Błyskawice. Rozdział dwunasty

Na wieży kościelnej w Castelmoron odezwał się dzwonek przypominający katolikom Anioł Pański. Odezwał się tak lękliwie, jak gdyby skarżył się skargą niemocnej dzieciny.

Daleko szły na cichych skrzydłach zapadającego wieczoru jego melodyjne dźwięki, rozlewając się w obszernej dolinie ujętej w widły dwóch rzek, Garonny i Loty.

Doskonałym białym i czerwonym winem płynęła od kilku wieków ta szczęśliwa zawsze, bogatym urodzajem błogosławiona dolina, słynna nie w samej tylko Francji.

Kupcy angielscy i niemieccy corocznie przybywali jesienią do Clarac, Castelmoron i Villeneuve i zabierali białe wino klarackie, czerwone kastelskie, zostawiając w zamian złoto, a z nim dobry humor ludzi, którym pełne szkatuły zapewniały wygodny byt bez troski. Mieszkańcy tych stron byli znani z wesołego śmiechu, dostatku, zdrowia, ze skłonności zabawienia się cudzą łatwowiernością. Słynni łgarze i dowcipnisie mieszkali nad brzegami Loty i Garonny.

Ale tego roku, przeszłego i zaprzeszłego oberże klarackie, kastelskie i wilnewskie daremnie czekały na pożądanych gości. Kupcy zagraniczni zapomnieli o cichych mieścinach, bo urodzaj zapomniał o winnicach nadloteńskich. Ich dobre wróżki, które były tak długo dla nich łaskawe, opuściły je, z chwilą zaś kiedy odeszły, wyschły nieprzebrane źródła wina. Nieurodzaje ostatnich kilku lat zniszczyły winnice, opróżniły spichrze, wypłoszyły nieopatrzne wesele dostatku z domków mieszczan i chat chłopskich. Nędza stukała kościstym palcem do wszystkich drzwi, nie omijając nawet zamożniejszych.

Na cichych skrzydłach zapadającego wieczoru szły melodyjne dźwięki dzwonu, skarżąc się tkliwą skargą niemocnej dzieciny nad winnicami spoczywającymi pod śniegową pościelą, nad głodem i rozpaczą ubogich. Nie odpowiadał im wesoły gwar robotników wracających do domu po dokonanej pracy dziennej, nie witał ich zadowolony uśmiech żon czekających na mężów z pełną miską.

Pustymi ulicami miasteczka leniwym krokiem bezradności, zwątpienia snuły się postacie chude, wynędzniałe, okryte dziurawymi kapotami. Wszystkie one ciągnęły do szynku ojca Grzegorza, dającego dobrym znajomym lampkę kwaśnego wina na kredyt. Bo do Castelmoron aż z samego Paryża przybył wczoraj jakiś uczony pan, który opowiadał ludziom dziwne rzeczy.

Właśnie znajdował się ów „uczony”, nieznany nikomu w mieście pan w szynku ojca Grzegorza i perorował, otoczony gromadką młodych robotników.

– O, dzwoni – mówi. – Tylko dzwonić umieją dzwonki kościelne, wzywać do modlitwy, jak gdyby modlitwa mogła nasycić głodnego człowieka. My, biedny naród, nie mamy co w garnek wsypać, ale oni, owi czarni grabarze, co ogłupiają nas swoimi dzwonkami, śpiewami i kadzidłami, codziennie obżerają się jak niechlujne wieprze i kpią sobie z naszej głupoty.

Nie wyglądał wcale na nędzarza, który nie ma co wsypać w garnek. Rumiany, czerstwy, zdrowy, ubrany w sukienną, ciepłą kapotę, dostatnim wyglądem przeczył wygłaszanym słowom. Przyjechał do Castelmoron pocztą (1) w dobrym kożuchu, jadł obfite obiady i wieczerze, płacił grubszą monetą. Miał ze sobą książeczki podburzające przeciw księżom i szlachcie, i rozdawał je tym, którzy umieli czytać.

– Ubóstwo przysięgają, łajdaki, kłamcy – mówił dalej – a od rana do wieczora wyciągają chciwe łapy po krwawy grosz ubogich. Rodzisz się – płać, żenisz się – otwieraj kieszeń, umierasz, ostatnią koszulę zedrą z trupa za pochówek. Czy nie tak?

– Co prawda, to prawda – odezwał się jeden z młodszych robotników. – Ciągle tylko płać a płać.

W kącie na ławie, pykając z krótkiej fajeczki, przy lampce wina siedział stary chłop. Słuchał, spluwał przez zęby, poruszał szczękami, jakby coś żuł.

Nie podnosząc głowy, odezwał się:

– A pan, panie uczony z Paryża czy diabeł wie skąd, to darmo jeździ pocztą, mieszka w oberży, odziewa się w sukno i całe trzewiki? Czy to ksiądz nie człowiek? Nikt nie da mu bez pieniędzy nawet bochenka chleba. Pracuje, służy ołtarzowi, to i żyje z ołtarza.

– Cicho, stary, wy się na tym nie rozumiecie – ofuknął starca jakiś wyrostek. – Takim, jak wy, słuchać, a nie wtrącać się w nieswoje rzeczy.

– Iiii, jacy wy mądrzy, wy szczeniaki. Patrzcie go, Salomon. Dlaczego nie mam rozumieć? By zrozumieć, że ksiądz musi tak samo jeść, pić, odziewać się jak każdy z nas, do tego nie potrzeba wielkiego rozumu. Ten pan uczony powiada, że księża obdzierają ubogich. Kogo to obdarł nasz proboszcz? Sam ubożuchny, ledwie ma co w gębę włożyć, a gdzie może, to biednemu człowiekowi wetknie w garść kilka groszy i mówi: „Kup sobie chleba!”. Żeby temu, co na naszego ojca duchownego szczeka, język skołowaciał w paskudnej gębie.

– Bo się boi – zawołał „uczony z Paryża” podniesionym głosem – bo czyta książki i dlatego wie, że wielki sąd zbliża się na wszystkich, co żyją z ubogiego narodu. Nie z dobroci jest wasz proboszcz litościwym, lecz ze strachu. Zaskarbia on sobie wasze łaski, abyście nie byli względem niego zanadto surowi, gdy nadejdzie straszny dzień owego sądu.

– A kiedy to nadejdzie ów dzień sądu? – zapytał stary chłop, spoglądając spode łba na nieznajomego.

– Czy to nie wiecie, że król zwołał Stany Generalne!? A co to są Stany Generalne? To sąd powszechny. Dzień sądu już idzie. Zasiądzie na nim król z narodem i będzie sądził wszystkich łotrów, którzy tuczyli się waszą krwawicą, wszystkich poborców, urzędników, szlachtę i księży, wszystkich złodziejów i rabusiów. Bo to są złodzieje i rabusie. Ziemia, na której się szlachta rozpościera, należy z prawa do was. Wy ją uprawiacie, rosicie swoim potem; ona waszą matką, waszą własnością. Zamki szlacheckie, plebanie księży należą do was. Wasze to ręce je zbudowały, wasza praca dawała pieniądze na kosztowne meble, karety, jedwabne suknie. To wszystko wasze i powinno wrócić do was. Wiedzą o tym wasi ciemięzcy i dlatego schlebiają wam teraz, pieszczą was, udają dobrych, hojnych, liżą (2) się wam ze strachu przed owym sądem.

– A pan skąd o tym wie, panie uczony? – odezwał się znów stary chłop.

– Gdybyście umieli czytać, to by wam książki powiedziały, że mówię prawdę, że zamiast szlachty i duchowieństwa będzie teraz rządził naród z królem.

Stary chłop pykał z fajeczki, pluł przez zęby, spoglądał podejrzliwie spode łba na „uczonego pana z Paryża”, ale młodzi pożerali mówcę błyszczącymi oczami.

Wiedzieli oni, że coś niezwykłego dzieje się na świecie, że jakiś wicher idzie nad Francją, ale szum tego wichru dochodził do nich, do analfabetów z łatwowierną inteligencją dzikiego mieszkańca dziewiczych lasów, niewyraźnym szmerem niezrozumiałych głosów. Coś się kłębiło, kotłowało tam, w Paryżu, w Wersalu, w większych miastach, od czasu do czasu przypływało do cichych wiosek i drobnych miasteczek echo groźnego rozgwaru, ale to echo było tak słabe, iż trudno je było pochwycić niewprawnym uchem.

Ci ciemni, biedni ludzie, wyssani podatkami, czynszami, zniszczeni nieurodzajami, wiedzieli tylko, że źle im na świecie i bez zastanowienia czepiali się każdej, choćby najnieprawdopodobniejszej, najfantastyczniejszej wiadomości, która obiecywała im jaśniejszą dolę.

Dlaczegóż zresztą dziwna opowieść nieznanego pana z Paryża miałaby być nieprawdopodobną, jeśli opiera się ona na powadze królewskiej?

Król?

Ten nieznany im, daleki, pan panów był dla nich, dla chłopów, wcieleniem, symbolem najwyższej sprawiedliwości. Opowiadała im tradycja, że władza królewska zawsze stawała po stronie słabszego, krzywdzonego. Drżało przed nią zuchwalstwo możnych warchołów, zwijała się w lęk pycha najpyszniejszych. Miecz królewski raził najpotężniejsze głowy w kraju.

Król?

Dla ciemnego ludu ten symbol władzy najwyższej posiadał taką siłę, iż nie było marzenia, pragnienia, którego ta siła nie mogłaby zmienić w rzeczywistość. Jeśli król rozkazał oddać wydziedziczonym zamki, ziemie, majątek kasty uprzywilejowanej, to nikt nie ma prawa oprzeć się świętej woli pomazańca.

Agitatorzy rewolucyjni znali tę wiarę ludu w potęgę króla i dlatego posługiwali się do swoich celów jego imieniem.

– Mówicie, panie uczony, że sam król zwołuje sąd na panów? – odezwał się któryś z młodszych chłopów.

– Jeśli nie wierzycie, to poślijcie deputację do Wersalu, a sami przekonacie się o prawdzie słów moich.

W tej chwili na ulicy rozległ się głos dzwonka.

– Nasza hrabianka! – rzekł szynkarz.

Szynk opróżnił się natychmiast. W izbie został tylko agitator paryski.

Ulicą wolno posuwał się duży wóz naładowany chlebem, mąką, krupami, winem. Dwóch lokajów w błękitnej liberii poprzedzało go, a obok nich postępowała panna de Laval, dzwoniąc małym srebrnym dzwonkiem.

Ulice zaroiły się kobietami, dziećmi. Kobiety nadstawiały garnki, koszyki, dzieci fartuchy, a hrabianka napełniała garnki, koszyki, fartuchy chlebem, mąką, krupami, winem. Dzieci głaskała po buzi, kobiety wypytywała o zdrowie mężów. Której było potrzeba pieniędzy na płótno, na trzewiki, na sprzęt domowy, tej wciskała w rękę kilka monet.

Już trzeci tydzień panna de Laval karmiła w ten sposób ubogich swojego dziedzictwa. Codziennie pod wieczór rozdzielała żywność, pieniądze, dobre uśmiechy i dobre słowa. W dzień zachodziła do domków, do chat, rozpytując gospodynie o najpilniejsze potrzeby.

Idąc ulicą, spostrzegła starego chłopa, który w szynku podejrzliwie spoglądał na paryskiego agitatora.

Skinęła na niego. Gdy się zbliżył, rzekła:

– Przyniosłam wam dziś, ojcze Janie, paczkę tytoniu, bo wiem, że lubicie fajeczkę. Niech wam będzie na zdrowie.

A kiedy chłop, podziękowawszy za tytoń, nie odchodził, zapytała:

– Czy macie coś do mnie? Słucham.

Ojciec Jan, stary robotnik w winnicach kastelskich, ostrożnie obejrzał się na prawo i lewo, namyślał się przez kilka chwil, poruszając szczękami, potem mówił przyciszonym głosem:

– Do Castelmoron przyjechał wczoraj jakiś nieznajomy i zamieszkał w oberży ojca Grzegorza. To jakiś zły człowiek, proszę panny hrabianki, bałamuci głupi naród takim gadaniem, że z tego gadania może być nieszczęście. Byłoby dobrze, żeby pan d’Escayrac jeszcze dziś wygonił z miasta owego szczekacza. Głupi naród, zwyczajnie, jak głupi naród, słucha tych bredni i gotów w nie uwierzyć.

– Cóż on takiego opowiada, ten paryżanin?

– Aż w głowie mąci się od jego gadania, proszę panny hrabianki. Nie śmiem powiedzieć, co bredzi.

– Proszę was, ojcze Janie, mówcie bez obawy.

Stary robotnik powtórnie obejrzał się na prawo i lewo, bacząc, czy ktoś nie podsłuchuje, i odpowiedział jeszcze cichszym głosem:

– Powiada, że król będzie sądził panów i księży i że będzie odtąd rządził sam z narodem.

Bardzo się zdziwił, że hrabianka się nie zdziwiła. Szeroko otworzył oczy, kiedy rzekła.

– Pragniemy tego wszyscy, którzy kochamy naród. Na to zwołał nasz dobry król Stany Generalne, aby dopuścić naród do rządów. Co zaś do owego paryżanina, nie przeszkadzajcie mu. Niech sobie mówi, co mu się tylko podoba, bo nadchodzą czasy, kiedy wszyscy będziemy mówili, co nam się będzie podobało, i nikt nas za to nie będzie zamykał w bastyliach (3). Dobrej nocy wam życzę, ojcze Janie.

Hrabianka oddaliła się z pustym wozem, a stary chłop patrzył za nią tak zdumiony, że zapomniał o fajeczce. Byłożby prawdą, co mówił ów nieznajomy przybłęda? Hrabianka mieszkała w Paryżu, bywała na dworze królewskim, czytała mądre książki, wiedziała wszystko… Świat przewraca się do góry nogami. Ale niech się przewraca, jeżeli on, ojciec Jan, który przez pięćdziesiąt lat pracował jako najemnik w winnicach kastelskich, będzie miał prawo w tym nowym, przewróconym do góry nogami świecie zbierać dla siebie wino. Zaraz by sobie wziął tę winniczkę od strony Clarac. Doskonała, najlepsza ze wszystkich; on ją dobrze zna, tyle lat obcinał jej szczepy… Trochę by mu było żal panny de Laval i pana d’Escayrac, bo to dobrzy państwo, uczciwi, sprawiedliwi, hojni, z biednym narodem obchodzą się po ludzku, ale kiedy tak ma być, kiedy tak nakazuje sam król, to cóż on na to poradzi? Nie jego, głupiego chłopa, rzeczą opierać się woli pomazańca. Jak ma być, to niech sobie będzie. Nie ma się o co gniewać… Zawsze przyjemniej być sobie panem na własnej winnicy niż najemnym robotnikiem. Rozumie się…

Zapaliwszy zgasłą fajkę, ojciec Jan powrócił do szynku słuchać dalszego wykładu polityka i socjologa paryskiego.

Panna de Laval szła ku zamkowi, nie przeczuwając, że jej nierozważne słowa padły iskrą na materiał zapalny przygotowany przez nieurodzaj, głód i echa rozgwaru wywrotowego, który szedł nad Francją.

Była zadowolona z dzisiejszego dnia.

Tyle wdzięcznych spojrzeń, tyle serdecznych słów, tyle życzeń zdrowia, szczęścia wynagrodziło jej dobroć. Jacy ci ludzie prości, te dzieci natury, niezepsute przewrotnością cywilizacji, są szlachetne, czyste… Wystarcza im okazać szczerą życzliwość, by pozyskać ich serce, szacunek, wdzięczność… O, Jan Jakub Rousseau dobrze znał naturę ludzką, wiedział, czego człowiekowi potrzeba, by go odrodzić, oczyścić z brudów samolubstwa i obłudy cywilizacji, kiedy wołał: „Wróćcie do pierwotnego stanu natury, do jej prawdy i nieskalanej czystości!”. Tak, jedyny Jakub znalazł lekarstwo na wszystkie cierpienia, skargi, rozpacze starej, chorej Francji. Cześć za to jego geniuszowi!

W zamku czekał z wieczerzą na pannę de Laval jej wuj, pan d’Escayrac, były pułkownik, który na stare lata osiadł na roli. Mając w sąsiedztwie Castelmoron, swoją własną posiadłość, zarządzał równocześnie dobrami siostrzenicy.

– Otrzymaliśmy dziś zaproszenie z Clarac na poufne zebranie przedwyborcze – mówił pan d’Escayrac. – Prawdopodobnie zjedzie się cała szlachta z naszych stron, wielu twoich znajomych z lat dziecinnych. Czy pojedziesz?

– Nie tylko pojadę, ale polecę wszędzie, gdzie Francuzi będą mówili o środkach wyleczenia chorej Francji – odpowiedziała panna de Laval.

Nie dodała, że poleciałaby także wszędzie, gdzie spodziewała się spotkać Gastona de Clarac. Odstawiwszy ją do Castelmoron, udał się do Tuluzy, do swojego pułku, obiecawszy przybyć wkrótce na czas dłuższy do Clarac.

Może przybędzie na owo poufne zebranie przedwyborcze. Wprawdzie jako żołnierz w czynnej służbie nie miał prawa stawać do urny wyborczej, ale może…

Po wieczerzy długo naradzała się z panną służącą, jakie toalety zabrać do Clarac. Po raz pierwszy w życiu zajmowała się strojem, chciała się podobać.

Komu, dlaczego?

W nocy, w łóżku śniło się jej, że napadli rabusie ją, że wicehrabia ją ocalił, obejmował i całował. Obudziwszy się, zdziwiła się, że go nie było przy niej. Zamknęła oczy i starała się przedłużyć rozkoszny sen przy pomocy fantazji.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Tj. dyliżansem pocztowym, który zabierał również pasażerów.

(2) Tu: podlizują.

(3) Niewielkich zamkach budowanych poza murami miasta; twierdzach wojskowych, służących również jako więzienia; barbakanach.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Błyskawice.