Boża wojowniczka. Rozdział pierwszy. Zew głosów

– Czy mogę iść, ojcze?

Zapracowany rolnik patrzył na córkę długo, uważnie. Czemu Joanna d’Arc tak wyraźnie różniła się od jego innych dzieci – biedaczki Catherine, która już powędrowała na tamten świat, niech Bóg da odpoczywanie jej duszy. Dlaczego Joanna nie przypominała swoich dwóch braci, dobrych chłopaków? Ona również była dobra, bez dwóch zdań. Posłuszna jak należy, pracowita jak trzeba i do tego pobożna. Dobry ojciec Minet powtarzał to nie raz i nie dwa. Nikt jednak nie wiedział, co jej chodzi po głowie.

Gospodarz skierował wzrok na żonę. Isabelle siedziała w starym fotelu i cerowała lnianą koszulę. Nie podniosła głowy, nie odezwała się ani słowem. Nie musiała. Wiedziała, że decyzję i tak podejmie mąż.

Joanna nie miała żadnych złych zamiarów. Po prostu wybierała się z tygodniową wizytą do kuzyna Duranda Laxarta, do pobliskiego Petit Burey. Niby zwykła rzecz, ale znowu coś chodziło po główce tego małego uparciucha.

Rolnik westchnął. Joanna śniła mu się niedawno, i to kilka razy. Zawsze robiła to samo: przygotowywała się do ucieczki z żołnierzami.

Joanna popatrzyła ojcu głęboko w oczy.

– Tato, nie robię nic złego – podkreśliła.

Z pewnością odgadła jego myśli, ale mimo to odetchnął z ulgą. Nigdy nie kłamała, wiedział to na pewno.

– Zgoda – zadecydował. – Możesz iść.

– Dziękuję, tato. – Delikatnie musnęła go ustami w policzek, podeszła do matki i mocno ją przytuliła.

Isabelle objęła dłońmi twarz córki.

– Wróć do nas – poprosiła łagodnie. – Wróć cała i zdrowa. Moja córeczka. – Niechętnie cofnęła dłonie i powróciła do pracy.

Joanna uśmiechnęła się do matki i odeszła w milczeniu.

Gospodarz d’Arc zbliżył się do drzwi. Patrzył, jak dziewczyna podąża przez ogród, niosąc w dłoni mały tobołek.

„Z pewnością zostawiła go wcześniej na ławce przed domem”, pomyślał. „Wiedziała, że pozwolę jej iść.”

Maszerowała energicznie, jej prosta, czerwona koszula i spódnica powiewały na wietrze, podobnie jak długie, czarne włosy. Z daleka kojarzyła się z małym słupkiem ognia i dymu, który lada moment miał zniknąć w oddali.

Dzwon wiejskiego kościoła donośnie zadźwięczał.

Gospodarz przeżegnał się i zmówił modlitwę, tak samo jak Izabelle w głębi domu oraz wszyscy z Domremy i reszta mieszkańców Lotaryngii, Burgundii, wreszcie całej Francji i pozostałych chrześcijańskich państw. Modlili się ludzie w miastach i miasteczkach, biskupi, szlachta i prosty lud, zgodnie połączeni jedną wiarą.

Dymiący ognik również przystanął na chwilę i dopiero potem ruszył dalej przed siebie.

Gospodarz cofnął się do izby.

– To tylko tydzień, może dwa – westchnął ciężko. – A ten Durand Laxart to porządny człowiek, uczciwy. Pracowity i niegłupi. Mimo to żałuję, że się zgodziłem.

– Nie mogłeś jej zatrzymać – zauważyła Isabelle cicho.

Zachmurzył się.

– Ma ledwie siedemnaście lat, a ja jestem jej ojcem! – przypomniał żonie surowo.

– Och, nie o to mi chodziło, Jacques…

– Nie? Zatem co miałaś na myśli? – Coraz bardziej się irytował i miał ochotę podnieść głos, ale się pohamował. Isabelle nie była zwykłą kobietą. Swojego czasu uczestniczyła w pielgrzymce do Rzymu, rzecz jasna w obie strony na piechotę. Podróż była równie niebezpieczna, jak pielgrzymka do Ziemi Świętej – na wędrowców czyhali zbójcy, a po drodze trzeba było minąć tereny objęte setką małych wojen, toczonych między feudalnymi panami lub miejscowymi rycerzami. Nim pielgrzymi dotarli do celu, musieli po wielokroć błagać o żywność i schronienie. Isabelle się udało i nawet zobaczyła papieża oraz licznych kardynałów. Na koniec bezpiecznie wróciła do domu. „Isabelle Romee”, tak ją teraz nazywano. „Isabelle, która była w Rzymie”. Te słowa brzmiały jak wyróżnienie, przyznawane za niebywałą odwagę i pobożność. Jacque był dumny z żony. Nie podniósłby głosu na kogoś takiego. Isabelle Romee zasługiwała na szczególny szacunek.

Wpatrywała się w płomienie, liżące polana w kominku.

– Jest w niej coś niezwykłego – przemówiła cicho. – Widziałeś kiedyś, jak się modli? Dziwnie wtedy wygląda, zupełnie jakby uchodziło z niej życie. Tak samo wyglądała jej siostra na łożu śmierci. Raz dotknęłam jej ramienia… nic nie poczuła.

– Zadziera nosa. Wiele młodych dziewczyn tak robi – burknął Jacques.

Isabelle pokręciła przecząco głową.

– Skąd – zaprzeczyła stanowczo. – Dziwne, że tak mówisz, przecież dobrze ją znasz.

– Wcale jej nie znam – odparł ze znużeniem. – Na tym polega problem. Nie potrafi ę jej zrozumieć. Czasami, z rzadka, zastanawiam się, jak to możliwe, że tacy ludzie jak my, jak ty i ja, mogą mieć dziecko takie jak Joanna.

Isabelle przytaknęła.

– Ale nie zawsze tak było, prawda? Wszystko się zmieniło przez kilka ostatnich lat. Zupełnie jakby coś się jej stało. Pytałam ją o to, ale nie chciała nic powiedzieć. Nawet mnie… – Gospodyni ponownie pochyliła głowę nad koszulą. – Zastanawiam się…

– Nad czym? – spytał niepewnie, nie doczekawszy się wyjaśnienia.

– Zastanawiam się, czy jeszcze do nas wróci.

– Co ty mówisz?

Isabelle podniosła wzrok. W jej oczach błyszczały łzy.

– Powiedziałam ci, że nie mogłeś jej zatrzymać – przypomniała mężowi. – Ja też nie… ani nikt. Joanna odchodzi, bo musi odejść.

– Czy to są jej słowa?

– Nie, skąd. Ale ja to czuję. Ona musi iść. Nawet nie jestem przekonana, czy ma na to ochotę. Po prostu… w ten sposób okazuje posłuszeństwo.

– Posłuszeństwo? Komu?

– Bogu – powiedziała Isabelle.

***

Durand Laxart siedział przed swoim domkiem, gdy nagle ujrzał Joannę. Szła prosto ku niemu. Jego oczy momentalnie pojaśniały, uśmiechnął się radośnie. Lubił swoją kuzynkę, ale mina mu zrzedła już po pierwszym uścisku dłoni.

– Bierz kapelusz i laskę, drogi Durandzie, na nas pora. Idziemy – zakomenderowała.

– Co takiego? Idziemy? Dokąd?

– Do Vaucouleurs, rzecz jasna, głuptasie.

Durand Laxart odetchnął głęboko.

– Joanno, pamiętasz równie dobrze jak ja, co się stało, kiedy poszliśmy tam poprzednim razem. Postąpiłem dokładnie tak, jak mnie poinstruowałaś, i co z tego wynikło?

Zaśmiała się perliście i odrzuciła głowę do tyłu.

– Spotkałeś się z kapitanem Robertem de Baudricourt, dokładnie tak, jak cię uprzedziłam. Zgadza się?

– Tak, ale on nie uwierzył w ani jedno moje słowo. Kazał mi odprowadzić cię do ojca i zachęcić go do wygarbowania ci skóry.

Joanna nie przestawała się śmiać.

– Ale nic nie powiedziałeś mojemu tacie, prawda? I nikt nie spuścił mi manta.

– Przykazał mi także – ciągnął Durand – bym poradził twojemu ojcu, aby jak najszybciej wydał cię za mąż. Tego też nie uczyniłem, wiem, ale może powinienem był.

– Nie dla mnie zamążpójście – oświadczyła Joanna, nieoczekiwanie poważnie. – Ślubowałam życie w panieństwie i nie złamię słowa. Teraz muszę iść do Vaucouleurs.

Durand, krzepki mężczyzna tuż po trzydziestce, o miłym, szczerym obliczu i okrągłych policzkach, podniósł ręce na znak protestu.

– Joanno, co mam uczynić, aby odwieść cię od tego pomysłu? – jęknął. – Prości z nas ludzie. Nie nam rozmawiać ze szlachetnie urodzonymi, z osobami lepszymi od nas. Narazimy się na śmieszność, jeśli do nich pójdziemy.

– Czy to ma znaczenie, że nas wyśmieją, jeżeli zrobią to, co im powiem? – spytała Joanna retorycznie. – Wierz mi, spełnią moją wolę. Kiedy ostatnio wróciłeś z niczym, nie czułam się ani trochę rozczarowana. Pamiętasz, kuzynie Durandzie?

– Niby… tak, ale…

– Otóż nie byłam rozczarowana, bo zawczasu wiedziałam, co osiągniesz. A raczej, czego nie osiągniesz. Głosy mi to podpowiedziały.

– Naprawdę? Wobec tego czemu…

– Powiedziały mi też, żebym nie traciła wiary i spróbowała ponownie. Chyba powtórzyłeś wiadomość, którą ci wówczas przekazałam, prawda?

– Owszem, niemniej…

– Co powiedziałeś? Powtórz dokładnie.

Durand wzruszył ramionami.

– Zwróciłem się do kapitana de Baudricourt następującymi słowy: „Panie kapitanie, młoda Joanna d’Arc czeka na dworze, córka Jacquesa d’Arc i Isabelle Romee z Domremy, moja kuzynka, choć jestem szesnaście lat starszy od niej, i ona właśnie poprosiła mnie, abym zwrócił się do ciebie z prośbą o udostępnienie jej konia, zbroi i kilku mężczyzn, aby jej towarzyszyli w drodze do… w drodze…”

– Dobrze ci idzie, mów dalej!

– „W drodze na spotkanie ze szlachetnie urodzonym delfinem, dla którego pragnie uratować Francję” – ciągnął Durand.

– To wszystko mu powiedziałem. Istne szaleństwo, ale jakoś przeszło mi przez gardło.

– Chyba o czymś zapomniałeś, co? – spytała Joanna. – Nie wspomniałeś o Orleanie.

– Ach, oczywiście. Zupełnie mi wypadło z pamięci. To jest: teraz mi wypadło, ale wtedy powtórzyłem jak należy: „Moja kuzynka Joanna mówi, że została zesłana przez Boga dla ratowania Orleanu przed Anglikami”. A kapitan de Baudricourt się roześmiał i powiedział: „No proszę, od razu widać, że to co mówisz o swojej kuzynce to same bzdury. Orleanu nie trzeba przed nikim ratować. To francuskie miasto i w jego pobliżu nie ma żadnych Anglików”. A potem zwyzywał mnie od najgorszych jak to mają w zwyczaju jego pokroju panowie, gdy są źli i rozmawiają z kimś takim jak ja.

– To prawda – przyznała Joanna łagodnie. – Masz rację. Ale teraz Orlean jest oblegany przez Anglików, zgadza się?

Durand wpatrywał się w nią z okrągłymi oczami.

– A jakże, święci pańscy… – przyznał. – Jakoś nigdy sobie tego nie uświadomiłem… To wszystko prawda. Skąd wówczas wiedziałaś o ataku? Nie, nic nie mów… Znowu twoje Głosy…

– Nie wierzysz w moje Głosy? – spytała Joanna tak cicho, że ledwie dało się ją usłyszeć.

Młody wieśniak podrapał się po głowie.

– Prawdę powiedziawszy, kuzynko Joanno, nie wiem, w co wierzyć. Ale znam przepowiednię o kobiecie, która ocali Francję, kiedy inna kobieta doprowadzi do jej klęski…

– Nie obchodzą mnie żadne takie przepowiednie. Otrzymałam jednak rozkaz udania się na audiencję u szlachetnego delfina i uratowania dla niego Francji, a pierwsze co mam zrobić, to iść do Vaucouleurs i spotkać się z kapitanem Robertem de Baudricourt. I właśnie to zamierzam uczynić, czy się ze mną wybierzesz, czy nie.

– Sama nie możesz iść – zaprotestował zbulwersowany. – Młoda dziewczyna, przemierzająca samotnie kraj w tak burzliwych czasach!

– Doskonale, zatem chodź ze mną.

Nagle coś przyszło Durandowi do głowy.

– Powiedziałaś rodzicom, dokąd idziesz? – spytał niewinnie.

– Nie. Wiedzą tylko tyle, że postanowiłam spotkać się z tobą.

– Aha. – Młody wieśniak usiłował mówić dobitnie. – Twoje Głosy z pewnością nie mogą żądać od ciebie przeciwstawiania się czwartemu przykazaniu, prawda? Czcij ojca swego i matkę swą. Gdyby chciały, abyś łamała przykazania, z pewnością nie mogłyby być dobre, zgadza się? – Ciężko oddychał pod wpływem wysiłku.

– Moje Głosy ani słowem nie wspomniały o mówieniu czegokolwiek moim rodzicom – odparła Joanna prostolinijnie. – Sama postanowiłam nie przybliżać im moich zamiarów, bo mogliby się sprzeciwiać mojej podróży. Ponieważ jednak polecenie udania się na wyprawę otrzymałam od Boga, wyruszyłabym nawet wtedy, gdybym miała stu ojców i tyle samo matek. Nie powiedziałam im, bo nie chciałam zadawać im bólu.

– Na wszystko masz gotowe odpowiedzi – westchnął Durand głucho. Przez myśl przeszła mu jeszcze inna odpowiedź, udzielona rodzicom przez pewnego młodego, dwunastoletniego Chłopca: „Czy nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mego Ojca?”. Zadrżał lekko. Joanna miała słuszność. Skoro to Bóg przykazał jej zrobić to, co zrobiła, Bogu należało okazać posłuszeństwo w pierwszej kolejności. Czy on, Durand, mógł sobie pozwolić na odmawianie Joannie?

Mógłby wyliczyć wiele zasadnych powodów, dlaczego nie powinien iść. Jego żona źle się miewała. Uginał się pod natłokiem pracy. Podróż była najeżona niebezpieczeństwami. W głębi serca czuł jednak, że prawdziwym powodem jest strach przed ponownym wyśmianiem przez wyniosłego kapitana w Vaucouleurs. Tak właśnie wyglądała prawda, a Joanna przez cały czas wpatrywała się w niego i odczytywała jego myśli tak, jak dobry ksiądz w kościele czytał swój mszał.

Uśmiechnął się potulnie.

– Idę z tobą.

– To dobrze – odparła Joanna. – Nie martw się. Tym razem sama będę mówiła.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Boża wojowniczka.