Boża wojowniczka. Rozdział trzeci. Koń dla Joanny

Dziewiąty dzień mijał równie monotonnie, jak poprzednich osiem. Baudricourt zawsze jadał posiłki w towarzystwie niższych rangą dowódców. W pewnej chwili poczuł, że wokoło panuje atmosfera wyczekiwania, więc zaczął dokuczać podkomendnym, choć i jemu zrobiło się nieswojo. Nieprzyjemne wrażenie znikło, gdy po wieczerzy zamknięto masywne bramy zamku i wszyscy zaczęli się sposobić do snu, z wyjątkiem strażników na basztach, rzecz jasna.

– Żadnych wieści – oświadczył kapitan. – Minął sławetny dziewiąty dzień, a wieści brak. I co ci mówiłem, młody Bertrandzie? I tobie, Jeanie? Mam nadzieję, że zapamiętacie sobie tę lekcję i już nigdy nie uwierzycie w podobne dyrdymały.

Młodzi oficerowie wyglądali na przygnębionych.

Baudricourt uznał, że w takiej sytuacji może sobie pozwolić na wyrozumiałość.

– Nie martwcie się zbytnio – pocieszył podkomendnych. – Lepsi, starsi i mądrzejsi od was dawali się okpić. Idźmy spać.

Ledwie skończył mówić, gdy z północnej baszty dobiegł ich pojedynczy dźwięk trąbki.

– To nie atak. Jeden człowiek podchodzi pod mury – mruknął Baudricourt.

– Wieści – odezwał się Poulengy. – Wieści o klęsce.

Baudricourt tupnął nogą.

– Wieści, tak. Ale tylko tyle wiemy. Skoro tak się niecierpliwisz, Bertrandzie, idź na dół. Sprawdź, kto przybywa i co ma nam do przekazania.

– Tak jest, panie. – Poulengy pobiegł wykonać rozkaz. Kilka minut później powrócił w towarzystwie wyraźnie zmęczonego, czterdziestoletniego mężczyzny. Sieur Laurent, panie kapitanie, dworski urzędnik na służbie króla.

– Usiądź, sieur Laurent – zaprosił gościa Baudricourt. – Wyglądasz na zmęczonego. Czyżbyś miał trudną podróż?

– Owszem, panie kapitanie. Co gorsza, przynoszę bardzo złe wieści.

Poulengy i Jean de Metz wymienili spojrzenia.

Baudricourt przygryzł wargę.

– Mów, przyjacielu. Jesteśmy żołnierzami, a Bóg wie najlepiej, że w tym kraju żołnierze przywykli już do niedobrych wiadomości. Co się zdarzyło tym razem?

– Potworna klęska, panie kapitanie. Należy się obawiać, że straciliśmy Orlean.

Baudricourt zaklął.

– Tak jest – odezwał się Poulengy. – Wyrzucić to z siebie, panie. Lepiej teraz niż jutro, kiedy ponownie przybędzie Dziewica.

– Zamknij się, młody ośle. Sieur Laurent, słuchamy, co się zdarzyło? Nie, zaczekaj moment. Jean, podaj gościowi kielich wina. Trunek dobrze mu zrobi.

Laurent z wdzięcznością przyjął alkohol, otarł usta wierzchem dłoni i przystąpił do relacjonowania zdarzeń.

– Dotarła do nas informacja, że do oblężonego przez Anglików Orleanu zmierzają trzy setki wozów z żywnością, przeznaczonych dla wrogich żołnierzy. Transportowano głównie śledzie, przeklęci je uwielbiają. Konwój eskortował pokaźny oddział żołnierzy. Uznaliśmy, że to pierwszorzędna okazja. W Orleanie bardzo trudno o żywność, a oto nieprzyjaciel sam nam przywozi zapasy. Wystarczyło tylko pokonać eskortę. Trzysta wozów! Gdybyśmy je przejęli, nie tylko mielibyśmy co włożyć do garnka, ale też pozbawilibyśmy jedzenia przeklętych. Takiej okazji nie mogliśmy zmarnować, więc hrabia Clermont, nasz dowódca, zarządził wymarsz.

– Doprawdy, niezwykła to rzecz – zauważył Baudricourt ironicznie. – Powiedziano mi, że hrabia Clermont to ostrożny człowiek.

– Ostrożny wyłącznie w nieodpowiednich sytuacjach – westchnął Laurent z gorzkim uśmiechem. – To nie moje słowa – dodał pośpiesznie. – Szlachetny Dunois tak się o nim wyraził.

– Szlachetny Dunois jest zwykle tego samego zdania, co ja. – Baudricourt pokiwał głową. – A to najlepszy żołnierz we Francji i w Burgundii, zaręczam.

– Opuściliśmy Blois, gdzie hrabia Clermont ma swoją kwaterę – kontynuował Laurent. – Wkrótce jednak usłyszeliśmy, że wozy z żywnością osłania dwa tysiące żołnierzy pod rozkazami Johna Fastolfa, jednego z najlepszych dowódców przeklętych. Tak więc dowódca wysłał wiadomość do szlachetnego Dunois, aby opuścił mury Orleanu.

– Dobra myśl, pod warunkiem, że przedsięwzięcie zostało zgrane w czasie – skomentował Baudricourt.

– Tak jest, panie kapitanie. Szlachetny Dunois tak samo ocenił ten zamysł i wysłał połowę swoich wojsk, niemal półtora tysiąca ludzi, pod dowództwem La Hire’a…

– La Hire! Oto żołnierz co się zowie. Nie taki umysł, jak Dunois, i nie tak szlachetnie urodzony, jak niektórzy znani mi arystokraci, ale wojownik z krwi i kości. Jakże coś mogło pójść nie tak?

– Panie, sam wymieniłeś przyczynę klęski. Zgranie w czasie. La Hire maszerował szybciej niż my i mógł zaskoczyć Anglików, ale od hrabiego Clermonta przybył umyślny z zakazem ataku do czasu przybycia także naszych oddziałów. La Hire przeklinał długo i siarczyście…

– Wyobrażam to sobie. W całej Europie nie ma drugiego takiego znawcy przekleństw. W jego języku muszą buchać ognie piekielne.

– …ale rozkaz to rozkaz. Anglicy, co jasne, z miejsca się okopali, jak to mają w zwyczaju, utworzyli namiastkę zamku z eskortowanych wozów i otoczyli prowizoryczną warownię pikami łuczników. A naszych wojsk ani widu, ani słychu! Dowódcy, służący pod La Hirem, dostawali białej gorączki widząc, jak wzrastają angielskie umocnienia. W końcu głównodowodzącemu nie udało się utrzymać podkomendnych w ryzach. Ruszyli do ataku, obojętni na rozkazy. Głód ich do tego pchnął! Chcieli jeść, a w dodatku pałali nienawiścią do angielskich łuczników, kpiących z nich zza palisady włóczni.

Baudricourt ciężko westchnął.

– Taka sama głupota jak przy połowie tuzina innych potyczek. Nie uczymy się na błędach. Rzecz jasna, zaatakowali konno i wpadli prosto na włócznie, nadziewając się na nie jak na rożen.

– Tak właśnie się stało. Ziemię usłały padłe konie i wysadzeni z siodeł rycerze. Zbyt ciężko byli uzbrojeni, aby samodzielnie się podźwignąć, a w pobliżu nie znajdował się nikt, kto mógłby im pomóc. Łucznicy przeklętych najzwyczajniej ich wystrzelali, jak uziemione kaczki. Gdy przybyliśmy, bitwa była praktycznie przegrana. Hrabia Clermont, rozwścieczony jaskrawym nieposłuszeństwem, nie uczynił nic, aby ratować resztę ludzi La Hirego. Zaledwie pół tysiąca z nich zdołało uniknąć rzezi. Wycofaliśmy się. Teraz Anglicy jedzą, a Orleańczycy zaciskają pasa.

Laurent zaśmiał się z goryczą.

– Ludzie powiadają, że stoczyliśmy bitwę o śledzie – westchnął. – Taki ze mnie Francuz, jak każdy inny, nie lepszy i nie gorszy, ale zaczynam podejrzewać, że dobry Bóg nas opuścił, skoro takie rzeczy nam się zdarzają. Hrabia Clermont, Dunois, La Hire – wszyscy oni to żołnierze odważni, zdolni i doświadczeni, a co się zdarzyło? Na wszystkich świętych, nie spotkałaby nas większa klęska pod rozkazami kucharki.

– A może poradzilibyśmy sobie lepiej – odezwał się Bertrand de Poulengy.

Baudricourt wbił w niego wzrok.

– Wiem, co masz na myśli, młody hultaju – wycedził. – Na siedmiorogiego szatana, i ty też możesz mieć rację.

– Dziewica mówiła do rzeczy – przypomniał Bertrand z powagą.

Zdezorientowany Laurent wodził wzrokiem od jednego, do drugiego rozmówcy.

– Mamy tutaj pewną dziewczynę – wyjaśnił Baudricourt z nieco zakłopotanym uśmiechem. – Uważa, że została wybrana przez świętego Michała oraz… Kogo tam jeszcze?

– Jeszcze przez świętą Małgorzatę i świętą Katarzynę – pośpieszył z wyjaśnieniem Jean de Metz.

– Otóż to. Dziewczyna uważa, że święci ją wybrali, aby ocaliła Francję. Oczekuje ode mnie, że pomogę jej przebrać się za żołnierza i wyślę ją do delfina. Jest szalona, to jasne.

– Nie zgadzam się – zaprotestował Bertrand de Poulengy odważnie.

– Ani ja – przyłączył się Jean de Metz.

– No proszę. – Baudricourt uśmiechnął się nieśmiało. – Dwóch moich podkomendnych najwyraźniej w nią wierzy. Przyznaję, dziewięć dni temu powiedziała mi, że dzisiaj otrzymam wiadomości o następnej klęsce. – Okręcił brodę wokół palca. – Co uczyniłbyś na moim miejscu?

– Wysłałbym ją do delfina – odparł Laurent porywczo. – Dziewczyna z pewnością nie pogorszy sytuacji. Może jest tak szalona, jak sądzisz, ale może być tym, kogo dostrzegają w niej twoi młodzi podkomendni. Tak czy owak, sprawy ułożyły się tak dramatycznie, że należy wypróbować każdy, dosłownie każdy sposób, który mógłby być skuteczny.

Bertrand de Poulegny i Jean de Metz wbili w kapitana wyczekujące spojrzenie.

Dowódca postanowił dowieść swojej niezłomności charakteru i niezwykłej mądrości doświadczenia.

– Prześpię się z tym – zapowiedział ku nieskrywanej niechęci podkomendnych. – A teraz, Bertrandzie, dopilnuj, by sieur Laurent otrzymał zacne łóżko i przyzwoity posiłek. Przebył długą drogę. Dobranoc.

Baudricourt odszedł dumnie. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jego młodzi podkomendni są na niego wściekli. Nie przejmował się tym. Oni jeszcze nie wyrobili sobie reputacji, którą mogliby utracić. Kapitan nie miał ochoty, by na dworze delfina w Chinon uznano go za łatwowiernego durnia. Rzecz jasna, nikogo nie obchodziły przemyślenia delfina – o ile w ogóle czasem myślał – lecz byli tam jeszcze La Tremoille i Regnault de Chartres, a także inni, których ocena miała swoją wagę. Poza tym można by się doliczyć jeszcze z pół tuzina dowódców, gotowych z ochotą przejąć obowiązki dowódcy twierdzy Vaucouleurs i usunąć w cień tego zabobonnego głupca Baudricourta. Czasami lepiej nie rzucać się w oczy, i teraz właśnie nadeszła taka chwila.

Kapitan zadecydował, że jeszcze się bardzo starannie zastanowi. Bardzo starannie.

A jeśli dziewczyna naprawdę była tym, za kogo się uważała? A jeżeli głosy, o których bezustannie mówiła, rzeczywiście były głosami świętych? Wydawała się uczciwa. Dowódca nie potrafi ł z ręką na sercu założyć, że Joanna usiłowała go oszukać. Nie była takim typem człowieka. A może jednak?

Kapitan poszedł do łóżka bijąc się z myślami.

Jutro ponownie się pojawi, to pewne. Poza tym musiał przyznać, że miała słuszność, mówiąc o tej przeklętej porażce. Tak samo się nie myliła w związku z oblężeniem Orleanu, które przepowiedziała podczas pierwszej wizyty.

Gdyby tylko istniał sposób sprawdzenia, czy naprawdę jest wysłannikiem świętych. Czy można przyjmować takie rzeczy na wiarę? Wiarę w kogo, skoro o tym mowa? Przecież Joanna to tylko młoda dziewczyna, szesnasto-, a może siedemnastoletnia. Co najwyżej osiemnastolatka, w czerwonej, połatanej spódnicy.

Przyszło mu do głowy, że powinien pomodlić się do świętego Michała, świętej Małgorzaty i jeszcze… Kim była ta trzecia święta? Święta Katarzyna, otóż to. Pomodli się do nich i poprosi, by wskazali mu drogę.

Absurd, oczywisty absurd. Nie można przecież mówić do świętych i prosić ich o jakieś znaki, prawda?

Mimo to kapitan pogrążył się w modlitwie.

***

Obudził się i gwałtownie usiadł na łóżku. Ktoś nim energicznie potrząsał. Otworzył oczy i ujrzał Etienne’a, swego osobistego sługę.

– Co się stało? – wymamrotał. – Atak? Gdzie wróg? Ilu ich?

– Nikt nas nie atakuje, panie. Chodzi o to, że…

– Która godzina? Mniejsza z tym, widzę, że bardzo wcześnie, ledwie zaświtał ranek. Dlaczego, u licha ciężkiego, budzisz mnie o takiej porze?

– Dziewica przybyła.

– Nie może zaczekać? – wybuchnął Baudricourt z wściekłością.

– Chciałbym przynajmniej wstać, ubrać się i zjeść śniadanie. Dziewica to, Dziewica tamto, ostatnio wszyscy mówią o Dziewicy!

– Jest na dziedzińcu, panie, konno…

– Konno, powiadasz? Przecież nie potrafi jeździć konno. Poza tym, kto dał jej wierzchowca?

– Nie wiem, panie, ale jak na nowicjuszkę radzi sobie doskonale.

– Ośle – warknął Baudricourt. – Głupi ośle. – Wyskoczył z łóżka, narzucił na grzbiet wełnianą pelerynę i podszedł do okna. – Zdumiewające – burknął zaskoczony i mocno wykręcił brodę.

Na dziedzińcu dostrzegł chłopięcą sylwetkę, lecz zorientował się, że to Dziewica. Miała włosy ostrzyżone jak żołnierz, w kółko, tuż nad uszami. Ubrana była jak chłopiec, miała obcisły, czarny kubrak, czarne spodnie oraz czarną pelerynę. Baudricourtowi przeszło przez myśl, że mógłby nie rozpoznać Joanny, gdyby Etienne wcześniej go nie uprzedził.

Dosiadała sporego gniadosza o niespokojnym usposobieniu. Rumak co rusz stawał dęba, ale ona tylko się śmiała i kierowała wierzchowca na boki tak sprawnie, że kilku żołnierzy, którym groziło stratowanie, musiało odskoczyć niczym żaby. Dziewczyna radziła sobie z ostrym koniem niczym wytrawny kawalerzysta. W końcu zwierzę uznało swoją porażkę i znieruchomiało. Joanna poklepała je po karku.

„Potrafi jeździć”, pomyślał Baudricourt. „Okłamała mnie.”

W następnej chwili odpędził jednak tę myśl. Wiedział, jak wychowywano dziewczynę. Ani w Domremy, ani w żadnej innej wiosce w Lotaryngii nie było koni. W najlepszym wypadku Joanna mogła kilka razy wdrapać się na grzbiet wołu. I choć zdradzała znamiona szaleństwa, nie była kłamcą. Po prostu: nie. Zatem dlaczego potrafiła jeździć konno?

Kapitan odwrócił się o okna.

– Tak – powiedział szorstkim głosem. – Idź, powiedz jej, aby zaczekała na mnie w sali spotkań. Przekażę jej list dla delfina.

Ku zdumieniu dowódcy, poorana zmarszczkami twarz Etienne’a wyraźnie się rozpromieniła.

– Z czego się tak cieszysz, stary durniu?

– Panie, wszyscy mieliśmy nadzieję, że pomożesz Dziewicy uratować kraj.

– Wynoś się! – krzyknął Baudricourt. – Kiedy już jej powiesz to, co ci kazałem, zajmiesz się przyrządzaniem śniadania. Dla mnie i dla niej.

Etienne znikł w jednej chwili. Baudricourt ochlapał się lekko wodą, ubrał, a odmówiwszy Ojcze nasz i Zdrowaś Maryjo, pomodlił się do świętego Michała, świętej Małgorzaty i świętej Katarzyny.

– Ona potrafi jeździć konno – mówił. – Dosiada rumaka równie dobrze, jak ja. Może nawet lepiej. Poprosiłem was o znak, który pozwoliłby mi wierzyć, i chyba właśnie go otrzymałem. Wiejskie dziewczęta nie potrafi ą okiełznać wierzchowców bojowych, a nawet jeśli jeżdżą konno, to nie tak umiejętnie jak ta dziewczyna. Moim zdaniem za waszą sprawą posiadła tę zdolność. Podejmę się tego ryzyka, bo wolę stracić w oczach księcia La Tremoille i innych osobistości na dworze, niż w waszych. Amen.

Następnie poszedł do komnaty w wieży, aby napisać list. Jeszcze nigdy nie sporządzał tak trudnego pisma, a jednak zdawało mu się, że litery same spływają z pióra, jakby wysyłał do delfina życzenia urodzinowe.

Kapitan pieczętował list, gdy do pomieszczenia wkroczyli Bertrand de Poulengy i Jean de Metz, obaj w strojach podróżnych. Dowódca lekko zmarszczył brwi. Jego podkomendni z miejsca założyli, że wyruszą razem z dziewczyną. Kapitan postanowił również traktować to jako oczywistość.

– Macie moje pozwolenie na wyjazd razem z Dziewicą – oznajmił zwięźle, a jego podwładni rozpromienili się tak samo, jak wcześniej Etienne. Baudricourt patrzył na nich uważnie. – Chcę, abyście poprzysięgli, że bezpiecznie odprowadzicie dziewczynę do kwatery delfina w Chinon. Dacie słowo, że będziecie jej bronili do ostatniej kropli krwi.

Młodzi mężczyźni wypowiedzieli słowa przysięgi, cały czas promiennie uśmiechnięci.

– Doskonale – mruknął kapitan. – A teraz zjedzmy śniadanie.

Wprowadźcie Dziewicę. – Tym razem nie powiedział: „Dajcie ją tu”.

Bertrand de Poulengy pobiegł po Joannę, która wkrótce stanęła na progu komnaty. Wyglądała jak szczupły chłopiec i najwyraźniej czuła się tak dobrze w nowej odzieży, jakby przenigdy nie nosiła spódnic.

– Witam cię – przemówił Baudricourt uprzejmie. – Usiądź proszę i zechciej zjeść z nami śniadanie. – Dowódca zamku czuł się nieco zakłopotany w obecności kogoś, kto był osobistym przyjacielem i wysłannikiem świętych oraz archanioła. „Muszę się do tego przyzwyczaić”, pomyślał. „Któregoś dnia sam się z nimi spotkam, po tamtej stronie… o ile mi szczęście dopisze.”

Joanna uznała zaproszenie za rzecz najnormalniejszą pod słońcem. Chwilę później Etienne i dwóch innych służących zjawiło się z talerzami, chlebem, serem, owocami i winem. Trwał Wielki Post.

– Lepiej najedz się na zapas – poradził jej Baudricourt. – Podobno na dworze delfina niewiele pojawia się na stole.

– Nie jadę tam, aby sobie smacznie podjeść – odparła Joanna swobodnie.

Bertrand de Poulengy nalał jej kielich wina. Zanurzyła w nim kawałek chleba i zjadła. Nic więcej nie tknęła.

Baudricourt westchnął.

– Nie wiem, czy sobie uświadamiasz, że na drogach do Chinon grasują liczni rozbójnicy i dezerterzy. Może lepiej byłoby sprawić sobie liczniejszą eskortę lub nieco przełożyć wyjazd.

– Wolę wyruszyć raczej teraz niż wieczorem – odparła. – Raczej dzisiaj niż jutro, raczej jutro niż pojutrze.

– Tenax propositi – mruknął Baudricourt, który przez kilka lat uczył się łaciny. Jego rodzice mieli jeszcze wówczas nadzieję, że zostanie księdzem. – Innymi słowy, upierasz się przy swoim. Mam nadzieję, że nie napotkasz wrogich żołnierzy.

– Nie obchodzą mnie nieprzyjazne wojska – wyjaśniła spokojnie. – Droga gładko ciągnie się u mych stóp, więc jeśli napotkam zbrojnych nieprzyjaciół, Pan Bóg sprawi, że się rozstąpią i uczynią dla mnie przejście, abym podążyła do mojego delfina, bo właśnie po to się urodziłam.

Baudricourt uświadomił sobie, że Joanna z góry uznała, iż otrzyma jego zgodę na podróż, choć wcale nie musiał jej pomagać. Ktoś musiał przystrzyc jej włosy, ktoś ofiarował jej ubranie. Kapitan zerknął na Bertranda i na Jeana de Metza. Nietrudno było zgadnąć, kim oni wszyscy są.

– Tak się zastanawiam, co powiesz delfinowi i jak go przekonasz do swojej… misji – powiedział dowódca.

– Nie mam pojęcia – wyznała Joanna, nie tracąc dobrego humoru. – Ale kiedy będę na miejscu, na pewno usłyszę to, co powinnam wiedzieć.

– Skąd masz konia? – wypytywał dziewczynę kapitan.

Bertrand de Poulengy odpowiedział w jej imieniu:

– Ja kupiłem wierzchowca, od handlarza w mieście.

– Ile zapłaciłeś?

– Dość sporo, szesnaście franków.

Baudricourt ponownie westchnął.

– Zwrócę ci – mruknął. – W sumie to moja sprawa. Kto kupił ubranie?

– Ja – wyznał Jean de Metz.

– Tobie też oddam należność.

– Wszyscy okazaliście mi mnóstwo dobroci – odezwała się Joanna. – Bóg o tym nie zapomni. – Wstała. – Chcę już iść.

Podążyli za nią na dziedziniec. Kilku służących siedziało już w siodłach i trzymało w pogotowiu trzy gotowe do drogi wierzchowce. Był tam także Durand Laxart, którego Joanna objęła.

– Gdy spotkasz się z moimi rodzicami, powiedz im, że ich kocham, ale przede wszystkim muszę służyć Bogu – wyszeptała.

Durand skinął głową. Po jego policzkach spływały strużki łez.

Baudricourt wręczył Bertrandowi de Poulengy list, który napisał do delfina.

– Wręcz mu to pismo do rąk własnych – polecił. – O ile zdołasz. Mam nadzieję, że bezpiecznie dotrzecie na miejsce.

Joanna usłyszała jego ostatnie słowa.

– Bądź pewny, panie, że podczas tej podróży nikomu z nas nie przytrafi się nic złego. – Wskoczyła na rumaka tak szybko, że żaden z mężczyzn nie zdążył jej dopomóc.

„Wygląda jak wojownik”, pomyślał Baudricourt. „Wojownik, nie żołnierz. Gdyby aniołowie i archaniołowie mogli mieć dzieci, mogliby wyglądać jak ona. Jak mogłem wcześniej nie zwrócić na to uwagi?

Ich wzrok się skrzyżował.

Baudricourt sam się lekko zdumiał, gdy pozdrowił dziewczynę w wojskowy sposób jakby była jego przełożonym.

„Może naprawdę jest ode mnie wyższa rangą”, przeszło mu przez myśl. „Albo jestem jej winien posłuszeństwo, albo w całej Francji nie ma większego durnia ode mnie.”

Tylko jego umysł żywił jeszcze wątpliwości. Serce kapitana miało już absolutną pewność.

Odchrząknął.

– W drogę – powiedział. – Ruszajcie. Niech się stanie to, co ma się stać.

Uśmiechnęła się do niego z góry i nagle pojął z oszałamiającą pewnością, że postąpił właściwie. Poddano go próbie, którą przeszedł pomyślnie. Odetchnął z ulgą, głęboko wzruszony. Jeszcze chwila, a rozczuliłby się jak ten wieśniak, prostaczek Durand Laxart.

– Opuścić most! – ryknął. – Podnieść kratownicę! Ruszać się, do roboty!

Kilku żołnierzy momentalnie rzuciło się do wykonania rozkazu.

Joanna wykonała znak krzyża – wyraźnym, zamaszystym gestem, który zdawał się trwać w powietrzu jeszcze przez chwilę, choć dłoń dziewczyny ponownie spoczęła na wodzach. Moment później kopyta jej wierzchowca zadudniły na moście zwodzonym. Bertrand de Poulengy oraz Jean de Metz podążyli za dziewczyną, a pochód zamykało dwóch służących.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Boża wojowniczka.