Cesarski odstępca. Rozdział pierwszy

– To musi być już bardzo blisko – powiedział Mardoniusz.

Hiempsal spojrzał na niego badawczo. Jego pan był potężnej budowy i powinien być zmęczony długą podróżą, ale nie był. Wydawał się niemal równie świeży jak w chwili, gdy wyruszali w drogę przed południem, a w jego oczach lśnił dziwny blask.

Hiempsal był jeszcze mocniej zbudowany i choć jechał na mniejszym koniu, górował nad przysadzistą, otyłą sylwetką swojego pana. Jego pochodzenie było owiane tajemnicą. Jedni mówili, że Mardoniusz kupił go w Cyrenie i że pochodził z plemienia Tuaregów z oazy głęboko na południu, inni, że z miejsca blisko serca Afryki, gdzie Nil rozpoczynał swój bieg jako cienki strumyk. Miał siłę Herkulesa – sam cesarz mógłby pozazdrościć jego panu takiej ochrony.

– Pan mówi, że bardzo blisko – mruknął Hiempsal. – Ale nie dojedziemy tam szybko. Te niby konie są u kresu sił. Spójrz na tę pianę! Jeszcze kilka godzin i padną. Ale to w końcu nie są prawdziwe konie. W Kapadocji nie ma koni. Są tylko króliki… i pył… i złe drogi… i góry. To kraj zapomniany przez bogów… a raczej przez świętych. Co my tu robimy, panie?

Mardoniusz blado się uśmiechnął.

Żaden niewolnik prócz Hiempsala nie odważyłby się odezwać do niego pierwszy, nie mówiąc o zadawaniu pytań. Inni za mniejsze przewinienia spędzali długie lata swojego nędznego życia w ergastulum, więzieniu dla niewolników, pracując w polu w dzień, przykuci łańcuchem do ściany w nocy.

Ten łobuz Hiempsal wiedział jednak, jak daleko może się posunąć. Wiedział też, że jego pan nie zrobi nic, co mogłoby zmniejszyć jego wartość jako osobistego strażnika.

A to była samotna podróż…

– Jesteśmy na wielkim poszukiwaniu, Hiempsalu – odpowiedział Mardoniusz. – Żadna podróż nie była tak ważna jak ta. Ochrzcili cię, prawda?

– Chyba tak – mruknął potężny niewolnik. – Miałem wtedy trzynaście lub czternaście lat. Wepchnęli mnie do wody i mamrotali te swoje zaklęcia.

Mruknął coś pod nosem. Jeżeli było to zaklęcie, to niespecjalnie życzliwe.

Mardoniusz znowu się uśmiechnął.

– Więc na pewno opowiedzieli ci historię Narodzenia, jak trzej królowie wyruszyli, by odnaleźć Króla nad Królami. Cóż, Hiempsalu, ja jestem trzema królami złączonymi w jednego. Jestem w Trójcy jedyny i może też mam gwiazdę, która wskazuje mi drogę.

Ciemna twarz Hiempsala wyrażała całkowite niezrozumienie, ale wiedział, że zadawanie dalszych pytań byłoby teraz niebezpieczne.

W milczeniu jechali dalej. Piaszczysta droga wiła się coraz wyżej. Słońce było już nisko, za godzinę ciemność okryje rzadki las akacji, cedrów i cyprysów.

Po prawej stronie, za pierwszymi drzewami, unosiła się cienka smuga niebieskawego dymu.

Przez drogę przebiegła jakaś dziewczyna, a Hiempsal, na znak swojego pana, spiął konia ostrogami i pochwycił ją w chwili, gdy nurkowała w krzaki.

Kiedy Mardoniusz podjechał bliżej, wiła się w brązowych ramionach Hiempsala jak dzika kotka. Była młoda, choć już nie dziewczynka, szesnaście, może siedemnaście lat. Miała pełne piersi i błyszczące oczy.

– Spokojnie, spokojnie, brutalu – powiedział stanowczym głosem Mardoniusz – wystraszysz ją na śmierć. – Potem zwrócił się do młodej kobiety: – Nie bój się. Masz tu denara. Powiedz mi tylko, jak daleko jest stąd do Macellum. Ile lig (1), dwie? Trochę więcej? Dwie i pół? Świetnie, masz tu swoją zapłatę. Puść ją, Hiempsalu.

Olbrzym posłuchał z ociąganiem.

Gdy ruszyli dalej, obejrzał się parę razy, oblizując wargi.

– Nie zachowuj się jak zwierzę – rzucił gniewnie Mardoniusz. – Nigdy wcześniej nie widziałeś piersi? Utrapienie z tobą. Słuchaj – mamy spędzić kilka następnych dni, a może tygodni, w klasztorze. Nie chcę żadnych skarg ze strony gospodarzy na mojego sługę. Jeśli ktoś się poskarży, na Hekate, dostaniesz sto batów, kiedy wrócimy do Nikomedii.

– Mężczyzna jest tylko mężczyzną, panie – wyjąkał brązowy olbrzym.

To miały być przeprosiny.

Mardoniusz odwrócił się jednak nagłym ruchem żmii gotowej do ataku, jego ziemista twarz znieruchomiała, a małe ciemne oczy zwęziły w szparki.

– Na ziemię… psie!

Hiempsal za późno zrozumiał, że powiedział jedyną rzecz, która była dla jego pana śmiertelną obrazą. Zbladł i jego wielkie ciało zaczęło się trząść.

Zmusił się z wielkim trudem, by zsiąść z konia, i na znak pokory upadł płasko na brzuch.

– Jestem tylko psem mojego pana – zaskomlał.

Zobaczył kątem oka wiotką, kobiecą dłoń Mardoniusza trzymającą krótki, ostry sztylet.

Śmierć zawisła w powietrzu na parę sekund…

Potem sztylet znikł w szerokich fałdach płaszcza, z których się wysunął.

– Wstań… mężczyzno! – rzucił pogardliwie Mardoniusz. Wypluł to słowo jak zniewagę. – Zajmiemy się tobą w bardziej sprzyjającym czasie.

Hiempsal powoli wstał i wsiadł na konia. Kiedy udało mu się spiąć go ostrogami, eunuch był już daleko przed nim. Twarz Mardoniusza odzyskała zwykły wyraz spokojnej życzliwości. Wielu przyjaciół ze Wschodu komentowało jego podobieństwo do niektórych posągów Buddy – dużych, okrągłych i emanujących łagodnością. Wypukłe czoło było częściowo przykryte chustą z chińskiego jedwabiu. Prosty płaszcz z wełny w kolorze miodu zwisał w luźnych fałdach wokół niezgrabnego ciała, które mogło należeć do kobiety po pięćdziesiątce. Płaszcz nie miał żadnych dystynkcji i był zakurzony od długiej drogi.

Trudno byłoby powiedzieć o tym człowieku coś konkretnego, określić jego narodowość, wiek, pozycję społeczną, zwyczaje czy zawód.

Z pewnością pochodził ze Wschodu. Taki efekt mogła dać mieszanina krwi egipskiej, syryjskiej i chaldejskiej.

Dwa pokolenia temu mógłby uchodzić za wędrownego kapłana jednego z tych dziwnych bóstw z brzegów Eufratu lub Nilu. Teraz było to niemożliwe, odkąd cesarz Konstantyn zamknął pogańskie świątynie, a jego następca Konstancjusz okazał się jeszcze bardziej surowy.

Pewne było tylko to, że w tym mięsistym, niemal bezkształtnym ciele tkwiła siła, a jeszcze większa w umyśle, który nim rządził. Rzadka rzecz u eunucha.

Kiedy jechał wznoszącą się coraz wyżej białą drogą, przypominał z daleka olbrzymią pszczołę pełznącą pospiesznie po łodydze białego kwiatu.

Nie obejrzał się ani razu. Zdawał się zupełnie nie przejmować Hiempsalem, któremu przed chwilą groził śmiercią. Nie miał powodu, by się przejmować. Prawo od wieków pozwalało właścicielowi zabić niewolnika, kiedy tylko uznał to za stosowne.

Zabicie niewolnika było taką drobnostką jak zarżnięcie kury.

Bardzo rzadko się zdarzało, by zdesperowany niewolnik próbował stawiać opór, a jeszcze rzadziej, by próbował uciekać. Kara za takie przestępstwo była zbyt straszna, zbyt okrutna. Łatwiej umierało się od razów bicza niż na krzyżu.

Poza tym szanse ucieczki były bardzo małe – zwłaszcza bez pieniędzy. A niewolnicy rzadko mieli pieniądze, chyba że zajmowali wyjątkowo uprzywilejowaną pozycję. Ale nawet człowiekowi mającemu środki niełatwo było uciec, kiedy zgłaszano go na policję.

Policja w cesarstwie była wszechobecna, zarówno w mundurach jak i w zwykłych strojach. Obserwowali porty, statki, miejsca odpoczynku i gospody, ulice miast i miasteczek i główne drogi. Odznaka policjanta zobowiązywała wszystkich żołnierzy, by mu pomagali, jeśli tego zażąda.

Surowa kara groziła każdemu, kto ukrywał zbiegłego przestępcę, szczególnie niewolnika. A niewolnika łatwo było rozpoznać po naciętym uchu.

Tylko raz w historii rzymskiego cesarstwa niewolnicy się zbuntowali. Pokonanie ich wymagało regularnej kampanii wojennej.

Zdarzyło się to ponad czterysta lat temu i od tego czasu cesarstwo nie ryzykowało.

Od Brytanii na zachodzie do samych granic Persji na wschodzie, od brzegów Renu i Dunaju na północy do wielkiej pustyni i nubijskich chat z błota na południu nie było schronienia dla niewolnika, który zabił swojego pana lub od niego uciekł.

Dlatego nie istniało prawie ryzyko, że Hiempsal podejmie w desperacji jakieś działanie, choć znał swojego pana na tyle dobrze, by mieć pewność, że nie oszczędził go przez wzgląd na miłosierdzie, i że kara jest równie pewna jak zachód słońca nad drzewami.

Po prawej stronie wznosiły się teraz dzikie szczyty Arghi Dagh, nagie skały błyszczały czerwienią w blasku ostatnich słabych słonecznych promieni.

Tuż za małą doliną wyrastało na płaskowyżu liczące kilkaset białych domów czworokątne, proste i surowe miasteczko Macellum.

***

Dwa i dwa… dwa i dwa… dwa i dwa…

Długa podwójna kolumna mnichów maszerowała w ciasnym kręgu wokół małego dziedzińca pozbawionego kwiatów i drzew. W szarych habitach przewiązanych potrójnie plecionym sznurem i małych szarych czapeczkach wyglądali jak żywe kamienie sunące powoli nad tymi, które były już martwe.

Posępny marsz odbywali w milczeniu, z oczami utkwionymi w ziemi. Mimo to nie wolno im było maszerować w tych samych parach. Nie pochwalano więzów przyjaźni – przeszkadzały w całkowitym oderwaniu, które pobudzało umysł do medytacji.

Twarze młode i stare, silne i słabe, rysy wyrażające spokój, rezygnację, głęboką mądrość, żarliwy zapał… Wargi wąskie i pełne, wszystkie szepczące modlitwy.

Z małego balkonu na wyższym piętrze głównego budynku dwóch mężczyzn przyglądało się tej procesji.

Jeden miał twarz pomarszczoną jak stary pergamin. Spod czapeczki wystawało parę kosmyków siwych włosów.

Opat Tomasz– mówiono o nim, że ma prawie sto lat.

Między prostymi ludźmi krążyły pogłoski, że jest nawet starszy, że najstarsi mieszkańcy wsi znali go jako bardzo starego człowieka, kiedy sami byli jeszcze dziećmi. W rzeczy samej, niektórzy wierzyli, że przez wzgląd na swoją wielką świętość dostąpił łaski przeżycia siedmiu pełnych żywotów i że we wczesnej młodości poznał osobiście świętego Pawła.

Inni twierdzili, że sam rozsiewa te pogłoski, by prostaczkowie uwierzyli w jego świętość i obdarowywali klasztor hojnymi darami.

Wszyscy jednak wiedzieli, że całkiem sporo ludzi nadal potajemnie składa ofiary Jowiszowi i Atenie, a szczególnie Kybele, matce bogów, nie ustając przy tym w mówieniu złych rzeczy przeciw wyznawcom Ukrzyżowanego.

Opat Tomasz wspierał się ciężko na prawym ramieniu wysokiego, silnie zbudowanego zakonnika w wieku około pięćdziesięciu lat, z szyją byka i ramionami zapaśnika. Diakon Perditus naprawdę był zapaśnikiem na arenie, zanim został chrześcijaninem i mnichem.

Piętnaście lat temu, kiedy cylicyjscy bandyci próbowali napaść na klasztor tuż po uroczystości świętego Pawła, ich patrona, diakon – wtedy subdiakon – Perditus bronił przed nimi drzwi przez pięć pełnych godzin, wymachując dwumetrową kłodą jak biczem i waląc nią w jedną cylicyjską czaszkę po drugiej.

Kiedy z najbliższego garnizonu przybyło wreszcie wojsko i bandyci się wycofali, subdiakon Perditus krwawił z licznych ran i to była jego jedyna pociecha w kolejnych tygodniach.

Czuł się zupełnie rozbity, nawet nie tym, że musiał walczyć – czyż nie bronił własności świętego Pawła? – ale tym, że czerpał z walki tyle radości.

Rany dawały mu przynajmniej możliwość zdobycia zasług przez cierpienie, lecz nie uważał ich za wystarczającą karę za nieświętą radość tkwiącego w nim dawnego człowieka.

Zmęczone stare oczy opata przyglądały się twarzom przechodzących mnichów. Kolumnę zamykało sześciu młodych mężczyzn, którzy nie złożyli jeszcze żadnych ślubów.

Najmłodszy z nich był delikatnym młodzieńcem w wieku najwyżej siedemnastu lat, bladym, z ciemnymi oczami marzyciela.

Poruszał się dość niezgrabnie, gubiąc rytm kroków swojego towarzysza.

– Jak ci idzie z bratem Julianem, diakonie Perditusie?

Wysoki mnich odpowiedział z nieco kwaśnym uśmiechem:

– Jest bardzo młody, wielebny ojcze – i trochę niepewny w swoich przekonaniach. Wczoraj zapytał mnie, jak to możliwe, że Bóg stworzył zło.

– Naprawdę? – zdziwił się opat.

– Powiedziałem mu, oczywiście, że Bóg niczego takiego nie zrobił, a wtedy on rzekł: „Ale Bóg jest przecież Stwórcą wszechświata – całego wszechświata! – w którym zło istnieje tak samo jak dobro, więc musiał stworzyć zło”.

– A ty mu wtedy przypomniałeś o upadku Lucyfera i upadku człowieka…

Zaskoczony diakon Perditus podniósł wzrok.

– Skąd wiedziałeś, wielebny ojcze? Dokładnie o tym mu przypomniałem.

– Wiem, wiem. A on co powiedział?

– Och, coś głupiego – że Lucyfer i Adam upadli z własnej woli, a ich wola, jak wszystko inne, pochodziła od Boga. Dlatego wola czynienia zła pochodzi od Boga.

– Arystotelesowi mogłoby się to spodobać – zachichotał stary opat.

– Mnie się nie spodobało – odparł Perditus z odcieniem goryczy w głosie.

– To czysta dialektyka, mój drogi diakonie, tak mówią w Efezie, Koryncie i Atenach, myśląc, że mogą oszukać swoje sumienia, obwiniając o wszystko Pana. Co odpowiedziałeś?

– Powiedziałem mu, żeby trochę więcej ćwiczył fizycznie rano. To kurczak, nie chłopak, z tą chudą klatką piersiową i wystającym podbródkiem. Jestem pewny, że jego układ trawienny nie funkcjonuje dobrze. Trochę więcej ćwiczeń, a będzie mniej dialektyki.

Opat znów zachichotał.

– Szkoda, że nie możesz dać tej recepty niektórym spośród najbardziej uczonych diakonów, prezbiterów i biskupów… tak, i biskupów. Ostatnio trochę przesadzają z dialektyką. Ciągle się kłócą o najbardziej zawiłe sprawy, także publicznie. Zaledwie trzy dni temu dostałem list…

W tym miejscu się zatrzymał. Nie trzeba mówić dobremu diakonowi o takich sprawach. Nie zrozumie.

– Myślę, że któregoś dnia będę musiał poważnie porozmawiać z tym chłopcem – westchnął diakon Perditus. – Mówiąc całkiem szczerze, nie jestem pewien, czy dobrze robimy. Nie wiem, czy on ma powołanie do kapłaństwa. To znaczy, czy będzie dobrym kapłanem. A trudno mi sobie wyobrazić coś gorszego niż zły kapłan. Co jednak wtedy z nim będzie? Z tego, co wiem, nie ma rodziny. – Nie, nie – odrzekł szybko opat. – Nie ma rodziny.

Ale biskup Euzebiusz z Nikomedii zawsze był dobry dla biednych małych… sierot. Może on by mógł…

– Wielebny biskup Euzebiusz zmarł siedem lat temu – przypomniał dyskretnie diakon. Czy opat Tomasz miał sto czy czterysta lat, ostatnio bardzo się postarzał.

– Zmarł? A jednak… a jednak… Oni wszyscy umierają, jeden po drugim. Niech jego dusza odpoczywa w pokoju.

Stary człowiek nakreślił znak krzyża, a diakon odruchowo uczynił to samo.

– Źle się stanie, jeśli nie zrobimy z tego chłopca dobrego kapłana – rzekł z powagą opat. – Sam powiedziałeś, że jest po prostu młody. Nie możemy tak łatwo się poddawać.

Diakon zesztywniał, wydawał się teraz jeszcze większy. Łagodny wyrzut w głosie przełożonego obudził w nim instynkt zapaśnika z dawnych dni, ten sam, który piętnaście lat temu kazał mu walczyć dwumetrową kłodą z cylicyjskimi bandytami.

– Oczywiście, że nie będę szczędził wysiłków, wielebny ojcze. Ale ten chłopiec jest marzycielem, próżnym i czasami upartym. Ma niezależny umysł i nie mam pewności, czy jest to umysł kapłana. Powinno nam dać do myślenia już to, że spośród wszystkich mnichów rozmawiamy tylko o nim, najmłodszym i najmniej wartościowym dla wspólnoty.

– Ostatni będą pierwszymi, mój drogi diakonie – mruknął starzec z nieobecnym uśmiechem. Szybko jednak dodał: – Nie musi to się oczywiście odnosić do brata Juliana. Może sam któregoś dnia powinienem się bliżej przyjrzeć jego dialektycznej aktywności. Zobaczymy… Co to za hałas?

– Goście – odrzekł diakon. Ze swojej wysokości widział kąt zewnętrznego dziedzińca, gdzie dwaj mężczyźni na koniach rozmawiali z bratem odźwiernym.

– Goście? – Opat zmarszczył niemal bezwłose brwi. – Czasy są trudne, mój drogi diakonie. Nie lubię gości. Ilu ich jest? Widzisz ich?

– Tylko dwóch, czcigodny ojcze. Jeden wygląda na afrykańskiego sługę. Drugi jest otyły… nie widzę jego twarzy. Ich konie nie są zbyt dobre i wyglądają na zmęczone. Czy mam się dowiedzieć?

– Nie – odparł stanowczo opat. – Jeśli to ważna sprawa, i tak zostanę powiadomiony. Odprowadź mnie do mojego gabinetu.

cdn.

Louis de Wohl

(1) Liga – około pięciu kilometrów.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Cesarski odstępca.