Błyskawice. Rozdział szósty

Kareta hrabiny czekała na niego. Dwóch upudrowanych lokajów w czerwonej liberii (1), w trójrożnych kapeluszach, w białych pończochach zajęło miejsce z tyłu, kiedy wsiadł. Jechał prawie pustymi ulicami. Tu i ówdzie snuli się robotnicy, fryzjerzy, handlarze. Było jeszcze za wcześnie na Paryż niepotrzebujący wstawać z łóżka przed wschodem słońca.

Tylko przed sklepami piekarzy tłoczyły się tłumy nędzarzy dobijających się o chleb. Tłoczyli się mężczyźni, tłoczyły się kobiety. Silniejszy odpychał słabszego, gwałtowniejszy – cierpliwszego. Każdy usiłował pochwycić bochenek, na który czekały w domu głodne dzieci. Bo nie wiadomo, czy starczy dla wszystkich. Wczoraj piekarze oświadczyli, że spodziewany transport mąki nie nadszedł z magazynów zbożowych. Jutro zabraknie może chleba, a dzieci nie mają wyrozumienia, litości dla rodziców: „Dawajcie jeść! Cóż nas obchodzi nieurodzaj, co mrozy i grady, które zniszczyły owoc ziemi? Nam się chce jeść, a waszym obowiązkiem zaspokoić nasz głód!”.

Przed jednym ze sklepów rotmistrz kazał karecie zatrzymać się.

– Pokażcie mi chleb!

Kilka kobiet wyciągnęło do niego chude ręce z bochenkami. Chleb był czarny, zakalcowaty, niezdrowy. Wydobył z sakiewki garść złotych pieniędzy.

– Podzielcie się wszyscy uczciwie, jak dobrzy ludzie, i kupcie dla dzieci lepszego, białego chleba. Takiego chleba nie zniosą ich młode, czcze żołądki.

– O, wielmożny panie! Niech wam święta Genowefa (2) wynagrodzi dobre, szlachetne serce.

Nie czekając na podziękowanie, rotmistrz wsiadł do karety.

– Jedź!

Musiał się spieszyć, jeśli miał jeszcze dziś pokłonić się królowi, który przyjmował takie przelotne hołdy zwykle około południa, w chwili, kiedy przechodził na Mszę Świętą ze swoich apartamentów do kaplicy. Clarac jak najprędzej chciał pozbyć się tej wiernopoddańczej pańszczyzny, niesprawiającej mu żadnej przyjemności.

Nie należał do owych trzystu rodzin szlacheckich, co obsiadłszy króla, jak pszczoły obsiadają kwitnącą lipę, ssały z niego miód życia – złoto, tytuły, urzędy, zaszczyty. Claracowie, stara szlachta langwedocka, nigdy nie cisnęli się do dworu, nigdy nie wyciągali ręki po niezasłużone nagrody. Byli zbyt dumni, zbyt niezawiśli jak na dworaków absolutnego króla. Siedzieli na wsi albo służyli wojskowo, pogardliwym okiem spoglądając na błyszczących trutni, którzy giętkością grzbietów i języka wysługiwali sobie tłuste urzędy i obfite gratyfikacje.

Rotmistrz zdziwił się, kiedy wydostali się z miasta na drogę wersalską. Z cichych jeszcze ulic Paryża wpadł w mrowisko ludzi i zwierząt. Nieprzejrzany szereg karet, kabrioletów, wozów, jeźdźców migotał przed nim w blaskach wchodzącego słońca, a wszystko to pędziło, leciało, spieszyło się, jak gdyby wichry północne przypięły do nóg koni swoje skrzydła.

Zrozumiał, że zbliża się do jakiegoś wielkiego ogniska spraw ludzkich, do jakiegoś olbrzymiego źródła, z którego na całą Francję tryskały strumienie życia. Ku Wersalowi leciały ambicje, marzenia próżności, chciwości, leciał egoizm ludzki we wszystkich swoich formach. Bo tam, w białym marmurowym pałacu, mieszkał człowiek, który posiadał moc zmienienia w rzeczywistość najśmielszych ambicji.

W miarę, jak rotmistrz zbliżał się do rezydencji króla, ogarniał go lęk dziecka mającego po raz pierwszy stanąć przed obliczem nauczyciela. Co on powie człowiekowi, który był potomkiem władców rozkazujących Francji od ośmiuset lat, cóż on, szlachcic wiejski, zwykły rotmistrz dragonów, może obchodzić praprawnuka Ludwika XIV? Tyle, co drzewo przydrożne…

Była chwila, kiedy chciał się cofnąć, wrócić do Paryża, do Tuluzy. Ale cóż powiedziałby na to ojciec?

Szczelniej otulił się w płaszcz futrzany, wcisnął się w kąt karety. Niegrzecznym nie może być przecież Ludwik XVI, pierwszy szlachcic dobrze wychowanej, wykwintnej Francji osiemnastego stulecia…

Z błękitnej dali zaczęła się wyłaniać ogromna masa domów, pałaców, wież, wieżyczek, cała biała, marmurowa, coraz bliższa.

Wersal!

Serce rotmistrza tak gwałtownie rzuciło się w piersi, iż czuł jego uderzenia w gardle. Jeszcze raz miał ochotę wrócić. Ale nie… Trzydziestoletniemu mężczyźnie nie wolno być śmiesznym.

Kareta zatrzymała się przed bramą pałacu; trzeba było wysiąść.

Dwóch gwardzistów szwajcarskich w kostiumach z piętnastego stulecia, w kapeluszach o szerokich skrzydłach ozdobionych pióropuszem, we fryzach i bufiastych spodniach, schyliło przed oficerem halabardy.

Kiedy rotmistrz zapytał się, gdzie mógłby się widzieć z wielkim szambelanem, wskazano mu główne drzwi pałacu.

Szedł krokiem niepewnym, jak ktoś, kto po raz pierwszy w życiu stanął na woskowanej posadzce. Dokoła niego roił się różnobarwny, błyskotliwy tłum mundurów i jedwabnych sukien. W tłumie tym poznał gwardzistów przybocznych króla, w niebieskich kurtkach, z białymi haftowanymi wypustkami, w czerwonych spodniach i w długich lakierowanych butach. Mijali go oficerowie, lśniący złotym i srebrnym szamerowaniem (3), urzędnicy dworu, błyszczący orderami. Wszystkie barwy tęczy i wszystkie błyski drogich kamieni i szlachetnych kruszców mieniły się w fali ludzkiej, która płynęła do pałacu królewskiego i z pałacu. A ta fala płynęła z cichym szelestem jedwabnych sukien, płytkich, u najlepszego szewca paryskiego zrobionych trzewików i łagodną linią wykwintnych ruchów ludzi doskonale wychowanych, od kołyski tresowanych do życia światowego. Kto nie mógł się wylegitymować ze szlachectwa od roku 1400, dla tego pokoje królewskie były zamknięte.

Rotmistrz szedł ku głównym drzwiom pałacu, nie wiedząc do kogo udać się po objaśnienia. Ale już spostrzegł go jeden z gwardzistów szlacheckich i zbliżywszy się do niego z kapeluszem w ręku, z uprzejmym ukłonem zapytał, kogo szuka. Odebrawszy od niego list hrabiny de Bar do wielkiego szambelana, wprowadził go do pałacu i kazał mu czekać w sieni. Po kilku minutach wrócił, mówiąc:

– Pan Wielki Szambelan wyznaczył dla pana najlepsze miejsce w galerii. Nie mamy ani chwili do stracenia, bo Najjaśniejszy Pan jest już gotów do wysłuchania Mszy Świętej. Proszę za mną.

W galerii prowadzącej z pokojów królewskich do kaplicy czekał już długi szpaler pań i panów w strojach dworskich.

Gwardzista poszeptał coś z jakimś starszym panem, który miał na sobie niebieską wstęgę orderową; ów pan wziął rotmistrza pod ramię i ustawił go przed drzwiami kaplicy, tak że król nie mógł go ominąć.

– Proszę nie zmieniać miejsca, aby Pan Wielki Szambelan, który nie ma zaszczytu znać pana osobiście, nie pomylił się – ostrzegał.

Rotmistrz jeszcze nie rozejrzał się po towarzystwie zebranym w galerii, kiedy w głębi otworzyły się drzwi i na ich progu ukazał się młody pan, na zewnątrz nie różniący się niczym od przeciętnego zamożniejszego szlachcica. Ubrany w surdut wiśniowego koloru, w długą białą kamizelkę i w białe pończochy, słusznego wzrostu, otyły, ociężały w ruchach, posuwał się wolno, opierając się na hebanowej lasce, wzdłuż żywego szpaleru pań i panów, pochylonych w niskim ukłonie.

I bez tego niemego hołdu rotmistrz poznałby króla po lwiej głowie Burbonów i po dużym, orlim nosie. Widział tę charakterystyczną głowę, tę twarz tyle razy, iż nie mógł się omylić. Każdy pieniądz, który brał do ręki, pokazywał mu portret monarchy.

Ludwik XVI szedł szpalerem uśmiechnięty dobrotliwie, rozdając na prawo i na lewo życzliwe spojrzenia, uchylając kapelusza przed każdą damą. Tu i ówdzie przystawał na minutę, powiedział jakiejś pani, jakiemuś panu kilka uprzejmych słów i posuwał się dalej.

Rotmistrz słyszał na prowincji o uprzejmości Ludwika XVI, ale uprzejmość królów umie być wyniosłą. I Ludwik XIV był znany z niezwykłej kurtuazji rycerskiej, która odkrywała głowę przed każdą kobietą, nie wyjąwszy panny służącej, a mimo to nikt nie śmiał w jego obecności otworzyć ust bez jego wyraźnego pozwolenia. Tyle było siły i dumy w jego orlim spojrzeniu. Najodważniejszy dworak truchlał przed obliczem pana.

W niebieskich, dużych oczach Ludwika XVI nie dostrzegł rotmistrz ani śladu wyniosłości. Były to łagodne oczy dobrego człowieka flegmatycznego temperamentu, które nie umiały, nie chciały przerażać, trzymać w karbach cudzej woli. I ociężałym ruchom króla zbywało na stanowczości rozkazodawcy przywykłego do posłuchu bez żadnego oporu.

Kiedy rotmistrz przypatrywał się królowi, przez jego głowę przebiegały myśli kłócące się z subordynacją oficera wobec naczelnego wodza: „Nie wyobrażam sobie tego dobrego tłuściocha na czele wojska; zamiast rozkazywać – przekonywałby, prosiłby; zamiast atakować, bić – namyślałby się, ociągałby, a tymczasem nieprzyjaciel przepędziłby go na cztery wiatry. Niech Pan Bóg broni iść w pole pod komendą takiego wodza!”.

A jednak znów w jego piersi gwałtownie rzuciło się serce, kiedy Ludwik zbliżył się do niego. Ten dobry tłuścioch, jak go nazwały jego buntownicze myśli, był wcieleniem tradycji historycznej ośmiuset lat, dziedzicem długiego szeregu nieustraszonych wodzów i genialnych mężów stanu, którzy stworzyli jednolitą Francję.

Widział, że jakiś dygnitarz, w którym domyślił się wielkiego szambelana, szeptał coś królowi do ucha; czuł, że mówił o nim.

Pobladłszy, schylił głowę.

W tej chwili usłyszał tuż obok siebie miękki, łagodny głos:

– Witam pana, panie wicehrabio, w Wersalu. Bardzo mi przyjemnie widzieć w moim domu członka rodu, który tylokrotnie walczył z chwałą dla siebie i ojczyzny pod sztandarami moich przodków. Claracowie byli zawsze znakomitymi rycerzami i uczciwymi ludźmi; słusznie szczyci się nimi przesławna Langwedocja.

Trzeba było coś odpowiedzieć, trzeba było podnieść głowę i spojrzeć królowi prosto w oczy.

Te oczy patrzyły tak życzliwie, tak zachęcająco, iż lęk, jaki po raz wtóry ogarnął rotmistrza, rozpłynął się w uczuciu wdzięczności.

– W imieniu mojego ojca i swoim ośmieliłem się przybyć do Wersalu złożyć u stóp Waszej Królewskiej Mości podwójny hołd poddanego i żołnierza. Claracowie nie zapomnieli, że przelewali na polach bitew krew za chwałę Francji linii burbońskich.

Król, który był krótkowidzem, zmrużył powieki, przypatrując się rotmistrzowi. Podobał mu się widocznie, bo uśmiechnął się przyjaźnie…

– Proszę zawieźć ode mnie panu marszałkowi polnemu szczere pozdrowienie i prośbę odwiedzenia przy sposobności młodego króla, który nie gardzi radą starych przyjaciół korony świętego Ludwika (4). Pan zaś, panie wicehrabio, zechciej korzystać na cały czas pobytu w Paryżu z przyjęć i zabaw wersalskich. Zapraszam pana raz na zawsze.

Rzekłszy to, król lekko skłonił głowę i odszedł do kaplicy.

Rotmistrz nie wiedział, czemu się więcej dziwić, czy uprzejmości Ludwika XVI czy prostej formie, w jaką ubrał swoją uprzejmość. Absolutny władca wielkiego królestwa z taką naturalną gościnnością otwierał mu swój salon, jak gdyby był jego sąsiadem lub najwyżej niewiele od niego w hierarchii wojskowej starszym zwierzchnikiem.

Wszedł za królem do kaplicy razem z całą świtą. Widział, jak Ludwik XVI, jedyny może wierny, szczerze nabożny katolik na dworze wersalskim, ukląkł w swojej ławce po prawej stronie ołtarza i modlił się wpatrzony w krucyfiks. Cichy smutek, jakby cień przeczutego nieszczęścia, zgasił blask jego oczu.

Rotmistrz rozejrzał się dokoła. Jego wzrok ślizgał się po upudrowanych fryzurach, perukach, po rasowych czaszkach, po rzeźbionych profilach, po jedwabnych sukniach, mieniących się wszystkimi kolorami tęczy, wszystkimi blaskami drogich kamieni i szlachetnych kruszców, brylantów, rubinów, szmaragdów, szafirów, złota, srebra. Czy zewrze się, zszereguje się ten błyskotliwy tłum przy królu i będzie go bronił murem swoich piersi, jak bronili tronu, korony jego przodkowie odziani w hartowaną zbroję, przywykli do trudów wojny i bólu śmierci? Czy ci ludzie-cacka, ci z wdziękiem estetycznym ruszający się aktorzy wspaniałej sceny dworskiej, ci statyści wykwintnej opery będą w stanie oprzeć się burzy błyskającej już nad Francją?

Nawet gwardziści szlacheccy robili, mimo mundurów wojskowych i broni, wrażenie marionetek, lalek. Tacy byli ładni, urodziwi wykwintną urodą starej kultury, tacy wytworni w każdym ruchu, w każdym uśmiechu, w każdym spojrzeniu.

Ten cały błyskotliwy tłum pryśnie w potężnej, miażdżystej pięści burzy politycznej jak kruche szkło, jak krucha zabawka.

„Biedny królu – pomyślał rotmistrz. – I ty jesteś taki słaby, taki kruchy, jak twoje otoczenie”.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Dawnym ubiorze noszonym przez służbę na dworach wielkich panów, zwykle o kolorystyce charakterystycznej dla pańskiego herbu.

(2) Genowefa z Paryża (około 422–500/502) – mniszka, święta Kościoła katolickiego i Cerkwi prawosławnej, główna patronka Paryża i Francji. Pod jej wezwaniem w XVIII wieku wybudowano w Paryżu nowy, wielki kościół zamieniony na mauzoleum słynnych Francuzów – Panteon.

(3) Ozdobą stroju w postaci naszytego galonu, sznura, taśmy itp.

(4) Ludwik IX Święty (1214–1270) – król Francji od roku 1226, syn Ludwika VIII z dynastii Kapetyngów, święty Kościoła katolickiego; organizator i uczestnik VI i VII wyprawy krzyżowej do Ziemi Świętej.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Błyskawice.