Błyskawice. Rozdział siódmy

– Jakże podobają ci się nasze paryskie damy?

– Jeżeli wszystkie są tak ładne, miłe i dobre, jak ty, kuzynko, to bardzo trudno będzie mi wybierać. Rozmiłuję się na śmierć we wszystkich.

– Pochlebca!

Pani de Bar spoczywała w swoim buduarze na wspaniałej, obitej czerwonym adamaszkiem, strojnej koronkami otomanie. Pracowała dziś nad ludzkie siły, była okropnie zmęczona. Dziesięć wizyt złożyła osobiście, u dwudziestu portierów własnoręcznie wpisała się do księgi gości, u modystki przymierzała nową suknię, w magazynie kapeluszy oglądała ostatnie modele, wstąpiła po drodze na jakiś odczyt o jakimś wynalazku chemicznym, który jej nic a nic nie obchodził.

Obok niej na taborecie siedział Gaston de Clarac, który właśnie wrócił z Wersalu.

– Wolno kochać wszystkie ładne kobiety, ale żenić można się tylko z jedną – rzekła. – Masz trzydzieści lat, Claracowie wygasają, trzeba pomyśleć o podtrzymaniu rodu.

Wicehrabia milczał zamyślony.

– Panna de Laval jest bardzo dobrą partią; młoda, przystojna, bogata, doskonale skoligacona, a co najważniejsze – niezależna majątkowo bo pełnoletnia i sierota – poddawała hrabina. – Nie odrywałeś od niej oczu u pani de Beauharnais. Przyznaj się, że ci się podobała.

– Zwróciła moją uwagę swoją oryginalnością i niezależnością, ale znam ją dotąd tak mało, iż nie wiem nawet, czy mi się podobała – odezwał się wicehrabia.

– W naszym świecie wzajemny afekt odgrywa w małżeństwie podrzędną rolę.

– Wiem. W naszym świecie pary łączą się dla majątku, koligacji, dla podtrzymania nazwiska, rodu, w naszym świecie zaręcza się dzieci, ale ja nie należę pojęciami do naszego świata. Kilka lat spędzonych w dziewiczych lasach Ameryki, w trudzie, w znoju, w walce o życie z ludźmi i zwierzętami, w otoczeniu wspaniałej natury, odświeżyły moje serce, moją duszę, zahartowały moją wolę. Wyjechałem do Ameryki manekinem ruszającym się podług pewnych ściśle określonych przez savoir-vivre (1) wskazówek, formuł, a wróciłem człowiekiem żywym, w którego piersi bije serce ludzkie, zaś serce ludzkie nie znosi narzuconych pęt.

– Serce ludzkie pragnie miłości, cnoty, wiernej żony, która mężowi cerowałaby pończochy, obrabiała chustki do nosa, a dzieciom obcierała umorusane buzie od świtu do nocy. Boska sielanka, natura, cnota! – deklamowała hrabina ze sztucznym, komicznym patosem, wzniósłszy oczy w sufit.

– Wolno ci drwić, piękna kuzynko, z moich zacofanych, parafiańskich pojęć, ale ostre strzały twojego dobrego humoru bezsilnie odpadają od mojej staroświecczyzną opancerzonej piersi.

– Doskonale! Gdyby słyszała cię panna Zofia de Laval, od razu rzuciłaby ci się na szyję, bo i ona odważnie wyłamuje się spod kodeksu konwenansów. Będzie z was dobrana para. Jan Jakub Rousseau przewrócił jej w głowie.

– Mnie nie papierowa, martwa natura Rousseau przewróciła w głowie, lecz natura żywa zdjęła ze mnie pęta konwenansów.

W tej chwili ukazał się kamerdyner, oznajmiając pannę de Laval.

– Śmiało do ataku, waleczny obrońco niepodległości tych ordynarnych kolonistów amerykańskich w surdutach z cuchnącego samodziału (2), z pałkami à la (3) Franklin zamiast lasek w ręku – zachęcała hrabina. – Nie mam nic przeciwko twojej „naturze”, byłabym jednak bardzo rada, gdyby razem z ową naturą wpadło do rodziny Claraców tłuste wiano panny de Laval.

Panna de Laval była bardzo powabna w krótkiej, czarnej, aksamitnej sukni, obramowanej u rękawów i u dołu gronostajem, i w czarnym, fantazyjnie z przodu podwiniętym kapeluszu, ozdobionym białymi, strusimi piórami.

– Hrabina słaba? – rzekła witając się z panią de Bar. – Może wapory (4) lub coś w tym rodzaju?

– Któż chorowałby dziś na wapory? Nie wolno – odpowiedziała hrabina, pokazując w uśmiechu prześliczne zęby. – Bawimy się przecież w naturę, w zdrowie, w czerwone policzki.

– Malowane, wywoływane sztucznie różem. Ale cóż hrabinie dolega?

– Tylko obowiązki światowe.

– Sto wizyt, dwieście kapeluszy oglądanych w magazynie, obiad proszony, cały rój obłudnych próżniaków asystujących przy toalecie. Można się zmęczyć, przyznaję. Biedna, pracowita, od południa do świtu ciągle zajęta pani de Bar.

– Oto masz ją całą – mówiła hrabina, zwracając się do rotmistrza. – Gardzi życiem światowym, rozmyślnie lekceważy formy towarzyskie.

– Nie lubię się nudzić, a życie światowe straszliwie mnie nudzi – odpowiedziała hrabianka.

Bez ceremonii usiadłszy na kanapie obok nóg pani de Bar, spojrzała na wicehrabiego.

– Na panu, panie wicehrabio, nie widać waporów – odezwała się. – Pańska zdrowa cera starczyłaby do umalowania stu paryskich zdechlaków.

Hrabina wybuchła śmiechem.

– Coraz lepiej – rzekła. – Na energicznych słowach nie zbywa zwolenniczce natury. Może zaczniemy ryczeć jak krowy albo rżeć jak konie.

– Wiem, do kogo mówię – broniła się hrabianka. – Uszu żołnierza nie razi energiczne słowo, bowiem w służbie przywykło ono nawet do mowy gwałtownej. Bardzo mi na rękę, że pana spotykam, panie rotmistrzu. Chciałabym się dowiedzieć, czy w naszych stronach głód naprawdę nęka ubogą ludność, jak czytam w „Merkurym” (5).

– Już trzeci rok z rzędu zawodzą winnice, a że wino jest głównym produktem naszych stron, przeto chłop umiera po prostu z głodu.

– Biedni ludzie…

– Tak, biedni – potwierdził wicehrabia. – Zawsze ich żarły podatki zabierające im połowę ich krwawicy, zawsze niszczyło ich prawo myśliwskie, lekceważąc ich pracę, a teraz, od kilku lat, chłoszczą ich mrozy pospołu z nieurodzajem.

– Jest obowiązkiem panów pomóc ludowi, który na nich pracuje.

– Robimy wszystko, co w naszej mocy. Ale i u nas, szlachty wiejskiej, nie przelewa się. Deszcz złota, spływający w Wersalu z tronu, rozchwytuje garstka dworaków; my zaś, panowie na prowincji, dojadamy resztki fortun naszych przodków. Chętnie dzielimy się tymi resztkami z ubogim ludem, w czym dopomagają nam klasztory, ale nasza i klasztorów hojna ręka nie jest w stanie nakarmić głodnych milionów. W tym strasznym położeniu potrzeba zgoła innych środków.

Wpatrzona w rotmistrza hrabianka słuchała z wielką uwagą. Jej zamyślone oczy pytały: „Cóż sądzisz, że trzeba zrobić?”.

– Trzeba ze spracowanych barek ludu zdjąć przygniatające je nadmiernym brzemieniem podatki, znieść resztki pańszczyzny, wszystkie przywileje feudalne i ograniczyć władzę króla, żeby bez celu nie mogła trwonić dochodów państwa. Ale tego dzieła mogą dokonać tylko Stany Generalne (6), na których zwołanie nasz dobry, uczciwy król już się zgodził.

– Wicehrabia sądzi, że nasza zacofana szlachta wiejska zgodzi się na taki stanowczy przewrót?

– Z wyjątkiem nielicznej garstki spleśniałych mamutów żaden młodszy szlachcic nie będzie się opierał koniecznej przebudowie prawodawstwa. Wszystkich nas wychowała przecież nauka i literatura ostatnich czterdziestu lat, wszyscy pragniemy przewietrzenia stęchłych obyczajów i pojęć.

– Dziękuję panu za bardzo miłą niespodziankę – rzekła panna de Laval, podając wicehrabiemu rękę.

A kiedy spostrzegła w jego oczach błysk zdziwienia, dodała:

– Mundur oficera Jego Królewskiej Mości nie bywa zwykle postępowym.

– Wierność żołnierza dla króla, dla naturalnego wodza, wcale nie kłóci się z miłością do narodu i z poczuciem sprawiedliwości, tym więcej, że sam Ludwik XVI nie jest przeciwny reformom, inaczej bowiem nie zwoływałby Stanów Generalnych.

Mówili teraz o swoich stronach, o domach, które oboje znali. Rotmistrz opowiadał hrabiance nieznane jej szczegóły, wiadomości, plotki ostatniego roku, odpowiadając na jej pytania. Panna X wyszła za mąż, panna Y zaręczyła się z panem M, pan R spadł z konia i złamał nogę i tak dalej.

Wspólne strony, wspólne znajomości zbliżają ludzi do siebie. Kiedy panna de Laval po przegawędzonej godzinie podniosła się z kanapy, żegnając się z hrabiną, bardzo serdecznie uścisnęła rękę rotmistrza.

– Do miłego widzenia w Castel albo w Clarac – mówiła. – Za tydzień bowiem jadę do wuja d’Escayrac, skąd rozpatrzę stan moich majątków. I ja dużo liczę na Stany Generalne, zanim się jednak wybrańcy narodu zbiorą w Wersalu, moi poddani mogą umrzeć z głodu, czego wcale sobie nie życzę. Postaram się napełnić ich puste garnki na pewien czas, oczywiście nie tłustymi kurami, bo tej sztuki nie potrafił nawet Henryk IV (7), chociaż rozporządzał większymi środkami ode mnie. Do miłego więc widzenia.

Uśmiechnąwszy się do rotmistrza prześlicznymi ustami Wenery (8), hrabianka wyszła z buduaru.

– Podobałeś się tej szalonej dziewczynie – odezwała się hrabina. – Kuj teraz żelazo póki gorące. Cóż za szalony pomysł udawać się samej w daleką drogę, kiedy można wygodnie siedzieć w Paryżu przy ciepłym kominku.

– Zwłaszcza, że drogi stały się od pewnego czasu niepewne – zauważył rotmistrz. – Mnóstwo jakiejś ponurej hałastry włóczy się po wsiach. Słychać tu i ówdzie o napadach, rozbojach. Będę czuwał nad panną de Laval.

– Już tak? – zaśmiała się hrabina. – Będzie niedługo wesele. Słyszę spadających z ambony wysokiego i potężnego wicehrabiego de Clarac z wysoką i potężną hrabianką de Laval. Winszuję z całego serca wysokim i potężnym państwu de Clarac. Masz moje błogosławieństwo wraz z życzeniem pół kopy (9) wysokich i potężnych Claraciątek.

Już się zmierzchało, kiedy rotmistrz opuszczał hrabinę. Chcąc przeczytać świeżego „Merkurego”, udał się na bulwary do kawiarni Gaussin, gdzie zbierała się wykwintna młodzież.

O tej porze bulwary przedstawiały barwny obraz. Wolno, krok za krokiem, posuwały się ekwipaże (10) najróżniejszych kształtów i nazw: allemandy, dyliżanse, dormeuse’y, soli, vis-avisy, kabriolety, berlinki, gondole, saboty, leniuszki, diabły, a w tych powozach cały elegancki świat paryski otulony w kosztowne futra. Posuwały się wolno, krok za krokiem, bo co chwila ktoś podchodził do ich drzwiczek – jakiś młody panicz, jakiś stary galant – wówczas z brzękiem spadały szklane okna i wychylały się upudrowane głowy dam; szeptano i śmiano się z cicha, opowiadano sobie ploteczki. Posuwały się wolno, krok za krokiem, bo ciekawe oczy pań przez bogato oprawne lornety odbywały wzajemny przegląd toalet, fryzur, liberii, uprzęży. Z szarego tłumu tłoczącego się pod murami domów od czasu do czasu odzywał się jakiś śmielszy żebrak, nędzarz, głodny i wskoczywszy na stopień powozu, wyciągał chudą rękę. Zawsze do tej ręki wpadał większy pieniądz.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) (Z fr.) zasady właściwego zachowania się w towarzystwie; znajomość tych zasad i umiejętność ich stosowania.

(2) Tkaniny z wełny lub lnu tkanej na ręcznym warsztacie.

(3) (Fr.) w rodzaju; na sposób jak; wykonany tak, by przypominał kogoś lub coś.

(4) Dawniej: atak histerii; spazmy; omdlenia.

(5) „Mercure de France” (od roku 1724) – gazeta francuska, którą założył w roku 1672 Jean Donneau de Visé, na początku w formie tygodnika „Mercure Galant”, przekazującej czytelnikom plotki i nowości w poezji; „Merkury” miał symbolizować posłańca tak samo jak postać z mitów greckich.

(6) Stany Generalne – zgromadzenie reprezentujące przedstawicieli trzech stanów Francji: duchowieństwa, szlachty i stanu trzeciego, czyli reszty społeczeństwa (de facto bogatego mieszczaństwa), zwoływane jako doradczy organ króla, zwłaszcza w sprawach ustalania podatków.

(7) Henryk IV Wielki (1553–1610) – król Nawarry od roku 1572 (jako Henryk III) i Francji od roku 1589, pierwszy z dynastii Burbonów, najmłodszej gałęzi Kapetyngów.

(8) Mitologicznej bogini miłości.

(9) Tj. trzydziestu; kopa – sześćdziesiąt.

(10) Dawniej: lekkie, luksusowe pojazdy konne.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Błyskawice.