Błyskawice. Rozdział jedenasty

Francja Burbonów drżała jak zmurszały dąb przed burzą.

Już osiemset lat stał ten potężny dąb, rósł, zapuszczał korzenie, wzmacniał się, wspaniale rozwijał. Osiemset lat potomkowie Hugona Capeta (1) przygotowywali dla niego rozległe podłoże, by mógł brać w siebie jak najwięcej soków żywotnych; dokoła niego z troskliwością mądrego leśnika wycinali wszystkie drobniejsze drzewka i krzewy: udzielne księstwa, margrabstwa, hrabstwa, baronie.

Znikły drobniejsze drzewka i krzewy – królewski dąb stał sam, dumny, rozkazujący; na ogromnej przestrzeni korona Burbonów rzuciła pod swoje stopy hardych wasali, zdeptała szlachtę, wzięła ich rycerską niesforność na łańcuch, złączyła, skleiła rozbitą na mnóstwo odłamów Francję w jedną, zwartą całość. Tak spoistą była ta całość, iż zdawało się, że przetrwa aż do skończenia świata.

A oto próchniał, wiądł wspaniały królewski dąb i drżał, trząsł się, trzeszczał jak stara porysowana chałupa smagana biczem wichrów.

Próchniał, wiądł u góry, w liścianym dachu, w gałęziach, drżał, trząsł się, trzeszczał u samego dołu, w korzeniach.

Król, tyle wieków pracowity, czujny, zawsze na koniu i w siodle, w hełmie na stroskanej głowie, albo na krześle i w radzie państwa, zmęczył się wysiłkiem mózgu i nerwów wielu pokoleń i pragnął teraz wypocząć, używać w pokoju, wygodzie, dostatku owoców swojego trudu.

Już Ludwik XIV, Król-Słońce, król-pan, obdarzony jeszcze żelaznymi nerwami i hartowną (2) wolą przesławnej rasy Burbonów, poświęcił większą część życia zabawie i miłości, a jego wnuk, Ludwik XVI, nie umiał w ciągu dnia znaleźć dwóch godzin dla spraw państwa.

Szlachcic, tyle wieków odważny, zuchwały, awanturniczy, lecący bez namysłu wszędzie, gdzie można było położyć głowę na polu krwawym, zastawiający swoją piersią Francję, sąsiada, mieszczanina, chłopa, tak samo jak król wyczerpany wysiłkiem nerwowym wielu pokoleń, zgnuśniał tak samo jak on. Zresztą jego ramię i głowa były już niepotrzebne z chwilą, gdy król odjął mu samodzielność, spętał jego ruchy swoją wolą absolutną, zepchnął go ze stanowiska pana do rzędu zwykłych poddanych.

Król i szlachcic rozebrali się z ciężkiej zbroi, zawiesili na kołku ciężki miecz i przebrali się w miękkie, jedwabne suknie, w atłasy, aksamity, batysty i koronki. Zamiast pełnić powinność władcy i rycerstwa, za którą ich naród płacił hojnie przywilejami, zabawiali się pracowitym próżniactwem towarzyskim, stworzyli salon – szkołę wykwintnych obyczajów dla całego cywilizowanego świata.

Pracowite próżniactwo jest żarłoczne, potrzebuje dużo pieniędzy. Zbytek, zabawa i miłość, rozpusta uciekają od pustej szkatuły.

Więc trwonił król dochody państwa, krwawicę rąk pracowitych, jego ministrowie wynajdywali takie podatki, iż robotnik i chłop upadali, załamywali się pod ich ciężarem – i trwonił szlachcic dziedzictwo przodków, sprzedawał wieś po wsi, morgę po mordze, a kiedy mu zostały tylko stary zamek i przywileje feudalne, wówczas szedł do Wersalu, by wycieraniem przedpokojów dygnitarzy koronnych, płaszczeniem się przed królewskimi metresami, schlebianiem starszym dworakom wyżebrać jakąś pensję, jakieś beneficjum, jakąś synekurę (3) dworską; albo, jeżeli nie chciał, nie lubił uginać karku i grzbietu, żenił się z córką wzbogaconego poborcy, bankiera, kupca i bawił się dalej kosztem próżnego, ambitnego parweniusza (4).

Najlepsi spomiędzy podupadłej szlachty służyli w wojsku jako oficerowie, zadowalając się skąpą pensyjką, lub siedzieli na wsi na resztkach ojcowizny i klepali biedę razem z chłopem.

Próchniała, więdła korona królewskiego dębu Burbonów, a z nią razem próchniał, wiądł gmach pojęć, wyobrażeń, wierzeń porządku społecznego, stworzony, zbudowany przez nią.

Na skrzydłach wichrów morskich przyleciał z Anglii do Francji duch krytycyzmu Hobbesów, Locke’ów, siadł na szczycie tego gmachu, zaczął mu się przypatrywać ze wszystkich stron i roześmiał się diabelskim śmiechem Voltaire’a: „Stare pudło, stare pudło!”. Zjadliwy, drwiący, cyniczny śmiech zabawił oświeconą Francję i szedł od salonu do salonu, od zamku do zamku, od miasta do miasta. Wszędzie, gdzie zebrała się gromadka ludzi dobrze wychowanych, powierzchownie wykształconych, bawiono się, śmiano się razem z Voltairem: „Kościół – stare pudło, tradycja historyczna – stare pudło!”. Bo tym światowym wytwornisiom, hołdującym wolnej miłości i sybarytyzmowi (5), zawadzało chrześcijaństwo oparte na pogardzie dóbr i rozkoszy tej ziemi. Przeto z radością powitali cyniczny śmiech, który ich rozgrzeszał z grzechów lekkomyślności, lenistwa i rozpusty.

Myśl ludzka, wyzwoliwszy się raz spod kontroli religii i tradycji, toczy się z góry na dół, rośnie, leci z szybkością lawiny i zasypuje z gwałtownością lawiny całą przeszłość. Z cynicznego śmiechu Voltaire’a wykluł się rezonerski krytycyzm, a w dalszym ciągu materializm encyklopedystów. Jeszcze Francja nie miała czasu zastanowić się nad tym, dokąd zmierza „nowa ewangelia”, kiedy miejsce Boga zajął niezawisły, nieuznający żadnej powagi rozum ludzki, miejsce zaś człowieka-duszy – człowiek-ciało, ustawiony w samym środku stworzenia, bożek mędrkujący i używający.

Bawiła się, używała, śmiała, dowcipkowała, rezonowała Francja oświecona, dobrze wychowana, burzyła wesoło całą przeszłość, dzieło lat tysiąca – próchniał, wiądł królewski dąb Burbonów u góry, a na dole, w korzeniach z każdym rokiem coś głośniej, wyraźniej trzeszczało. Bo w ten cały rejwach uczonej, krytycznej, dowcipkującej gadaniny wpadł od czasu do czasu serdeczny płacz pracowitego ludu umierającego z głodu i głuchy pomruk niezadowolonych ambicji mieszczaństwa.

Rozum spuścił z łańcucha religii, obowiązku i karności państwowej wszystkie instynkty, namiętności, pożądliwości, zawiści i nienawiści natury ludzkiej, dając im na drogę zachętę: wszystko wam teraz wolno, albowiem umarła wszelka powaga.

Skazana na śmierć powaga w książkach, w broszurach, w dysputach salonowych, w rzeczywistości jednak jeszcze istniała. Istniał absolutny rząd królewski, istniał Kościół z całą swoją hierarchią, istniały przywileje stanów uprzywilejowanych. Wówczas przyszedł Jan Jakub Roussau ze swoją Umową społeczną i zawołał: „Każdy narzucony narodowi rząd jest gwałtem, roszczeniem, każda własność kradzieżą; tylko naród ma prawo ustanawiać dla siebie prawa, rozkazywać sobie i wszystkim, albowiem tylko on jeden jest urodzonym suwerenem”.

Z wielką radością tłum mieszczaństwa, odtrącony od przywilejów, spoglądający zazdrośnie na koronę dębu królewskiego, rzucił się na doktrynę Rousseau i ogłosił ją swoją ewangelią.

I oto trzeszczał dąb w swoich korzeniach, głuchy pomruk nienawiści szedł z jednego krańca Francji na drugi.

W Paryżu, w kawiarniach Palais-Royal, nienawiść do stanów uprzywilejowanych trzęsła się z wściekłości, jawnie wygrażała im pięścią. Na prowincji, w miastach, miasteczkach, po wsiach ukazywali się nieznani nikomu ludzie, przybywający nie wiadomo skąd, nie wiadomo po co i w szynkach, w oberżach wygłaszali mowy przeciw szlachcie i duchowieństwu, podżegali lud do gwałtów, powołując się na wolę króla: „Nasz dobry król żąda od was, abyście ukarali pychę tej czarnej bandy, która tuczy się, żarłoczna, na jego i waszej krwawicy”.

Stany uprzywilejowane wiedziały o tej „małej wojnie”, o tej petite guerre, jak nazywały przedwstępną robotę rewolucyjną, i bawiły się nią, bawiły się bowiem wszystkim. Wszakże były to odruchy „filozofii”, którą głównie one krzewiły w swojej bezmyślności. Nikomu z tych filozofujących, rezonujących margrabiów, hrabiów, kawalerów, prałatów, księżulków nie przyszło na myśl, że ta filozofia wcielona, żywa zwróci się głównie przeciw nim. Niech się naród bawi! My pozostaniemy zawsze margrabiami, hrabiami, kawalerami, prałatami, ojczulkami. Będzie nam tylko wygodniej na świecie, gdy wcielona filozofia wymiecie krępujące swobodę staroświeckie konwenanse…

Wiądł, próchniał u góry stary królewski dąb, trzeszczał u dołu, w korzeniach coraz wyraźniej, coraz głośniej, rozpadał się w strzępy gmach tysiącletnich wierzeń, pojęć, tradycji.

Na niebie Francji jaskrawym zygzakiem przebiegały błyskawice.

W tej chwili, w końcu stycznia 1789 roku, rząd ogłosił edykt zwołujący do Wersalu Stany Generalne.

Wszystkie oczy, wszystkie nadzieje, ambicje, zawiści i nienawiści, teorie i doktryny zwróciły się ku tym Stanom Generalnym. One wcielą „filozofię” osiemnastego stulecia, znajdą lekarstwo na bóle, cierpienia i niezaspokojone apetyty Francji!…

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Hugo Kapet (ok. 940–996) – hrabia Paryża, Orleanu, Senlis i Dreux, książę Franków, w roku 987 wybrany na króla Franków; był założycielem dynastii Kapetyngów, rządzącej Francją do roku 1328, a w liniach bocznych do roku 1848 (z przerwą w latach 1791–1815).

(2) Dawniej: odporną psychicznie; zahartowaną fizycznie.

(3) Dobrze płatne stanowisko niewymagające wielkiego wysiłku ani umiejętności.

(4) Dorobkiewicza, który wszedł do warstwy ludzi zamożnych i nieumiejętnie ich naśladuje.

(5) Zamiłowaniu do wygód, zbytku i przyjemności życia; wygodnictwu.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Błyskawice.