Błyskawice. Rozdział dziesiąty

Na tle ciemnej nocy błysnęły światełka, gasnąc i ukazując się, przenosząc się z miejsca na miejsce.

Po kwadransie sanki wjechały do jakiejś mieściny.

– Macie tu jakąś porządną oberżę? – zapytał rotmistrz pierwszego mieszczanina, który mu się nawinął pod rękę.

– Dlaczego nie miałoby być oberży? Tam, w rynku – odpowiedział mieszczanin i odwrócił się plecami, nie uważając za potrzebne udzielić dalszych objaśnień.

– Hołotka zhardziała we Francji – mruknął rotmistrz.

W oknach oberży jeszcze się świeciło; ludzie wchodzili, wychodzili; gwar licznych głosów wydobywał się na ulicę.

Na progu ukazał się oberżysta w wełnianej czapce na głowie, w krótkim kożuszku, w grubych pończochach, w sabotach, z fajką w gębie.

– Czy są w oberży dwa osobne pokoje, jeden dla pań, drugi dla mnie? – odezwał się rotmistrz.

– Są u mnie dwie izby gościnne, ale jedną z nich zajął jakiś pan ze swoją służbą – odpowiedział oberżysta, racząc zaledwie uchylić od niechcenia czapki, podobnej do pończochy.

– Pomieścimy się jakoś.

W pierwszej, dużej izbie przy długich stołach siedziało mnóstwo ludzi. Pili wino, kurzyli fajki, gawędzili. Kiedy rotmistrz wszedł z panną de Laval, rozmowa na chwilę umilkła. Ale tylko na chwilę. Zaspokoiwszy ciekawość, mieszczanie nie zwracali więcej uwagi na przybyszy. Nikt nie ruszył się, by ustąpić miejsca kobietom i oficerowi Jego Królewskiej Mości, nikt nie podniósł się, nie uchylił czapki, nie oddał pozdrowienia, chociaż rotmistrz odkrył głowę i powitał zgromadzonych uprzejmym: „Dobry wieczór panom”.

– Czy można się widzieć z tym panem, który zajął jeden z pokoi gościnnych? – zapytał rotmistrz oberżystę. – Proszę powiedzieć, że wicehrabia de Clarac ma do niego prośbę.

Nie było to złudzenie? Ale nie! Z izby gościnnej wyszedł lord Chesterfield.

– Milord w tej dziurze? – zawołał zdziwiony rotmistrz. – Skąd się pan tu wziął?

– Z Paryża, z początku dyliżansem, potem sankami… Hrabianka de Laval? Jakie miłe spotkanie. Nie żałuję, że nieprzyjemny wypadek zatrzymał mnie w tej norze. Ale proszę do mojej izby. Taki tu dym. Hrabianka się udusi.

Lord podał pannie de Laval ramię i wprowadził ją do swojego pokoju.

Była to zwykła bielona izba, bez firanek w oknach, bez dywanu na dziurawej podłodze. Całe umeblowanie składało się z łóżka, stołu i krzesła. Na stole paliły się dwie łojowe świece zatknięte w butelkach.

– Przepraszam państwa za iście studencki apartament, ale nie jestem w Anglii. U nas mają nawet wioski przyzwoitsze, wygodniejsze oberże. William!

Kamerdyner lorda ukazał się na progu.

– Postaraj się zdobyć jakieś wygodne krzesło dla panny hrabianki i zakrzątnij się koło wieczerzy.

Krzesło, które kamerdyner przyniósł z prywatnego mieszkania oberżysty, nie było wprawdzie paryskim fotelem, ale wymoszczone futrami lorda i rotmistrza, po kilkugodzinnej podróży i po strachu napadu wydawało się pannie de Laval szczytem wygody.

– Przyjemnie wypocząć pod dachem – mówiła oparłszy nogi na walizce.

– Zwłaszcza, gdy było się bardzo blisko drugiego świata – odezwał się rotmistrz, który rozsiadł się na kufrze, przysunąwszy go do stołu.

– I państwo także? – rzekł lord. – Chyba nie napad.

– Właśnie że napad. Jakiejś bandzie spodobały się kufry, futra i pieniądze hrabianki, ale obrzydziłem łotrzykom apetyt na cudzą własność.

– I moje kufry widocznie spodobały się jakimś drapichrustom i ja obrzydziłem im przy pomocy pistoletów i szpady apetyt na cudzą własność, jednak w ostatniej chwili któryś z nich, uciekając, trącił mnie tak niegrzecznie czymś twardym w bok, iż medytuję już trzeci dzień w tej nudnej dziurze o sposobie nakarmienia całej ludzkości, bo gdyby wszyscy byli syci, nie byłoby może złodziejów i rabusiów.

– Milord ranny? – zapytała hrabianka troskliwie.

– Była to tylko silna kontuzja; nic ważnego. Już przechodzi; jutro ruszę dalej. Państwo zapytają, dokąd? Nigdzie i wszędzie, tak sobie, prosto albo krzywo, przed nosem, jak mi się będzie podobało. Dostatecznie poznawszy Paryż, chcę się przypatrzeć prowincji, miasteczkom, wsiom, ludziom, zwyczajom, obyczajom. Francja jest dziś najciekawszym krajem na kuli ziemskiej. Jak w olbrzymim kotle, warzą się w niej, kłębią, kipią, gotują złudzenia i zachwyty, pragnienia i namiętności niezadowolonego, nigdy nienasyconego narodu ludzkiego. Za cenę tak zajmującego widowiska warto wziąć żelaznym drągiem po żebrach.

– Jeśli milord nie ma dokładnie wytkniętej marszruty, może zechce pan zabawić przez pewien czas u mojego ojca w Clarac – zapraszał rotmistrz.

– Z prawdziwą przyjemnością będę korzystał z pańskiego uprzejmego zaproszenia, panie wicehrabio. Bardzo pragnąłbym poznać waszą szlachtę wiejską.

Tymczasem przy pomocy dragona Jakuba kamerdyner lorda przygotował wieczerzę. Oberża dostarczyła pieczonych kasztanów, czarnego chleba, kwaśnego wina. Resztę: szynkę, owoce, herbatę, paryżanie wieźli ze sobą.

Z takim apetytem podróżni zajadali kasztany, czarny chleb i wyschłą szynkę i pili kwaśne wino, jak gdyby nigdy czymś lepszym się nie karmili.

Przez dziurawe drzwi z głównej izby dochodził ich równy, jednostajny gwar większej gromady ludzi rozmawiających ze sobą półgłosem. Nagle nad tym gwarem zapanował głos młody, ostry, krzykliwy.

– Aha, już zaczyna – odezwał się lord. – Trzeci wieczór słyszę tego prowincjonalnego Cromwella i uczę się od niego więcej niż od wytrawnych uczonych paryskich. Warto go posłuchać.

Uchyliwszy drzwi, lord przysunął do nich krzesło panny Laval, aby niewidziana mogła wszystko słyszeć. Ostry głos wyraźnie odcinał się od ciszy, która zalegała izbę.

– Pytacie, kto winien tej strasznej nędzy, jaka smaga naszą nieszczęśliwą ojczyznę? – krzyczał ów głos. – Ten, co zagarnął, ukradł narodowi ziemię i od ośmiuset lat ssie z niej wszystkie soki żywotne razem z naszym potem, naszą krwią. Odpowiedzcie sobie sami.

– Szlachta – odpowiedział ktoś.

– Tak, szlachta, ta drapieżna banda uzbrojonych zbójów, rabusiów, morderców, która narzuciła narodowi swoją wolę, zamknąwszy mu usta żelazną pięścią. Szlachta?! Szlachtą, rasą (1) szlachetną nazwali się opryszkowie, jak gdyby byli ulepieni z lepszej gliny od nas, jak gdyby wszyscy ludzie nie przychodzili na świat równi sobie, przeznaczeni do szczęścia. Na pohybel tym złodziejom własności narodowej, tym uzurpatorom władzy. A razem z nimi na pohybel podłym klechom, którzy przez tysiąc trzysta lat ogłupiali łatwowierny naród dziecinnymi bajkami Starego i Nowego Testamentu, kazali znosić cierpliwie ból nędzy, zależności, ucząc słabych psiej pokory, pocieszając nieszczęśliwego śmieszną obietnicą jakiejś korony niebieskiej. Dosyć nieproszonej opieki tej czarnej (2) bandy tuczącej się na naszej krzywdzie. Ocknijcie się, obywatele, prawowici dziedzice pięknej Francji, strząśnijcie z siebie jarzmo nikczemnych uzurpatorów. My nazywamy się milionami, a oni tworzą wśród nas tak nieliczną gromadkę, iż zarzucimy ich czapkami, gdy się do nich zabierzemy. Czego się boimy? Ta hołota, pyszniąca się tytułem zdobywców Francji, spodlała, zmarniała do tego stopnia, iż nie potrafiłaby się nawet bronić. Zuchwalstwo i brutalność jej przodków strawiły próżniactwo, rozpusta i życie salonowe ostatnich stu lat. Nie obawiajcie się tych wykwintnych, zwyrodniałych zdechlaczków. Bez wielkiego wysiłku rzucimy ich o ziemię, za co dobry król będzie nam wdzięczny, bo i jemu obrzydła drapieżność i żarłoczność szlacheckich żebraków.

– Niech żyje król, na szubienicę arystokratów i klechów! – zahuczało w izbie.

– Rzucimy ich o ziemię jak bezsilne szczenięta.

– Odbierzemy im naszą Francję, naszą prawowitą własność, zburzymy ich przywileje.

– Niech żyje stan trzeci!

Dzwoniły szklanki, kieliszki, szumiał podniesiony gwar, a z tego gwaru wylatywały wykrzykniki, groźby tłukące się o ściany jak zbłąkane ptactwo. Słychać było ciągle: „Podli arystokraci, nikczemni księża, na szubienicę!”.

Lord Chesterfield miał ochotę zabawić się kosztem entuzjazmu rewolucyjnego panny de Laval, ale spojrzawszy na nią, powstrzymał ironiczne uwagi, jakie cisnęły mu się na usta. Tyle smutku było w oczach zdumionej hrabianki, iż odczuł niewłaściwość drwiącego słowa.

– Czego ci ludzie od nas chcą? – mówiła panna de Laval głosem cichej skargi. – My pragniemy naprawić krzywdy przeszłości, zbudować nowy dom, w którym i dla nich i dla wszystkich znalazłoby się miejsce wygodne, a oni?

W izbie uciszyło się. Po chwili odezwał się głos drugi, spokojny, poważny.

– Mistrza Legranda zbytecznie unosi jego nienawiść do szlachty i duchowieństwa – mówił ten głos drugi. – Legrand zapomina, że ktoś mocniejszy od szlachty, od króla nawet, chłoszcze Francję od szeregu lat mrozem, gradem, nieurodzajem. Francja odwraca się od starego, dobrego Boga, więc stary, dobry Bóg odwraca swoje oblicze od Francji. Cóż szlachta temu winna, że mrozy, grady i nieurodzaje niszczą plony naszej ziemi, zabierają chleb nie samym tylko ubogim? Cierpimy wszyscy, szlachta, mieszczanie i chłopi, bo wszyscy jesteśmy dziećmi tej samej ziemi.

– Służka arystokratów! Za drzwi z nim, na śnieg, na mróz! – krzyczał ostry głos.

– Nigdy nie byłem służką arystokratów – bronił się spokojny głos – bo nie miałem potrzeby kłaniać się komukolwiek, ale zdaje mi się, że grzeszy ciężko, kto sieje kąkol niezgody, waśni w chwili, kiedy wszyscy Francuzi powinni podać sobie ręce, by dźwignąć z upadku nieszczęśliwą ojczyznę. Mistrz Legrand zaś, miotający się na szlachtę, jak gdyby doznał od niej tylko samych krzywd, samych niesprawiedliwości, nie powinien zapominać, że gdyby nie dobre serce i hojność pana de Thiviers, który go wychował i wyposażył, dziś łatałby nasze stare trzewiki po kilka groszy od pary w szewskim warsztacie ojca zamiast zgarniać od nas sute honoraria adwokackie za szczekaninę przed kratkami. Jeśli ktoś, to on nie ma prawa złorzeczyć szlachcie, z której rąk wziął majątek, stanowisko i swoją zjadliwą mądrość.

Widać mistrz Legrand miał w towarzystwie zebranym w oberży nieprzyjaciół, zazdrosnych, bo ostatnim słowom jego oponenta wtórował przy kilku stołach zły śmiech zadowolonej miłości własnej. Śmiech ten podniecił szlachtożercę.

– Zdrajcą jest, kto broni ciemiężców narodu! – wrzeszczał na całe gardło.

Gwar zmienił się teraz w piekielną wrzawę, ponad którą górowały wykrzykniki: „Zdrajca, łotr, głupiec!”. Słychać było, jak się ktoś szamotał, bronił, wzywał pomocy.

Rotmistrz, który słuchał dotąd ze zmarszczoną brwią, nagle otworzył drzwi na oścież. Mnóstwo rąk niosło ku drzwiom jakiegoś starszego mieszczanina wśród krzyku i śmiechu całej gromady.

Rotmistrz szybko skoczył w skłębiony tłum, schwycił za kark pierwszego z brzegu, odrzucił go na bok, uderzeniem głowy w plecy powalił drugiego, trzeciego pchnął kolanem pod krzyż, czwartego odciągnął za włosy.

Tak mieszczanie byli zdumieni nagłym napadem, iż ci, co nieśli ku drzwiom owego starszego jegomościa upuścili go na ziemię.

Któryś z powalonych zerwał się na równe nogi i skoczył do rotmistrza. Lecz w tej chwili błysnęła szpada.

– Po raz ostatni podniesie rękę na tej ziemi, kto ją podniesie na mnie.

Tę groźbę oficer podkreślił tak zabójczym spojrzeniem, iż śmiałka odeszła ochota do nierównej walki. Goła pięść nie zmoże ostrej stali.

– Zmęczona daleką drogą dama i chory cudzoziemiec potrzebują spokoju – rzekł rotmistrz, kiedy cisza zaległa izbę – a wy, Francuzi, synowie najgrzeczniejszego na świecie narodu, zachowujecie się jak horda Hunów. Cóż powie o nas lord Chesterfield, kiedy wróci do Anglii? Zawsze byliśmy gościnni dla cudzoziemców i uprzejmi dla kobiet. Wstydźcie się, panowie!

– Naród nie ma potrzeby być grzecznym dla arystokratów – odezwał się jakiś młody, drobny człowieczek, w którym rotmistrz poznał po głosie adwokata Legranda.

Ale rotmistrz wiedział, jakim językiem przemówić do swoich ziomków. Potrąciwszy o ich miłość własną, był pewny wygranej.

Nikt nie poparł adwokata. Powoli, jeden za drugim, mieszczanie opuścili oberżę, a teraz wszyscy uchylali czapek, życząc obcym gościom dobrej nocy.

W końcu oddalił się także wygadany adwokat, rzuciwszy rotmistrzowi na pożegnanie spojrzenie zjadliwe, grożące: „Zapamiętam sobie ciebie, zuchwały arystokrato!”.

Całej tej scenie przypatrywała się panna de Laval, na wpół przerażona, na wpół zachwycona. Roznamiętniony tłum mógł runąć na rotmistrza, powalić go, zdeptać – jej serce drżało o niego – wiedziała już, jak wyglądają napady. A ten tłum ukorzył się przed jego odwagą, siłą i zręcznością, uległy, posłuszny położył się u jego stóp.

Hrabianka podała rotmistrzowi obie ręce, bez słowa dziękując mu za nowy dowód odwagi.

Kiedy się tak trzymali przez kilka chwil za ręce i patrzyli sobie w oczy, ich serca splatały się, ich dusze zlewały się w jedną, nierozerwalną całość.

Lekki rumieniec ożywił matową cerę hrabianki.

Wstydliwie spuściła oczy.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Dawniej: klasą; grupą; ludźmi określonego pochodzenia.

(2) Mowa o zwolennikach zdławienia rewolucji i przywrócenia starego porządku, zwanych tak z powodu noszenia czarnych kokard – symbolu postawy antyrewolucyjnej.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Błyskawice.