramionami i uśmiechnął się.

– Eunuchy – wyszeptał. – Niech szlag ich trafi. Nadrabiają arogancją to, czego im brakuje. Chłopiec…

– Nawet nie jest przystojny – wtrącił ze złośliwym uśmiechem jeden z setników. – Chudy i mizerny.

– Może to więzień polityczny – rzucił drugi.

– Nie, to niemożliwe. Nie ma straży.

Trybun ściągnął wodze konia. Miał nieprzyjemne uczucie, że ten incydent nie wzmocni jego autorytetu.

– Przyspiesz ostatni manipuł, Marcellinie – warknął. – Ciągną nogi jak cholerne osły. Co to jest – kohorta Piętnastego Legionu czy grupa tancerek z Kadyksu? Pogoń ich, albo, na Styks, zrobię im wieczorem musztrę paradną zamiast odpoczynku.

Spiął konia ostrogami i podjechał do straży tylnej. Drugi setnik podążył za nim z bezczelnym uśmiechem.

Julian nie wypowiedział nawet słowa. Widząc twarz trybuna zaglądającego do lektyki, zaczerwienił się ze wstydu i z oburzenia, sam dobrze nie wiedząc dlaczego. Poczuł narastające zadowolenie, gdy usłyszał, że Borecjusz odpowiada i przejmuje kontrolę nad sytuacją. Długa, zakurzona kolumna żołnierzy w zbrojach wciąż przechodziła obok nich i niejeden raz zobaczył, jak któryś z mężczyzn trąca łokciem drugiego, uśmiechając się na widok lektyki.

Kiedy przeszedł ostatni szereg ostatniego manipułu, nie zostawiając po sobie nic prócz gęstego tumanu pyłu, zawołał:

– Borecjuszu!

– Tak, Julianie, co się stało?

– Chcę jechać na koniu, tak jak ty.

Eunuch rzucił mu szybkie spojrzenie. W głosie Juliana pobrzmiewał nowy ton, ostry, metaliczny, a chłopięce wargi były mocno zaciśnięte. Odpowiedział z trudnym do określenia wyrazem twarzy.

– Znakomicie, Julianie. Cieszę się, że czujesz się silniejszy. Zatrzymajcie lektykę. Hiempsalu, zapasowy koń. Pomóż mu, a ty włóż stopę między jego dłonie, Julianie. Właśnie tak… nie, trzymaj wodze w ten sposób… Dobrze?… Dobrze. Podnieście lektykę. Spokojnie.

Nigdy wcześniej nie siedział na końskim grzbiecie… to było dziwne uczucie, szerokie ciało zwierzęcia między nogami… i to zwierzę czekało, aż je sobie podporządkuje.

– Nie ściągaj wodzy tak mocno, Julianie.

Borecjusz jechał tuż przy nim.

– Cóż, to było twoje pierwsze spotkanie ze zbrojną siłą Rzymu. Jak ci się podobało?

– Nie lubię bufonów, Borecjuszu. Kiedy mu powiedziałeś o cesarskiej pieczęci, zbladł i wyraźnie się przestraszył.

– Tak, nawet mnie nie poprosił, bym mu ją pokazał… Nie ściągaj tak mocno, Julianie.

– A mogłeś mu ją pokazać? – zapytał młodzieniec z lekkim wahaniem.

Borecjusz roześmiał się.

– Większość potyczek między ludźmi to blef, Julianie. Ale kiedy cię naciskają, musisz mieć coś do pokazania. Nawet trybun mi uwierzył – czemu ty nie?

– Ale nigdy mi nie powiedziałeś…

– Wielu rzeczy nigdy ci nie mówiłem, Julianie. Usłyszysz wszystko w swoim czasie. Nie jesteś zmęczony?

– Nie… Powiedz mi, czy widziałeś kiedyś cesarza?

– Dosyć często. Ty też któregoś dnia go zobaczysz.

– Nie umiem sobie tego wyobrazić. Jaki on jest?

– Konstancjusz? Drobny mężczyzna z zatroskaną twarzą. Nie ma w nim niczego cesarskiego.

Julian szeroko otworzył oczy.

– Ale władca imperium musi przecież…

– …wyglądać jak władca imperium? On nie wygląda. Raczej sprawia wrażenie, jakby starał się ustalić, skąd dochodzi brzydki zapach.

– Ale trybun zzieleniał na samo wspomnienie jego imienia.

– Władza cesarza to jedna rzecz – jego osobowość druga. Zatem, im mniej przypomina cesarza, tym bardziej musi się starać, sprawując władzę. Za kilka dni dowiesz się więcej o Konstancjuszu – wystarczająco dużo, by sformułować własną opinię. I, jak już powiedziałem, pewnego dnia spotkasz go osobiście – przynajmniej myślę, że to bardzo prawdopodobne, jeśli tego dożyje. Na pewno będzie się starał kosztem innych ludzi.

– Kiedy tak mówisz, Borecjuszu, ktoś mógłby pomyśleć, że nie jesteś wiernym poddanym…

– …cesarza, któremu niech Bóg da zwycięstwo i długie życie – dokończył niespodziewanie głośno Borecjusz. Julian z początku nie dostrzegł powodu tego nagłego ożywienia, ale gdy się rozejrzał, zobaczył, że zbliża się do nich dwóch jeźdźców jadących w tym samym kierunku. Mieli na sobie prosty strój i nie było w nich zupełnie niczego podejrzanego.

Jeden rzucił im szybkie, ostre spojrzenie, kiedy ich mijali. W parę minut później znikli z pola widzenia.

– Zapomniałem o jednym w moim opisie cesarza – rzekł spokojnym głosem Borecjusz. – Ma bardzo długie uszy. Sięgają od Bizancjum do Brytanii i Persji. Trzeba być ostrożnym.

– Ci ludzie?…

– Mogą być niewinnymi podróżnymi jak my. Ale równie dobrze mogą być szpiegami. Agenci cesarza są wszędzie i im bliżej stolicy, tym więcej ich się kręci. Najważniejsze to być kimś mało interesującym. W tym imperium nie opłaca się wzbudzać zainteresowania.

Julian pokręcił głową.

– Wygląda na to, że najbezpieczniejszym miejscem jest klasztorna cela – powiedział.

Eunuch wzruszył ramionami.

– Bezpiecznym… możliwe. Prócz tego, że osoba interesująca cesarza tam też może zostać pojmana. Ale ogólnie jest bezpiecznie, to prawda. Jeszcze bezpieczniej jest w ogóle się nie urodzić – życie jest śmiertelnie niebezpiecznym doświadczeniem, przyjacielu.

– Szkoda, że nie ja to powiedziałem. – Julian roześmiał się i klasnął w dłonie, puszczając wodze. – Doświadczeniem, które musi prowadzić do śmierci. Hej! Stój!

Jego koń, zmęczony powolną jazdą, schylił gwałtownie łeb i Julian upadł na jego szyję.

Borecjusz zjawił się przy nim w mgnieniu oka, ściągnął wodze, zatrzymał zwierzę i pomógł młodemu jeźdźcowi z powrotem usiąść w siodle.

– Jeździectwo jest sztuką, przyjacielu. Nie wstydź się, że nie opanowałeś jej w ciągu godziny. Ale zapamiętaj naukę: nigdy nie popuszczaj wodzy, kiedy masz do czynienia ze stojącymi niżej od ciebie.

***

Dotarli do przedmieść Nikomedii.

Borecjusz zatrzymał się i zwołał resztę. Nie chciał wjeżdżać do miasta przed zmrokiem. Znał tam zbyt wielu ludzi, a jeszcze więcej znało jego.

Nie chciał, by zadawano mu niepotrzebne pytania związane z chłopcem. Nie mógł wprawdzie liczyć na to, że długo zdoła ukryć swoją obecność, ale im dłużej, tym lepiej.

Julian, który stanowczo odmówił podróżowania w lektyce, był zesztywniały po całym dniu konnej jazdy. W miejscu odpoczynku zasnął niemal natychmiast i obudził się dopiero na kolację.

Gdy zapadła noc, Borecjusz obiecał każdemu z Kapadocjan po denarze, jeśli uda im się wsadzić go do lektyki i przy tym nie obudzić.

Sześciu mężczyzn zabrało się do dzieła, jakby mieli do czynienia z czymś bardzo cennym, i im się udało.

Podążali w ciszy przez przedmieścia, Via Constantina, okrążyli mały amfiteatr i wjechali do reprezentacyjnej części miasta.

Borecjusz nakrył głowę rogiem swojego wielkiego płaszcza. Kiedy podjechali do szerokiej bramy z brązu, którą tak dobrze znał, zatrzymali się, a on zapukał siedem razy w specjalnym rytmie.

Brama otworzyła się do wewnątrz i mała karawana wjechała do środka.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Cesarski odstępca.