Błyskawice. Rozdział dziewiąty

Drogą z Thiviers do Perigueux mknęły otwarte sanki zaprzężone w cztery konie. Snadź (1) spieszno było podróżnym, bo woźnica nie żałował bata.

Jakże nie uciekać przed okrutnym sępem mrozu, który zmieniał oddech ludzi i zwierząt w sople lodu?

Kilka dni temu spadł z zadymionego nieba i ogarnął olbrzymimi, ośnieżonymi skrzydłami całą Francję, od granicy belgijskiej począwszy aż do Pirenejów. Dokądkolwiek zwróciły się oczy, wszędzie śnieg, śnieg, a w powietrzu tyle drobnych, kłujących igiełek, tyle ostrych rózg, iż strumienie i rzeki stawały przerażone.

Sekwana stanęła od Paryża aż do Hawru. Nawet wody morskie ścięły się po brzegach. I prowincje południowe, rzadko nawiedzane przez białego gościa z północy, trzęsły się z zimna, osowiałe.

W sankach siedziały dwie kobiety, panna de Laval i jej pokojowa.

Mijały głuche wioski, ponure miasteczka, zamknięte domy, smutne wzgórza i lasy kasztanowe. Wozów i ludzi nie spotykały po drodze, a jeżeli tu i ówdzie ukazał się przed chatą, karczmą jakiś człowiek owinięty w łachmany, to zawsze spoglądał na podróżne wzrokiem tak nienawistnym, jak gdyby miał do nich głęboki żal za doznaną krzywdę.

Żalu do panny de Laval nie mógł mieć nikt w tych stronach, była tu bowiem obca, przybywała z daleka, z Paryża.

Czego od niej chcą ci biedni ludzie, dlaczego spoglądają na nią spode łba, prawie groźnie? W miasteczkach, na stacjach pocztowych, gdy zmieniała konie, lub przed oberżą, w której nocowała, tłum oberwańców zawsze otaczał jej sanki, z zazdrością oglądał jej bogate futra, jej wytworne kufry ozdobione hrabiowską koroną i warczał głosem złośliwym, jak głodny pies odrywany od kości, którą obgryzał.

– Arystokraci, złodzieje, pijawki!

Ona, panna de Laval, arystokratką? Doktryna Rousseau o „szkodliwości demoralizującej cywilizacji i o szlachetności, czystości, dobroci pierwotnego, kulturą nie zepsutego człowieka” zapadła w jej entuzjastyczną duszę, w jej gorące serce i roznieciła w tej duszy, w tym sercu wielki płomień miłości do ludu, który miał swoją „dziewiczą uczciwością” odrodzić zgniłą Francję szlachecką, Francję ostatnich Ludwików.

Ona, entuzjastka powszechnej wolności, dobrodziejka wydziedziczonych – złodziejem, pijawką?

Połowę swoich dochodów rozsypywała w Paryżu na przedmieściu Świętego Antoniego, gdzie głód najzawzięciej szarpał wnętrzności ubogich; sto tysięcy franków wiozła na chleb dla swoich poddanych.

Otulona w sobolowe futro, panna de Laval tępym wzrokiem patrzyła przed siebie na doliny i wzgórza pokryte śniegiem, na milczące wioski i ciche przydrożne laski. Zdawało się jej, że jakiś cichy, stłumiony płacz wydobywa się spod nieszczęśliwej ziemi, w której czteroletnie susze i mrozy zgasiły moc twórczą, której nędzne plony zgniły, pobite, zniszczone przez grady.

Oświecona blaskami filozofii encyklopedycznej, hrabianka nie była zabobonną. Ale kiedy tak jechała, otoczona zewsząd ciszą martwoty, ścigana, smagana zawistnymi spojrzeniami nędzy, głodu, skupiona w sobie, ogarniał ją niewytłumaczony lęk przed ponurym smutkiem, który wiał nad bezpłodną ziemią.

Mimo woli, jakby szukając pomocy, obejrzała się za siebie.

W pewnym oddaleniu posuwały się długie sanki, zaprzężone tak samo jak jej, w cztery konie.

Rzecz szczególna! Od samego Paryża ktoś za nią jechał, zawsze trzymając się w takiej odległości, że widać go było z daleka. Kiedy ona przystanęła, nieznajomy podróżny także się zatrzymywał, kiedy ona ruszyła dalej, ruszał i on. W miastach na noclegach gdzieś znikał. Ale nazajutrz znów ukazywał się na drodze.

Panna de Laval nie zwracała zrazu uwagi na tajemniczą eskortę. Droga publiczna służy wszystkim. Ale gdy minął tydzień, drugi, a te same zawsze białe sanki w kształcie łabędzia szły ciągle za nią, postanowiła się przekonać, kto ją śledzi. Bo widocznie ktoś ją śledził. Kazała raz woźnicy zawrócić i zrównać się z dziwnym towarzyszem. Lecz biały łabędź także się cofnął, uchodząc w przeciwną stronę.

Kto by to mógł być: przyjaciel, nieprzyjaciel? Przyjaciel nie miałby powodu ukrywać się przed nią, nieprzyjaciel już niejednokrotnie mógł ją na pustej drodze napaść, ograbić, zamordować, gdyby towarzyszył jej w złych zamiarach.

Prawdopodobnie jakiś dziwak, jadący w te same strony co ona.

Zapadał już wieczór, ów smutny wieczór głuchej zimy. Ani jedna ptaszyna nie żegnała zachodzącego bezpromiennej aureoli słońca przyciszonym świergotem, ani jeden głos ludzki nie nadchodził po śniegu z martwych wiosek; nawet psy milczały.

Sanki pomykały właśnie ciemnym szpalerem lasu kasztanowego ciągnącego się po obu stronach drogi. Z cicha parskały konie, jakby poczuły kogoś żywego. Może chytry lis opuszczał legowisko zmuszony głodem do nocnej wyprawy. Nie pożywi się w pobliżu mieszkań ludzkich, które już od roku zapomniały, że istnieją na świecie kury, kaczki i gęsi. Chłop tych stron żywił się prawie tylko kasztanami, a tych smakosz łapikura (2) nie lubi.

Nagle panna de Laval, która zmrużywszy powieki urozmaicała sobie smutną drogę myślą o radości, jaką sprawi odwiedzinami swojemu wujowi, usłyszała klątwę pocztyliona i zmieszany gwar ludzkich głosów.

Otworzyła oczy.

Tłum ciemnych sylwetek obskoczył ją ze wszystkich stron. Ktoś z tyłu przecinał rzemienie i powrozy, przytwierdzające kufry do sanek, ktoś drugi wyprzęgał konie. Widziała, jak pocztylion spadł z kozła, uderzony drągiem. Konie wspinały się, plącząc się w chomątach.

– Ratunku! – wrzasnęła pokojowa, którą trzeci bandyta trzymał za piersi.

Głos przerażonej kobiety rozdarł ciszę wieczoru, rozlewając się echem po lesie.

Panna de Laval była tak zdumiona, iż straciła przytomność. Na niewiele zresztą przydałyby jej się nabite pistolety ukryte w siedzeniu, zanim bowiem miała czas pomyśleć o nich, jakieś silne ramiona ujęły ją i wyrzuciły z sanek. Padła twarzą na śnieg. Drapieżne ręce ściągnęły z niej futro i obmacywały jej ciało, szukając widocznie sakiewki.

Chciała się podnieść, bronić. Nie mogła się ruszyć. Jakieś kolano gniotące jej plecy przygważdżało ją do ziemi. Suchy śnieg zasypał jej oczy, wciskał się do ust.

Wtem usłyszała głuchy, śniegiem przytłumiony tętent galopujących koni. Tuż nad jej głową rozległ się strzał… Uciskające ją kolano zsunęło się i jakieś bezwładne ciało zwaliło się na nią. Padł strzał drugi, trzeci, czwarty, potem zadzwonił brzęk stali, uderzającej o stal, słychać było klątwy, jęki, nawoływania, w końcu tupot szybko oddalających się nóg ludzkich czy zwierzęcych.

Cisza…

Ktoś zdejmował z niej bezwładne, ciężkie ciało, podnosił ją, otulał w futro i pytał głosem miękkim, troskliwym:

– Czy pani nie czuje jakiegoś bólu?

Nie czuła bólu. Była tak odurzona tym, co się stało, że nie mogła skupić myśli. Zdawało jej się, że śni. Może jej się przywidziało, że ją napadnięto? Wieczór taki ciemny, głuchy i smutny, a z ciemności i smutku lęgną się dziwaczne mary, widziadła.

Jakaś ostrożna, delikatna ręka jedwabną chusteczką otrzepywała ze śniegu jej oczy, usta, twarz i ten sam troskliwy głos pytał po raz wtóry:

– Czy pani nie czuje jakiegoś bólu? Proszę, niech się pani poruszy.

Teraz otworzyła powieki uwolnione od śniegu. Jej zdziwiony wzrok padł na pochyloną nad nią głowę Gastona de Clarac, który trzymał ją w objęciach.

– Wicehrabia – szepnęła.

– Dobry Bóg natchnął mnie myślą czuwania nad nierozważną brawurą pani – mówił pan de Clarac. – Ale pani nic nie czuje, żadnego bólu?

– Nic mnie nie boli.

– Chwała Bogu.

Wicehrabia uchylił kapelusza i podniósłszy oczy do nieba, mówił:

– Dzięki Tobie, Panie, iż pozwoliłeś przybyć mi w samą porę i zgromić opryszków.

A nakrywszy głowę, rzekł z uśmiechem:

– Panią może zgorszy moja zacofana, niemodna dziś pobożność, ale kto tyle razy ocierał się na polach bitew o śmierć i tyle razy patrzył na niemoc człowieka jak ja, ten musiał się pozbyć pychy rozumu ludzkiego. Żołnierz czuje nad sobą rękę Boga i korzy się przed nią bez wstydu.

Pannie de Laval było tak dobrze w objęciach rotmistrza, czuła się tak bezpieczną w jego męskich ramionach, iż znów zamknęła oczy, jak przerażona dziecina tuląca się do piersi niani.

Więc to on jechał za nią od samego Paryża? Zrozumiała, dlaczego czuwał nad nią w pewnym oddaleniu. Kawaler nie chciał narazić panny na złe języki ludzkie. Jaki dobry, uczciwy, rycerski…

Każdy przeciętny wytworniś paryski korzystałby ze wspólnej, dalekiej podróży, szukał jej towarzystwa, starał się omotać jej serce słodkimi nićmi pochlebstwa, a on rozmyślnie unikał spotkania, szanując jej cześć niewieścią, jej honor.

Bez oporu pozwoliła się przenieść na sanki.

– Zapal pochodnie, Jakubie! – rozkazał rotmistrz.

Cztery trupy broczyły na śniegu w kałuży krzepnącej krwi. Jeden z nich, leżący na wznak, patrzył na dragona, który się nad nim pochylił, szklistymi, przerażonymi oczami.

– Tego diabeł od razu schwycił za łeb jak swojego, bo okrutny strach siedzi mu w ślepiach. A nie łaź, gałganie, gdzie cię nie proszą.

Mówiąc to, żołnierz kopnął trupa w brzuch.

– Jakubie! Tylko dzicy ludzie i zwierzęta znęcają się nad trupami – strofował rotmistrz.

– Niech wielmożny pan nie żałuje tego ścierwa. Gdybyśmy się my dostali w jego łapy, z pewnością wyprułby nam kiszki – tłumaczył się Jakub. – Po dragońsku lunąłem go szablą przez łeb. O, mózg mu wyleciał.

– Zobacz, co się dzieje z pocztylionem, zdaje mi się, że postękuje.

– Postękuje sobie – mówił Jakub, świecąc pocztylionowi pochodnią w oczy. – Leży w śniegu jak w puchu i pomruguje ślepiami. Wstawaj, kumotrze! Czym cię to po łbie pomacali, hę? Nie ostrym żelazem, bo nie mrugałbyś niby zając pod miedzą. Pewno jakimś miękkim drągiem. Jeszcze ci we łbie szumi? Zaraz cię otrzeźwię.

Dragon wziął garść śniegu i wytarł głowę i twarz pocztyliona, który jęknął teraz głośno.

– Boli cię? Patrzcie go, jaki delikatny… Książątko…

– Daj mu szklankę wina! – rozkazał rotmistrz.

Cucony śniegiem i winem pocztylion powoli przychodził do siebie. Dźwignął się, usiadł na śniegu, wytrzeszczył oczy.

– A to mnie urządzili! Tysiąc świec błysnęło mi w ślepiach, a potem ciemności i nic – bełkotał, jeszcze na wpół nieprzytomny.

Nagle podniósł się.

– A moje konie?

Poznawszy swoje konie, uśmiechnął się z zadowoleniem.

– Nie zdążyli ukraść. Chwała świętemu Pawłowi, mojemu patronowi.

Podszedł do koni i głaskał je, klepał po szyi. Był jednak tak osłabiony, iż nie mógł sam zaprząc do sanek. Pomógł mu Jakub z drugim pocztylionem.

Trzeba było jeszcze przytroczyć kufry i ocucić omdlałą z przerażenia pokojową panny de Laval. Gdy wszystko było gotowe, rotmistrz wsiadł na kozioł sanek hrabianki i sam wziął lejce do rąk.

– W drogę! Nabij pistolety, Jakubie, i trzymaj je w pogotowiu!

Wyjechali z lasu. Zapadła już noc bezgwiezdna, tak czarna, że gdyby nie blask pochodni, nie można by odróżnić drogi od pola. Pochylony na koźle rotmistrz wytężał słuch, czujny na najlżejszy szelest. Ale oprócz głuchego tętentu kopyt końskich, monotonnego brzęku grzechotek i łopotania pochodni, nic nie mąciło ponurej ciszy grobów, która objęła obumarłą ziemię. Nawet konie nie prychały, nie parskały. Szły bez bata, równym, wyciągniętym kłusem, od czasu do czasu podrzucając łbami. Sanki, oświecone czerwonym blaskiem migotliwych płomieni, mknęły białym śniegowym szlakiem cicho, lekko, podobne do widm płynących w powietrzu.

Cisza grobów objęła ziemię, ale w duszy panny de Laval nie panowała cisza. Sierota od lat dziecięcych, wychowana w klasztorze, następnie w wielkim świecie paryskim, znała dotąd tylko otoczenie klasztorne i światowe, klauzurę pensjonatu i szablon salonów. Psychologii szerszych mas narodu uczyła się z książek, które pochłaniała z chciwością warstw oświeconych swojej epoki. Encyklopedyści zburzyli w jej sercu ołtarz wystawiony Bogu, a Jan Jakub Rousseau, umiejący przemawiać do tkliwych uczuć i do fantazji niewieściej, przesłonił jej mądre oczy różową opaską dobrego optymizmu. Tyle się naczytała w książkach, nasłuchała w salonach literackich o czystości natury, o brudzie, zgniliźnie cywilizacji, iż wierzyła, że prawdę, dobroć, szlachetność można znaleźć tylko na wsi, między prostym ludem, z dala od kultury wielkiego miasta. I dlatego to w drogę wybrała się sama z pokojówką, bez służby męskiej.

Tymczasem to, co widziała, słyszała w ostatnich dwóch tygodniach, zanadto kłóciło się z jej ładnymi marzeniami, aby nie miała dostrzec różnicy między martwą teorią a żywą prawdą.

Jakaś tłumiona, warcząca, niezrozumiała dla niej nienawiść owego prostego ludu, który był, według jej mistrza Rousseau, wcieleniem dobroci i szlachetności, ścigała ją żółtym spojrzeniem zazdrości od chwili, kiedy wyjechała za rogatki Paryża. A dziś napadli ją nieznani ludzie, względem których nic nie zawiniła, sponiewierali ją, znieważyli i byliby może ją zamordowali, gdyby nie pistolety i szable rotmistrza. A ten dragon, ten Jakub! Jak on urągał brutalnie, bez litości trupowi! Jej widok zabitego sprawiał ból. A ten żołdak kopnął martwe, okrwawione ciało.

Byłżeby optymizm Rousseau złudzeniem marzyciela nieznającego ludzi i życia?

W głowie panny de Laval trzepotały się sprzeczne myśli, uderzając jedna o drugą. Ona wstydziła się pojęć i uczuć religijnych jako „przeżytku minionej ciemnoty”, a pan de Clarac, wychowany tak samo, w takim samym otoczeniu jak ona, jawnie korzył się przed Bogiem – „zabobonem przeszłości”. Dla niej człowiek z ludu, dziecko natury był tworem doskonałym, a ten jej ideał zachowywał się jak drapieżne zwierzę.

Jak pogodzić te sprzeczne ze sobą zjawiska, pojęcia?

W duszy panny de Laval majaczyło słabe światełko innej prawdy, bliższej rzeczywistości, ale ta dusza była jeszcze zbyt entuzjastyczna i zbyt głębokie korzenie zapuściła w niej „nowa ewangelia”, by mogła i chciała wyrzec się snów młodości. Te ładne marzenia o dobroci pierwotnego człowieka i o szczęśliwości powszechnej przez powrót do natury znalazły odpowiedź, która tłumiła budzące się wątpliwości: ci, którzy ją, niewinną, napadli – i ten brutalny dragon i ci zawistni oberwańcy – byli zwykłymi opryszkami, wrzodem czystego ludu, grzechy zaś kilku, kilkunastu, choćby kilkuset zwyrodniałych jednostek nie obalają prawdy, zasady.

Tak przekonawszy samą siebie, panna de Laval zapomniała o trwodze napadu.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

Tak przekonawszy samą siebie, panna de Laval zapomniała o trwodze napadu.

(1) Dawniej: zapewne; prawdopodobnie; widocznie; pewnie; być może; zdaje się; widać.

(2) Żartobliwie o kradnącym kury, zwłaszcza o lisie.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Błyskawice.