Cesarski odstępca. Rozdział ósmy

Julian, który siedział teraz w wygodnym fotelu zrobionym z rzadkiego gatunku drewna na tarasie wychodzącym na morze, przed sobą mając kunsztownie rzeźbiony stół, a nad głową markizę, wydawał się być zupełnie innym człowiekiem, co nikogo zresztą nie mogło dziwić.

Wszystko, co się wydarzyło od pierwszego nieprawdopodobnego momentu przebudzenia, było jak sekwencja obrazów z dziwacznego snu, a najdziwniejszy z wszystkich był moment, kiedy ubrany w szeleszczącą jedwabną szatę znalazł się na sofie wyłożonej szeleszczącymi jedwabnymi poduszkami, w pokoju pełnym waz o zdumiewających kształtach, z kwiatami, które niemal zasłaniały meble, z dywanami grubymi na kilka centymetrów i srebrną lampą w kształcie statku, zwisającą z sufitu w kolorze bursztynu i roztaczającą zapach olejku różanego.

Pamięć wracała cicho i ukradkiem: Borecjusz… podróż… lektyka… koń… Chwila świadomości, niewyraźnie zapamiętana, kiedy wyjęli go z lektyki i zanieśli do domu – a może to też mu się przyśniło?

Tak czy inaczej, to musiał być dom Borecjusza, jeżeli nie cesarski pałac. W pałacu nie mogło być większych luksusów.

Na stole z drewna cytrusowego, najrzadszego ze wszystkich gatunków, za którego nasiona zapłacono niewiarygodną kwotę, znalazł srebrną czarę z wielką srebrną kulą w środku.

Gdy ją chwycił, na wpół przebudzony, wyśliznęła się z jego palców i wpadła z powrotem do misy z lekkim brzęknięciem. Natychmiast wszedł niewolnik, niosąc tacę z amforą z winem, małe naczynie napełnione hymetyjskim miodem i srebrny puchar. Klękając przed sofą, postawił tacę na stole z cytrusowego drewna, napełnił puchar ciepłym winem z amfory, dodał dwie łyżki miodu i zamieszał.

Był młody, niewiele starszy od Juliana, miał przyjemną twarz i pytający wyraz łagodnych brązowych oczu.

Julian wziął puchar i wypił. Było to słodzone i lekko przyprawione wino z Chios, „poranne wino” klas wyższych, wystarczająco wzmacniające, by umożliwić zmęczonemu panu lub pani przejście do łazienki.

Kiedy Julian opróżnił puchar, niewolnik wstał i zaprowadził go do tepidarium. Czekało tam jeszcze dwóch niewolników, z ręcznikami i kulkami pachnącego perskiego mydła.

Po ciepłej kąpieli w basenie wyłożonym kafelkami z mozaiką przyszła kolej na zimną w następnym pomieszczeniu, a po niej nastąpił dokładny masaż – zupełnie nowe przeżycie, z początku może nie całkiem przyjemne, ale po koniec już bardzo. Wykonały go sprawne, suche palce krzepkiego trackiego atlety, którego złamany nos sugerował, że jak diakon Perditus walczył kiedyś na arenie.

Przeszedł do następnego pokoju, przebieralni, gdzie dwóch smukłych wyspiarskich Greków o bystrych oczach ubrało go w tunikę ze szlachetnej białej wełny, sandały z miękkiej pozłacanej skóry wysadzane półszlachetnymi kamieniami i krótki niebieski płaszcz spięty fibulą z wielkim turkusem.

Był tam również fryzjer, który przez blisko pół godziny układał jego włosy i regulował kształt brwi. Parę razy spojrzał niepewnie na policzki i podbródek, lecz kiedy podjął bez przekonania próbę, by go ogolić, Julian zaprotestował. Tego było już naprawdę za wiele. Tęsknił za tym, by odetchnąć świeżym powietrzem.

Odetchnięcie świeżym powietrzem okazało się trwającym ponad godzinę spacerem po najpiękniejszym ogrodzie, jaki kiedykolwiek widział.

Bityńscy ogrodnicy nauczyli się od Persów, dawnych mistrzów sztuki ogrodniczej, jak tworzyć „raje”: wielobarwne grządki kwiatowe, zaaranżowane tak pomysłowo, że z bliska wyglądały jak kosztowne dywany. Klatki z rzadkimi gatunkami ptaków wisiały na drzewach, ozdobione girlandami czerwonego, niebieskiego i białego powoju. Fontanny wyrzucały wodę do pięknie rzeźbionych basenów z brązu i brązowego marmuru.

Wkrótce dom ze smukłymi jońskimi kolumnami stał się białym punktem między pniami cyprysów, a Julian ujrzał wspaniały widok, jakiego nie oglądał od dzieciństwa – morze.

Wody Propontis (1) były błękitne i przejrzyste, bardziej nawet niż bezchmurne niebo, a małe wysepki i jeszcze mniejsze statki raczej zwiększały niż zmniejszały wrażenie niekończącej się przestrzeni, nieskończoności.

Julian znalazł tu taras i usiadł pod daszkiem. Przez długą chwilę jego myśli były zatopione w otaczającym go zalewie piękna. Kiedy wreszcie mógł już składnie myśleć, przeszkodziły mu lekkie kroki młodego niewolnika i melodyjny głos, który zapytał, czy pan chce zjeść śniadanie na tarasie czy w jadalni.

W pierwszej chwili chciał go odesłać, lecz uświadomił sobie, że jest bardzo głodny. Jedzenie tutaj, z widokiem na raj, byłoby jednak świętokradztwem.

Wstał i wrócił z niewolnikiem do domu.

Śniadanie podawano w słonecznym pokoju z jasnymi zasłonami, którego podłogę przykrywały cienkie dywany z chińskiego jedwabiu. Był tam biały chleb, hymetyjski miód, delikatne filety ze słodkowodnej ryby, jakich nigdy dotąd nie jadł, oliwki, czarne i zielone, daktyle, figi i złote jabłka, po które Herkules wyruszył z Grecji do ogrodu Hesperyd – pomarańcze. Lekkie wina z Naksos i Samotraki, lśniące i czerwonawobrązowe jak karneol.

Po każdym daniu przynoszono miseczkę zapachowej wody i niewolnik osuszał jego palce cienkim ręcznikiem z purpurowego płótna. Kiedy Julian skończył jeść, zapytał: – Gdzie jest Borecjusz?

Majordomus, korpulentny i pełen godności, wzniósł oczy w szczerym zdumieniu.

– O kogo pytasz, panie?

– Borecjusz – powtórzył Julian. – Pan tego domu.

Niewolnik uniósł brwi, ale odpowiedział od razu.

– Pan wróci dopiero po południu, pojechał na spotkanie z przyjacielem w mieście.

Julian skinął głową. Wyczuwał w powietrzu jakąś tajemnicę, ale nie chciał zadawać więcej pytań. Ten dom naprawdę przypominał mu dom nimfy Kalipso, czarodziejki, która tak długo trzymała przy sobie Odyseusza: pełen uroków i czarów, jakie spotyka się tylko we śnie, z którego w każdej chwili można się przebudzić.

Mężczyzna, którego znał jako Borecjusza, znalazł go w jego ulubionym miejscu na tarasie.

Wstając, Julian zobaczył, że jego przyjaciel też przeszedł metamorfozę: był ubrany w tunikę i płaszcz koloru kości słoniowej, bogato haftowany, a na jego palcach skrzyło się kilka pierścieni. Wyraz jego dużej, ziemistej twarzy pozostał jednak taki sam: życzliwy, inteligentny, miły.

– Witaj na wolności, Julianie – przywitał go łagodnym głosem. – Myślę, że się odświeżyłeś po długim śnie.

– Nigdy w życiu nie czułem się tak dobrze – i właściwie trudno się dziwić.

Borecjusz roześmiał się.

– Odkrywasz rzeczy, które nadają życiu wartość, prawda?

– Odkryłem ziemię, Borecjuszu, odkrywając morze.

– Dobrze powiedziane, mój poeto. (Nadal się rumieni, kiedy ktoś go chwali.) Tak, morze, błękitna dusza imperium. Jest rzymskie, Julianie, przeorane przez nasze statki od Propontis tutaj do dalekich Słupów Herkulesa. O, czytałeś. Znowu Homer? Rozumiem. Nikt nie potrafi oddać melodii i rytmu morza tak jak on. Poczekaj, aż bóg słońca popędzi swoje konie za horyzont i zrozumiesz, czemu poeci piszą o purpurowym morzu.

– To takie piękne – nie mogę uwierzyć, że jestem wciąż na ziemi.

– Wprost przeciwnie, to twoje pierwsze spotkanie z ziemią. Ile dotąd poznałeś naszej planety? Cztery ściany. Byłeś więźniem.

– W pewnym sensie masz rację.

– Tylko w pewnym sensie? Tęsknisz za więzieniem?

Powiedział to z taką gwałtownością, że Julian spojrzał zaskoczony na życzliwą twarz.

– Nienawidzisz klasztorów, prawda, Borecjuszu? Opat Tomasz, niech Bóg błogosławi jego pamięć i duszę, zawsze był dla mnie bardzo dobry. Szkoda, że nie zdążyłem mu podziękować za wszystko, co dla mnie zrobił. Ale jego śmierć przyszła tak szybko… mówiono mi, że byłeś z nim, kiedy to się stało. Czy to prawda?

– Tak. W ogóle nie cierpiał. Było po wszystkim, nim zdążyłbym policzyć do trzech. Piękna śmierć. I był bardzo stary. A jeśli chodzi o jego życzliwość wobec ciebie, Julianie…

Młody mężczyzna przeraził się.

– Z pewnością, Borecjuszu, nawet ty nie mógłbyś powiedzieć słowa przeciw temu świętemu starcowi.

– Ten święty starzec był przebiegłym starym łajdakiem, który wiedział, jak ważne jest, by się przypodobać możnym. Mógł kłamać, kręcić i grać z najlepszymi z nas.

– Borecjuszu! Nie mówisz tego poważnie!

– Ten święty starzec dopilnował, byś dorastał w taki sposób, abyś nigdy nie stał się niebezpieczny.

– Niebezpieczny? Ja? Jak mógłbym się stać dla kogokolwiek niebezpieczny? Ubogi mnich, sierota, bez jednej przyjaznej duszy w świecie, bez żadnej własności.

– Tak cię nauczyli myśleć o sobie, prawda? Powiedz mi, Julianie, co ty właściwie o sobie wiesz?

– Właściwie nic.

– Nie, tak mi nie odpowiadaj. – Eunuch pochylił się do przodu, jego hipnotyzujące oczy błyszczały. – Sięgnij do najgłębszych zakamarków pamięci, Julianie – powiedział niskim, surowym głosem. – Zanurkuj w przeszłość, w najwcześniejszy moment, jaki pamiętasz… Cofnij się w czasie… Przyprowadzili cię do klasztoru, kiedy miałeś siedem lat, sześć lub siedem… Cóż, teraz znowu masz sześć lat! Gdzie mieszkałeś wcześniej? Cofnij się, Julianie.

– Byłem z przewielebnym biskupem Euzebiuszem. Dobrze pamiętam jego piękną starą twarz i dostojną białą brodę. Myślałem, że wygląda dokładnie tak, jak wyobrażałem sobie Boga. Mam nadzieję, że nie była to grzeszna myśl.

– To bez znaczenia. Gdzie byłeś?

– W wielkim domu w jakimś mieście. Nie wolno mi było wychodzić i się bawić, ponieważ… Nie wiem dlaczego.

– Oczywiście, że nie. Ale cofnij się jeszcze dalej. Kto cię przyprowadził do biskupa Euzebiusza?

– Ja… nie wiem, myślę, że on, sam biskup.

– Bardzo możliwe. Spróbuj jeszcze dalej – czy pamiętasz inny dom?

– Tak, jak przez mgłę. Też był duży i bardzo głośny. I ktoś był chory, musiałem chodzić na palcach i w domu pachniało chorobą… Od tamtego czasu nie lubię zapachu octu.

– Ocet, rozumiem. W takim razie to musiała być choroba zakaźna. Kto był chory?

– Mój… mój brat był chory. Potem umarł.

Borecjusz skinął głową.

– Masz rację, tak właśnie się stało. Ale nie przez chorobę, choć wielu na nią umarło. A twój ojciec, matka?

– Ja… w ogóle nie pamiętam ich twarzy. Widzisz… – Urwał nagle i znów się zaczerwienił. Nie podnosił wzroku. – Może to głupie – wyszeptał – ale kiedy się modliłem… Mieliśmy w kaplicy małą figurkę Matki Bożej, nie była dziełem wielkiego artysty, jak zawsze podkreślał opat, ale mnie wydawała się piękna i w jakiś sposób, wspomnienie matki…

– …zlało się w jedno z twarzą, ekspresją i postawą figurki, prawda?

– Tak, tak, wiem, że nie powinienem, że to pewnie bardzo…

Ale tym razem nie mógł wymówić słowa „grzeszne”.

– Przyjąłem ją za symbol – ciągnął. – Matka Boża była jedyną matką, jaką miałem. Przykro mi, że się uśmiechasz, Borecjuszu!

– Nie śmieję się z ciebie, synu. Więc nikt ci nie powiedział o twojej matce ani o ojcu? I nawet nie znasz ich imion?

– Nie. Nic o nich nie wiem… prócz tego, że nie żyją.

Następne pytanie zostało wypowiedziane powoli i bezlitośnie:

– A to skąd wiesz?

Julian wpatrywał się w niego z bezgranicznym zdumieniem.

– Ale… ja jestem sierotą… Tyle razy mi to mówili… wielebny opat… i diakon Perditus…

– I zadowoliłeś się opowieścią o tym, jak biskup Euzebiusz z Nikomedii zabrał cię z wielkiego domu…

– Któremu… – Julian nie dokończył pobożnej formuły.

– Dobry biskup nawet nie wiedział, do kogo należy dom – ciągnął eunuch. – Tak po prostu wszedł do jakiegoś dużego domu i wyprowadził małe dziecko? Czy ktoś mu je dał? Skąd masz imię Julian? Czy biskup cię ochrzcił? Och nie, nie zrobił tego – a dlaczego? Gdyby nic o tobie nie wiedział, z pewnością najpierw by cię ochrzcił, by zapewnić ci miejsce w stadzie tych, którzy pewnego pięknego dnia będą mogli wejść do nieba, gdyż pokropiono im wody głową i wypowiedziano nad nimi pewną formułę. Ale on cię nie ochrzcił. Wiedział, że już wcześniej przyjąłeś chrzest i nadano ci imię Julian. Wiedział o tym, ponieważ bardzo dobrze znał twoich rodziców… Ukrył tę wiedzę przed tobą, podobnie jak świątobliwy opat Tomasz. Powiedzieli ci tylko, że jesteś sierotą, że twoim opiekunem jest wielebny biskup i że chce, byś został mnichem, kapłanem – innymi słowy, więźniem w klasztorze – i nie dali ci szansy, byś mógł sam planować swoje życie.

– Ale przecież… – przerwał mu Julian. – Sam mi powiedziałeś, że biskup Euzebiusz dał mi wybór i że z tego powodu mnie tu zabrałeś…

– Powiedziałem chłopcu, który był tak chory, że musieli go nieść w lektyce, nie młodemu mężczyźnie, który chciał jechać na koniu – i pojechał.

Młodzieniec był teraz bardzo blady, a na jego czole zbierały się krople potu.

– Borecjuszu… więc ty… nie powiedziałeś mi prawdy…

– Biedny Julianie, zastałem cię szamoczącego się w sieci kłamstw, wielkich i małych, białych, szarych i czarnych. Przez całe lata nie słyszałeś nic oprócz kłamstw. Jak mógłbyś znieść od razu całą prawdę? Zabiłaby ciebie, nie mam pewności, czy nawet teraz jesteś dość silny, by ją usłyszeć…

Julian zerwał się z miejsca.

– Jestem, Borecjuszu, jestem. Och, co chcesz mi powiedzieć? Ja… w ogóle cię nie rozumiem, mówisz, że biskup Euzebiusz…

– Biskup był w tej grze tylko zwykłym pośrednikiem, Julianie, kimś bez znaczenia, człowiekiem działającym pod rozkazami…

– Czyimi rozkazami? Chcesz powiedzieć, że Boga?

– Oczywiście, że nie. Cesarza.

– Więc przywiozłeś mnie tutaj na rozkaz cesarza?

– Nie, choć było to dobre wyjaśnienie dla diakona Perditusa.

Julian przesunął zmęczoną dłonią po czole.

– Nic z tego nie rozumiem, Borecjuszu – wyszeptał.

– Oczywiście, że nie, ale zrozumiesz. Możesz podziękować swoim szczęśliwym gwiazdom – a naprawdę są szczęśliwe – że nie przywiozłem cię tu na rozkaz cesarza, choć twój dawny przełożony w Macellum wciąż wierzy, że byłem cesarskim wysłannikiem. Czy nie wydało ci się dziwne, gdy powiedziałem temu nieokrzesanemu trybunowi, którego spotkaliśmy, że jesteśmy w drodze do Trabzonu? Wiedziałeś, że jedziemy do Nikomedii – sam ci to mówiłem. Musiałem go jednak wprowadzić w błąd, by ukryć nasz właściwy cel. Perditusowi też powiedziałem, że zabieram cię do Trabzonu. Przy obecnym stanie rzeczy nie pożyłbyś pewnie więcej niż dzień, gdybym naprawdę był emisariuszem cesarza.

– Ale dlaczego… dlaczego…

– To prawda, że mam pieczęć ręczną cesarza. Ale jest sfałszowana, trzeba przyznać, że znakomicie. Jeden z moich niewolników był kiedyś mistrzem w tym rzemiośle. A ja nie nazywam się Borecjusz, Julianie – tylko Mardoniusz.

Młodzieniec ściskał głowę dłońmi.

– Tracę rozum – wybuchnął. – Święty Ojcze w niebie, miej nade mną miłosierdzie… tracę rozum.

– Nie, Julianie, nie tracisz. Przykro mi, naprawdę bardzo przykro, że musiałem cię okłamać – ciebie, którego życie jest dla mnie świętsze od wszystkiego, co posiadam… bardziej niż moje własne… Ciebie, syna jedynej ludzkiej istoty, którą kochałem… twojej matki!

Julian stał przez chwilę jak skamieniały, nie odejmując dłoni od głowy. Potem usiadł, nadal niczego nie rozumiejąc, a jego ręce opadły bezwładnie wzdłuż ciała.

– Moja matka – wyszeptał. – Znałeś moją matkę…

Mardoniusz usiadł obok niego.

– Znałem ją, kiedy byłem mężczyzną – rzekł głucho. Julian nie zdawał sobie sprawy z tego, ile kosztowało tego dziwnego człowieka wypowiedzenie tych słów, wyznanie palącej hańby. Teraz, gdy to już się stało, reszta opowieści popłynęła w zdyszanych, urywanych zdaniach.

– Tak… byłem kiedyś mężczyzną… młodym, dumnym, ambitnym i kochałem najpiękniejszą kobietę, jaka kiedykolwiek chodziła po ziemi… twoją matkę Bazylinę. Słusznie dali jej to imię, bo była królewska w każdym calu, jedna z najwyżej urodzonych w tym kraju. Jej rodzina, Anicjusze, dała Rzymowi wielu spośród jego najszlachetniejszych obywateli. Pokochałem ją od pierwszej chwili, gdy ją ujrzałem, i miałem nadzieję… nadzieję…

W jego śmiechu brzmiała bezgraniczna gorycz.

– Nie byłem oczywiście jedynym, który oddał swoje serce jej, piękności nad pięknościami. Ale miałem powody, by mieć nadzieję… żaden z konkurentów do jej ręki nie dorównywał mi pozycją, władzą i bogactwem. I mnie samemu wysyłała znaki – och, czyste jak kapłanka, ale znaki – że mi sprzyja. Wtedy pojawił się Konstantyn.

– Zmarły cesarz?

– Nie, jego najstarszy syn. Już nie żyje.

W łagodnym głosie brzmiała ponura nienawiść.

– Zobaczył Bazylinę na dworze i postanowił ją zdobyć – wtedy nie był jeszcze żonaty. Wobec takiego rywala wszyscy się wycofali – ale nie ja! I wiedziałem, że Bazylina nie kocha Konstantyna. Wiedziałem… miałem nadzieję… że będzie stanowcza. Syn cesarza jest jednak potężnym wrogiem. Pięćdziesięciu mężczyzn wpadło do letniej willi, w której mieszkałem, zabili tuzin moich niewolników, a mnie zabrali jako więźnia. Konstantyn osobiście odwiedził mnie w celi, małym pomieszczeniu w piwnicy jednej z jego siedzib. „Więc to jest człowiek, który się uważa za mojego rywala”, powiedział bełkotliwym głosem… Wracał właśnie z wielkiego pijaństwa i wciąż miał na głowie wieniec z róż. „Doskonale, Mardoniuszu, dam ci szansę. Obiecasz mi, że od razu wyjedziesz do Egiptu i nigdy już nie spojrzysz na Bazylinę?” „Nie zrobię tego”, odpowiedziałem.

Roześmiał się. „Właściwie miałem nadzieję, że odmówisz. Spowiadałem się dziś rano wielebnemu biskupowi i wspomniałem, że chcę rozgrzeszenia za małe zabójstwo, jakie zamierzam popełnić tej nocy, lecz on bardzo się na mnie rozgniewał. Nie zabijaj i tak dalej. Musiałem mu obiecać, że spróbuję innego sposobu, jeśli to będzie możliwe. Dałem ci więc szansę, ale ty odmówiłeś”. I wtedy do jego pijanej głowy przyszedł pewien pomysł. Śmiał się do rozpuku. „Już mam!”, zawołał. „Nie zabiję cię – możesz zachować swoje nędzne życie. Każę cię po prostu wykastrować, przyjacielu, a wtedy idź w konkury do pięknej Bazyliny, hahaha”.

Rzuciłem się na niego w łańcuchach, próbując roztrzaskać mu głowę, ale miał ze sobą czterech strażników, którzy mnie po prostu odepchnęli. „Zabij mnie – powiedziałem – ale oszczędź mi hańby”. Ten łajdak tylko się uśmiechnął. „Nie… nie mogę cię zabić… Nie mogę urazić wielebnego biskupa. Rufinie, zawołaj tu golarza z narzędziami, chcę, żeby zrobił to od razu”.

Znów próbowałem się na niego rzucić, ale któryś ze strażników musiał mnie uderzyć włócznią w głowę, bo nie pamiętam, co się działo do chwili, kiedy obudził mnie mój własny krzyk.

Byłem z powrotem w swoim domu – zhańbiony wrak człowieka, nienadający się do życia.

– Mój biedny przyjacielu…

Mardoniusz gwałtownie potrząsnął głową.

– Nie opowiedziałem ci tej historii, byś się nade mną litował. Nie chcę niczyjej litości, a już na pewno nie syna Bazyliny.

Julian miał przez chwilę wrażenie, że staje mu serce i krew zamarza w żyłach.

– Mardoniuszu! Czy moja matka… poślubiła Konstantyna?

– Nie. Była wspaniałą kobietą, więc go odrzuciła. Nic nie zyskał, pozbywając się mnie. Oczywiście, już nigdy jej nie zobaczyłem. Nie zniósłbym jej litości.

– Wybacz, przyjacielu – w głosie Juliana brzmiał błagalny ton.

Mardoniusz nie patrzył mu w oczy, tak podobne do oczu jego matki.

– Stary przyjaciel rodziny przyszedł mi z pomocą – był poganinem, synem kapłana Zeusa Zbawcy, którego zabili pobożni chrześcijanie, bo nie chciał się wyprzeć swojej wiary.

– Och, Mardoniuszu, naprawdę w to wierzysz?

– Poczekaj, a sam zobaczysz, Julianie… na własne oczy zobaczysz, do czego są zdolne te potulne owieczki łagodnego pasterza. Dion, mój przyjaciel, pomagał mi wrócić do zdrowia, fizycznego i duchowego. Kiedy wyzdrowiałem, wyruszyłem w podróż przez nieznane części świata: Nubię, Arabię, nawet Indie. Miłość znikła z mojego życia, ale zostały inne rzeczy, dla których nadal warto było żyć. Na przykład wiedza. Stałem się nienasycony wiedzy i wiele się nauczyłem u stóp świętych ludzi, i nie mam tu na myśli twojego nieszczęsnego opata Tomasza.

Kiedy wróciłem do Bizancjum, Bazylina była żoną twojego ojca, brata cesarza Konstantyna – Juliusza Konstancjusza.

– Juliusz Konstancjusz – powtórzył Julian. – Juliusz Konstancjusz… Bazylina…

– Nawet ja nie mogłem skrytykować jej wyboru. Był szlachetnym człowiekiem, jednym z najznamienitszych w cesarstwie, synem Konstancjusza Chlorusa. A jego matką była Teodora, pasierbica Maksymiana. Stąd ty, przyjacielu, jesteś Flawiuszem Klaudiuszem Julianem, księciem cesarskiej krwi. Obecny cesarz, Konstancjusz, jest twoim kuzynem.

Na bladą twarz chłopca wypłynął rumieniec. Po chwili jednak pochylił głowę i założył ręce.

– Pycha – wymamrotał. – Źródło wszelkiego grzechu: pycha.

Mardoniusz, teraz już w pełni panując nad sobą, przyglądał mu się z ponurym uśmiechem. Niełatwo będzie wymazać dziesięć lat klasztornej edukacji od kluczowego wieku siedmiu lat. Ale zobaczymy…

– Nie wiedziałeś o tym, prawda, Julianie? Opat Tomasz wiedział. Sam mi o tym powiedział. Przed tobą starannie to ukrył…

– I jestem mu za to wdzięczny – odparł ze spokojem młodzieniec. – To był jedyny sposób, by nauczyć mnie ducha prawdziwej pokory. Chrystus był Królem nad Królami, lecz przez trzydzieści lat swojego życia pozwalał, by Go traktowano jak zwykłego człowieka.

– Bardzo szlachetnie z twojej strony, że tak to przyjmujesz, książę Julianie – Mardoniusz pokiwał głową. – Szkoda tylko, że motywacja opata nie była równie wartościowa. Ale oceń to sam, gdy usłyszysz resztę opowieści. Doniosłe wydarzenie miało miejsce, gdy skończyłeś sześć lat: cesarz Konstantyn umarł. Gorliwi księża i służalczy historycy bardzo się starają przedstawić go jako bohatera i świętego. Wielu jednak uważało go za jednego z najpodlejszych tyranów, jacy kiedykolwiek splamili cesarski tron. Naprawdę był po trochu i jednym, i drugim. Z pewnością był wielkim człowiekiem, silnym, aktywnym, pełnym godności – urodzonym cesarzem i dowódcą. Jednak w późniejszych latach stał się słaby, co przejawiało się w pewnej zniewieściałości jego manier i zwyczajów i, co zupełnie logiczne, przyjęciu słabej, pokornej, z natury dekadenckiej wiary. Nie, zaczekaj, Julianie – później zaprzeczysz, jeśli będziesz jeszcze chciał i mógł. Konstantyn przyjął chrzest dopiero na łożu śmierci i w testamencie podzielił Imperium między trzech synów: Konstantyn Młodszy, mój osobisty wróg, dostał Galię; Konstans został panem Italii, zachodniej Ilirii i Afryki. Cały Wschód, z Bizancjum czy, jak je teraz nazywają, Konstantynopolem, Syrią, Pontem, Kapadocją, Egiptem, przypadł Konstancjuszowi.

Mardoniusz znowu wstał i zaczął spacerować tam i z powrotem przed małym krzesłem, na którym siedział Julian.

– To jest wykład z historii – powiedział posępnym tonem. – Wygłaszany dla człowieka, który sam jest przeznaczony do tego, by zająć w niej miejsce, czy tego chce, czy nie. Właściwie już jest postacią historyczną, choć sam widzi siebie tylko jako pokornego mnicha – tak, jak tego chcieli jego wrogowie. Posłuchaj uważnie, książę Julianie: pierwszą rzeczą, jaką uczynił Konstancjusz, gdy przybył do Konstantynopola na pogrzeb swojego cesarskiego ojca, było złożenie uroczystej przysięgi, w której gwarantował bezpieczeństwo swoim krewnym. Zaraz po tym znalazł dobrą wymówkę, by ją złamać. Stworzono fałszywy dokument – zawierający rzekomo testament umierającego Konstantyna – w którym cesarz oskarżał brata o otrucie i prosił synów, by pomścili jego śmierć.

Konstancjusz dopilnował, by treść tego haniebnego dokumentu rozeszła się wśród armii. Dzikie żołdactwo domagało się głośno śmierci winnych… a Konstancjusz musiał ulec słusznemu gniewowi ludu…

Wysłano lotne oddziały morderców w mundurach… Wchodzili do domów winnych i zabijali wszystkich, których tam znaleźli…

Jeden z nich wdarł się do domu twojego ojca i szlachetny Juliusz został zabity…

Mardoniusz zatrzymał się nagle przed kruchą postacią na krześle.

– W tamtych dniach, książę Julianie, cała twoja rodzina została skazana na śmierć: twój ojciec, twoja matka, twoi bracia, siostry, wujowie i kuzyni. Wciąż jest nadzieja, że twoja matka jeszcze żyje – nie ma jej imienia na listach zmarłych. Oprócz niej jesteś jedynym żyjącym członkiem rodziny – miałeś wtedy sześć lat i nawet Konstancjusz nie pomyślał, że w tym wieku mógłbyś zagrozić jego tronowi. Ale chciał się mimo wszystko zabezpieczyć i dlatego wielebny biskup Nikomedii został twoim pierwszym strażnikiem więziennym, a opat Tomasz, świątobliwy starzec, drugim. Tam, w małym klasztorze w Macellum, wychowali cię w duchu nędznej pokory, starannie odgrodzili od wszelkich wpływów, które mogły ci uświadomić twoje pochodzenie, twoje pełne imię i twoje prawdziwe miejsce w życiu. Miałeś zostać mnichem, nie mężczyzną, kapłanem, nie księciem, ignorantem, nie człowiekiem wykształconym. Cesarstwo byłoby dla ciebie niczym, więc inni mogliby nim rządzić według swojego uznania. Och, wiem, możesz pomyśleć, że zamiast ziemskiego tronu zdobyłeś duchową koronę, ale muszę cię spytać, jaką duchową koronę mogli dać ci ludzie, którzy świadomie mówili ci jedno kłamstwo za drugim, snuli wokół ciebie pajęczą sieć – nie w trosce o twoją duszę, tylko po to, by pozbawić cię męskości, zrobić ci duchowo to, co mi zrobili fizycznie? Przypadkiem… co ja mówię, zrządzeniem Opatrzności odkryłem starannie strzeżoną tajemnicę: że jeden członek rodziny męczenników wciąż żyje – i gdzie jest.

Postanowiłem, że nie spocznę, dopóki cię nie znajdę, nie ocalę, nawet gdyby cię strzegły sto trzydzieści dwa legiony cesarstwa wraz z legionem siedmiorogich diabłów albo świętych. Wiedziałem, że w atmosferze tego nędznego miejsca nigdy nie poznasz prawdy. Musiałem cię stamtąd wydostać, za wszelką cenę. Znalazłem cię i wydostałem. Szybko – bo Konstancjusz został pobity przez Persów pod Singarą, a pokonany cesarz jest podwójnie niebezpieczny dla tych, których może pobić w odwecie. Konstancjusz mógł zdecydować albo nie, czy cię wysłać na poszukiwanie cienia twojego ojca. Musiałem temu zapobiec, stąd ten pośpiech w podróży. Dlatego wprowadziłem w błąd trybuna. I dlatego przybyliśmy tutaj w nocy. To, książę Julianie, jest twoja dotychczasowa historia. Została stworzona dla ciebie, bez twojej wiedzy. Dotąd byłeś marionetką. Od tej pory możesz sam tworzyć historię.

Julian też wstał. Zrobił w stronę eunucha kilka chwiejnych, niepewnych kroków. Twarz miał białą jak płótno.

– Wszystko, co mi powiedziałeś, było dla mnie zupełnie nowe – rzekł schrypniętym głosem. – Nie wiedziałem nic, zupełnie nic. A jednak, w jakiś sposób, zawsze myślałem, nie wiem dlaczego, ale tak myślałem, że jestem od nich inny… po prostu inny. Teraz rozumiem. Więzy krwi to dziwna rzecz, prawda, Mardoniuszu? Zastanawiam się…

Patrzył intensywnie, omijając wzrokiem eunucha, w dal, przez ogród, niewielkie wzgórze, plażę i morze, w nieskończoność.

– Cesarz jest moim kuzynem – rzekł powoli, jakby ważył każde słowo przed wypowiedzeniem. – I cesarz zabił mojego ojca i rodzinę. Moja matka może żyje… a ja…

Obrócił się. Mardoniusz spojrzał w jego oczy, które po raz pierwszy nie przypominały oczu matki – był w nich jakiś twardy, stalowy błysk, jak w ostrzu miecza, który podbił świat; była w nich iskra opowiadająca historię o płonących miastach i zawodzących ludziach, o woli ścierającej się z wolą i o triumfującym Rzymie. W tych oczach nie było nic z młodego mnicha, a w głosie nie brzmiał nawet cień pokory.

– Mardoniuszu… cesarz się mnie boi, prawda?

cdn.

Louis de Wohl

(1) Starożytna nazwa Morza Marmara.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Cesarski odstępca.