Błyskawice. Rozdział piąty

Późne słońce grudnia dopiero zaczęło zdejmować z Paryża czarny płaszcz nocy, kiedy rotmistrz de Clarac obudził się nazajutrz w oberży.

Miał dziś jechać do Wersalu, by stanąć przed obliczem człowieka, który wisiał wysoko w promiennym, olśniewającym majestacie samowładnego króla nad dwudziestopięciomilionowym narodem francuskim, którego nieznaczny gest, przelotne spojrzenie, wyszeptane słowo były rozkazem dla najpotężniejszych dygnitarzy państwa, którego lekko zmarszczone brwi bieliły bladością trwogi twarze książąt, diuków, margrabiów, hrabiów, a życzliwy uśmiech oblewał je blaskiem radości.

Miał się pokłonić Ludwikowi XVI, jak jego ojciec pochylał głowę przed Ludwikiem XV, a dziad przed Ludwikiem XIV (1).

Tak ustanowił, żądał Ludwik XIV – Król-Słońce, król – pogromca szlachty. Szlachcic, który ośmieliłby się choć- by raz w życiu nie stawić się w Wersalu z hołdem, narażał się na niełaskę dumnego władcy.

Zapaliwszy woskową świecę znajdującą się na stoliku przy łóżku, rotmistrz zadzwonił. Kiedy nikt nie ukazał się na ten sygnał, zawołał głośno:

– Jakubie!

Milczenie.

– Jakuuubie!

Z drugiego pokoju, przez uchylone drzwi odpowiedziało mu straszliwe chrapanie, przeplecione gwizdaniem.

– A to śpi. Musiał znaleźć wczoraj jakąś wesołą kompanię.

Rotmistrz włożył pantofle, wziął świecę i udał się do kwatery swojego ordynansa.

Dragon leżał w łóżku na wznak nierozebrany, w mundurze. Nie zdjął nawet butów. A to sobie użył…

Rotmistrz, zwinąwszy ręce w trąbkę, przyłożył je do ucha żołnierza:

– Wstawaj! Tra-ra-ra!

Dragon potrząsnął głową, jak gdyby odpędzał natrętną muchę, przewrócił się na jeden bok, na drugi bok, mamrocąc:

– Idź do diabła… Wszyscyśmy Sewerynami… Pietrek, ten, co pali w piecu… Janek od pana pułk… Jakiego pana?… Nie ma żadnych panów… żebyś wiedział, gałganie… Wszyscy są Sewerynami… a jakże… nawet kulawy Wojciech, co wyciąga rękę pod kościołem…

I chrapał dalej.

– Zwariował…

Rotmistrz wziął dzban wody i wylał ją na głowę śpiącego.

Dragon skoczył z łóżka na równe nogi i od razu się rozbudził. Otrząsając się, prychając jak wykąpany pudel, mówił:

– A to mi pan rotmistrz sprawił „dzień dobry”.

– Gdzie się to tak ululałeś? – pytał wicehrabia rozbawiony głupią miną ordynansa.

– To te łajdaki z oberży, lokaje, kuchciki, wodnice, tak mnie struli, żem legł na łóżko jak ścięta kłoda.

– A co piliście?

– Czegośmy w siebie nie wlewali, proszę pana rotmistrza, wino, wódkę, likiery i jakieś różne diabelskie mieszaniny, od których mi się tak we łbie kręciło, że wszystko dokoła mnie latało, stoły, krzesła, ściany, ja sam, raz na górę, raz na dół.

– To sobie dogodziłeś. Podaj mi mundur galowy.

Zamożny szlachcic osiemnastego stulecia otaczał się, tak samo jak dama światowa, liczną służbą i przy ubieraniu potrzebował, tak samo jak ona, kilku par zręcznych rąk.

Ale pan de Clarac był żołnierzem; nie tylko dlatego, że nosił mundur dragonów Jego Królewskiej Mości.

Będąc młodym chłopcem, wsiadł na okręt z Lafayettem, z Lamethami (2), Estaingiem (3), Bonchampsem i gromadką młodzieży szlacheckiej i popłynął do Ameryki.

Tam, za oceanem, w dziewiczych lasach dalekiego lądu młody naród zmagał się ze smokiem despotyzmu angielskiego, a we Francji, w klasycznej ziemi rycerstwa, rozpróżniaczona, zgnuśniała szlachta nosiła szpadę przy boku jedynie dla ozdoby, posługując się nią tylko w pojedynkach. Echa amerykańskiej wojny o niepodległość (4) przyniosły wieści o romantycznych przygodach, o bohaterskich czynach i wieści te zapadały głęboko w serca gorętszej młodzieży szlacheckiej, której było za ciasno, za duszno w szablonowych, wszystko niwelujących ramach życia towarzyskiego, i potrącały o struny zapomnianej przeszłości. Krew krzyżowców i błędnych rycerzy odezwała się w potomkach.

Jak jej prapradziadowie ciągnęli kiedyś na Wschód bronić grobu Chrystusowego lub błądzili po kraju, szukając nieuchwytnej mary świętego Graala, białego ideału rycerstwa, tak entuzjastyczna gromadka młodych zapaleńców szła przez bezmierne wody, by walczyć za marę wolności i nasycić głód wrażeń. Krew rycerskich przodków i duch czasu przypięły gorętszej młodzieży skrzydła do ramion i wyrzuciły ją na brzeg dziewiczych lądów.

Trud, poniewierka, bezustanna czujność wojny nauczyły pana de Clarac radzić sobie samemu, obywać się bez pomocy służby. Sam się golił, fryzował, ubierał.

– Jakże ci się podobają paryżanie? – zapytał naciągając pończochy.

– Wesołe te chłopcy, proszę pana rotmistrza, a tacy wszyscy pyskaci, że ani sposób dojść przy nich do słowa – odpowiedział dragon, który czyścił, poziewując, głownię szpady. – Śmieją się ciągle i świergocą niby te wróble na dachu. A czego nie wygadują! Święty Jakubie! Trzeba by mieć głowę jak worek do owsa, żeby w niej to wszystko pomieścić. Czy to prawda, panie, że nasz dobry król surowo przykazał, aby teraz wszyscy byli Sewerynami, pan i sługa, wielki i mały?

– Sewerynami? Cóż to takiego?

– Niby to tak, że każdemu będzie wolno robić wszystko, co mu się podoba. Chcesz trochę pracować, to sobie popracuj, nie chcesz, to wyciągnij się na ławie, kurz fajkę i kpij sobie z całego świata.

– A kto da jeść owemu Sewerynowi?

– Kto by, jeżeli nie ci, co mają za wiele, proszę pana rotmistrza. Bo teraz wszyscy mają mieć po równo, bo teraz nie będzie już panów i sług, jeno same najjaśniejsze Seweryny.

W pierwszej chwili nie mógł się rotmistrz domyśleć, co ów „Seweryn” oznaczał. Dragon przekręcił widocznie jakieś inne słowo, ale jakie?

– Któż to nauczył cię tych ładnych rzeczy?

– Pyskowali wszyscy, ale najwięcej ten rudy kuchcik z gębą liska. Co ta psiapara nie wygadywała! Na wołowej skórze by nie spisał. Powiadał, że czytał to wszystko w jakichś mądrych książkach, w jakimś kontrakcie czy jak tam inaczej, bo nie pamiętam. Uczona bestia, oho, bardzo uczona; naszego wachmistrza zapędziłby w kozi róg. Z gęby sypią mu się, niby plewy, takie uczone słowa, żeby się tam ksiądz proboszcz z mojej wsi dziwował.

Teraz wiedział rotmistrz, co oznaczał „Seweryn”, o którym pisał jakiś „kontrakt”. Rudy kuchcik czytał widocznie Umowę społeczną Jana Jakuba Rousseau i popisywał się swoją uczonością przed służbą. „Suwerena” zmienił dragon w „Seweryna”.

– Cóż ty na to?

– Niby na co, wasza miłość?

– Na tę mądrość kucharską.

– Żeby to tylko prawdą było, dlaczego nie? Każdy chciałby sobie los poprawić. Niechby tylko nasz dobry król przysłał pisanie do Tuluzy, jako wszyscy mają mieć po równości, zaraz bym sobie zabrał jeden dom tego grubego kupca naprzeciw koszar. Bo na co ten pasibrzuch ma się rozpierać w dwóch domach? Mało mu jednego?

– I cóż byś robił?

– Co bym miał robić? Jadłbym sobie codziennie kiełbasę, pił wino i zalecał się do dziewcząt.

– Gdyby tak każdy chciał domu w mieście, to by ich nie starczyło dla wszystkich.

– A mnie co do innych? Ja bym sobie dał radę. Kupca za łeb i fora ze dwora. Jakby hałasował, to pięścią w kark, kolanem w krzyż i moje górą.

Dragon pokazał pięści. Miał ręce jak łopaty, ramiona żylaste, muskularne. Krępy, przysadzisty, patrzący spode łba głupimi bezmyślnymi oczami wołu, swoim wyglądem potwierdzał to, co mówił.

– Niechby tylko było wolno, a z wielką ochotą rozprawiłbym się z owym kupcem.

Szczere wyznanie dragona nie bawiło rotmistrza. Ten prosty chłop, zrodzony w poddaństwie, jeszcze wczoraj tak naiwny, iż nie przyszłoby mu nawet na myśl porównywać siebie z bogatym kupcem tuluskim, w jedną noc zmienił się pod wpływem podburzającej rozmowy; ten prosty żołnierz, przywykły do karności, zuchwale przemawiał wobec niego, swojego pana i zwierzchnika. Kilka iskier „nowej ewangelii” padło na jego duszę dziewiczą i roznieciło w niej ponury, złowrogi płomień.

Wicehrabia de Clarac należał do licznej gromady młodzieży szlacheckiej, która nie była zadowolona z istniejącego porządku rzeczy. Wykarmiony podniecającym krytycyzmem literatury i niezawisłej nauki, przepojony ideami wolności obywatelskiej, na której walkę z despotyzmem patrzył własnymi oczami w Ameryce, sprzyjał razem z Laffayettem, z Lamethami i z Estaingiem dążnościom wywrotowym, był przeciwnikiem absolutnych rządów królewskich bez udziału narodu. Ale na naród składały się w jego pojęciu tylko warstwy oświecone – szlachta, duchowieństwo i wyższe mieszczaństwo. Ani na chwilę nie przypuszczał, iżby ciemnym nizinom społecznym mogło przyjść na myśl sięgnąć po władzę.

A jednak… Czyżby lord Chesterfield widział lepiej, dalej, jaśniej od niego i od uczonych francuskich? Czyżby idee wywrotowe, które warstwy oświecone uważały za swoją wyłączną własność, mogły wyjść z ciasnego koła rozgadanych filozofów i sproszkowane rozsypać się po całym kraju, zapładniając wszystkie mózgi, wszystkie serca buntem przeciw posiadającym? Ładnie by wyglądali upudrowani, wyżabotowani mędrkowie i wydekoltowane perłami, obsiane brylantami rezonerki (5), gdyby tacy filozofowie z inteligencją Hotentota (6) i z apetytami głodnego zwierzęcia, jak jego Jakub, po swojemu wcielali doktryny encyklopedystów i Rousseau.

Naiwna paplanina dragona więcej nauczyła rotmistrza od mądrych dysput salonowych. Gmach jego pojęć, sklecony z doktryn wiszących w powietrzu, nieopartych na znajomości natury ludzkiej, zaczął się chwiać. Czuł, że pękło jakieś wiązanie, porysował się jakiś filar.

– Zanim sobie zdobędziesz pięścią dom owego kupca, przynieś mi filiżankę czekolady i zobacz, czy kareta pani de Bar czeka przed oberżą – rzekł bez uśmiechu.

Odeszła go ochota do żartów.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Ludwik XIV Wielki, „Król Słońce” (1638–1715) – król Francji i Nawarry w latach 1643–1715, syn Ludwika XIII z dynastii Burbonów; pozostawił po sobie wielkie, zmodernizowane państwo o scentralizowanej, absolutystycznej władzy królewskiej.

(2) Alexandre-Théodore-Victor, hrabia de Lameth (1760–1829); Charles Malo François de Lameth (1757–1832); Théodore de Lameth (1756– 1854) – francuscy żołnierze i politycy.

(3) Jean Baptiste Charles Henri Hector, hrabia d’Estaing (1729–1794) – admirał francuski; poparł rewolucję, jednak za lojalność wobec monarchii został zgilotynowany.

(4) Wojna o niepodległość Stanów Zjednoczonych, inaczej zwana rewolucją amerykańską – konflikt zbrojny pomiędzy Królestwem Wielkiej Brytanii a jego trzynastoma koloniami w Ameryce Północnej w latach 1775–1783; od roku 1778 Francja włączyła się do wojny po stronie USA wypowiadając wojnę Brytyjczykom.

(5) Kobiety lubiące rozprawiać, mędrkować oraz pouczać i umoralniać innych.

(6) Członka plemienia negroidalnego Afryki Południowej cechującego się żółtą skórą, niskim wzrostem i wybitną długogłowością; przenośnie: człowieka nieokrzesanego, dzikiego.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Błyskawice.