Błyskawice. Rozdział czwarty

W miarę jak się zbliżało żywe wcielenie idei wywrotowych, fermentujących przez czterdzieści lat w książkach, gasły powoli ogniska rewolucji teoretycznej. Słynne „salony duchowe” ustępowały miejsca salonom politycznym. Jedyna prawie pani Beauharnais, sama będąc literatką, została aż do samego końca wierną literaturze i nauce.

Siedziała w wygodnym fotelu, przy kominku, jeszcze przystojna, mimo siwych włosów i pięćdziesięciu lat. Miała na sobie czarną, jedwabną suknię, zamkniętą pod szyję. Od czasu do czasu zażywając tabakę z płaskiej, złotej tabakierki z portretem Turgota (1), bardzo uważnie słuchała Merciera, który grupie gości otaczających panią domu tłumaczył przyczynę ruiny finansowej Francji. Przechylona z uprzejmym uśmiechem do uczonego, zdawała się być cała pochłoniętą nudnym przedmiotem, co wcale nie przeszkadzało jej mądrym oczom bezustannie krążyć po salonie i czuwać nad służbą i gośćmi. Bo w wysokim stopniu posiadała talent wszystkich wielkich dam francuskich osiemnastego stulecia: umiała słuchać nawet wtedy, kiedy jej myśli daleko odbiegły od roztrząsanego tematu.

Jej czujne oczy padły na wicehrabiego de Clarac, który nie brał udziału w ogólnej konwersacji. Przybył on z panią de Bar i z księdzem de Courcel w chwili, kiedy wstawano od obiadu. Kuzynka i ojczulek, znalazłszy się wśród dobrych znajomych, bez trudu zlali się z towarzystwem; on zaś, obcy w Paryżu, onieśmielony znakomitościami, których głośne nazwiska znał z książek, tułał się po salonie jak intruz. Przysiadł się do jednej grupy, przysiadł się do drugiej, postał tu, postał tam, w końcu widząc, że nikt nie zwraca uwagi na młodego nieznanego nikomu oficera z prowincji, wcisnął się w najdalszy kąt i na własną rękę zabawiał się obserwacjami.

Nie bardzo olśniła go konwersacja salonu paryskiego. To, o czym mówiono, umiał na pamięć. Jak cała młodzież szlachecka ostatniego pokolenia, pluskał się i on z rozkoszą młodości, zawsze z radością witającej wszelkie nowinki, tym pożądańsze, im śmielsze, im zuchwalsze, już w szkołach w kipiącym wirze idei wywrotowych. Słynni uczeni i literaci, „parafianie” pani de Beauharnais, wyrażali się niewątpliwie lepiej, wprawniej, z większą łatwością gawędzili od domorosłych, dyletanckich filozofów miast prowincjonalnych, ale były to zawsze te same wycieczki przeciw Bogu, religii, chrześcijaństwu, Kościołowi i monarchii, które od kilkunastu lat szumiały w ulu oświeconej Francji.

I nie bardzo olśniło go towarzystwo stolicy, wytworne panie w dekoltowanych toaletach, z perłami w upudrowanych włosach, z perłami na szyjach, i wykwintni panowie w jedwabnych, różnobarwnych sukniach, w perukach, w żabotach, w trzewikach spiętych srebrnymi albo złotymi sprzączkami, z trójrożnymi kapeluszami pod ramieniem. Te wytworne panie i ci wykwintni panowie ruszali się bez wątpienia z większą swobodą, wdzięczniej, okrąglej od światowców prowincjonalnych, ale były to zawsze te same ruchy, ukłony, uśmiechy, formy dokładnie określone przez kodeks dobrego wychowania.

Najwięcej z całego towarzystwa zajęła go hrabianka de Laval, wyraźnie odcinająca się od gładkiego, jednostajnego tła salonu.

Ostatni kaprys mody, strąciwszy z tronu uznanej piękności brunetkę, a osadziwszy na nim blondynkę, nakazał wszystkim damom z towarzystwa pudrować włosy jasnym, złotym pudrem. Jedna panna de Laval miała odwagę oprzeć się tyranii mody. Jej bujne, czarne włosy spadały w lokach na białe ramiona.

Na obiady, na kolacje, do opery obyczaj ubierał panie z towarzystwa w długie, dekoltowane, adamaszkowe lub jedwabne suknie, w wieczorowy strój w stylu francuskim, i w wysokie fryzury ozdobione perłami i piórami. Jedna tylko panna de Laval nie uważała za potrzebne ściśle stosować się do wymagań etykiety. Przyszła w krótkiej, spacerowej sukni bez pereł, bez piór, z hebanową laską w ręku.

Mocna brunetka o matowej cerze, średniego wzrostu, kształtna, siedziała w fotelu, oparta plecami o tylną poręcz, cała wsłuchana w barona Clootza, który stojąc przed nią, rozwijał teorie jakiejś nowej religii rozumu, co raz na zawsze miała zgasić wszystkie istniejące religie. Na jej bladej, owalnej twarzy i w dużych, czarnych, wilgotnego połysku oczach, w tej chwili przysłoniętych lekko zmrużonymi powiekami i wachlarzem długich rzęs, widać było usilną pracę mózgu. Jakaś ciekawa, niespokojna dusza wyzierała z tych myślących oczu.

Panna de Laval, zajęta dysputą, nie zwróciła dotąd uwagi na samotnego oficera, ale jego wzrok, błądzący po salonie, przesuwający się z głowy na głowę, z jednej toalety damskiej na drugą, ciągle do niej wracał.

Spostrzegła to pani de Beauharnais, nielubiąca, żeby ktoś się u niej nudził. Nieznacznym ruchem ręki przywołała więc do siebie kawalera de Cubieres (2), swojego sekretarza, który w dniach przyjęć odgrywał w jej domu rolę mistrza ceremonii.

Z obleśnym uśmiechem giętkiego w grzbiecie dworaka na nieprzyjemnej, szpetnej, obłudnej twarzy, z nieszczerą uprzejmością w chytrych oczach, ten mierny literat i pieczeniarz miękką stopą kota przechodził od grupy do grupy, zaglądając do filiżanek i kieliszków. Próżne kazał napełniać służbie. Tu poprawił obrus na jakimś stoliku, tam zapalił woskową świecę, przysunął komuś taboret, fotel; dla każdej damy miał jakiś pospolity, zdawkowy komplement.

Pani de Beauharnais szepnęła mu coś do ucha, oczami wskazując samotnego gościa. Uśmiechnął się domyślnie i podszedł do rotmistrza. Zgięty w ukłonie, rzekł:

– Obok panny de Laval jest próżny taboret, na którym nasza miła gospodyni chętnie widziałaby pana, panie wicehrabio.

– Pani hrabina jest bardzo uprzejma – odparł rotmistrz, podnosząc się żywo.

Bardzo pragnął zbliżyć się do panny de Laval, ale hrabianka z takim zajęciem śledziła fantazję filozoficzną barona Clootza, iż nawet na niego nie spojrzała, kiedy usiadł obok niej.

– Bóg, papież i król powinni zniknąć z powierzchni ziemi – baron właśnie kończył swoją fantazję filozoficzną – jeśli rozum, jedyny powołany prawodawca człowieka, ma tryumfować.

– O ile pamiętam, wasz papież, Voltaire, darował Bogu życie – wtrącił lord Chesterfield.

– Ach, Voltaire, bigot (3), deista! (4) – rzekł baron Clootz, wzruszywszy pogardliwie ramionami. – Gdyby ten mistrz szyderstwa chodził jeszcze po ulicach Paryża w swojej śmiesznej peruce sprzed stu lat i w swoich czerwonych sukniach, ulicznicy pokazywaliby go sobie palcami jako spleśniałego mamuta. Były w nim jeszcze resztki dawnych przesądów. Wyprzedziliśmy go o kilka kroków.

– Voltaire bigotem?

Drwiący uśmiech znów ukazał się w kącikach ust lorda.

„Doktryna jedzie prędko” – pomyślał. Dokoła grupy, otaczającej pannę de Laval i barona Clootza, kręcił się jeden z lokajów, pozornie gorliwie zajętych napełnianiem próżnych kieliszków. Ale właściwie bardzo uważnie słuchał, starając się ciągle być tuż obok barona. Jedynie lord spostrzegł ten manewr.

– Proszę o szklankę wody – rozkazał. Kiedy lokaj oddalił się, rzekł:

– Byłoby może ostrożniej, gdyby panowie filozofowie wyrażali się nieco oględniej w obecności służby.

– Któż by na tych ludzi zwracał uwagę – odezwał się baron.

– A jednak trzeba zwracać na nich uwagę, bo i oni mają uszy do słuchania, mózg do myślenia i logikę do wnioskowania.

– Jaką logikę mogą mieć tacy ludzie?

– Właśnie dlatego, że ich pierwotna, naiwna logika wysnuwa z niestrawionych teorii wnioski grube, szalone, nie wolno ich karmić teoriami, których nie mogą strawić.

– Jeżeli wysnuwają z tego, co słyszą w salonie, wnioski grube, szalone, niech się bawią po swojemu. Cóż to nam może szkodzić?

– Bardzo dużo, baronie. W rewolucji, do której wszystko to, co słyszę w Paryżu, zmierza, prze, dzieją się rzeczy bardzo nieprzyjemne dla ludzi dobrze wychowanych. Którzy byli na górze, spadają na dół, którzy byli na dole, idą w górę. Nie wiem, czy byłoby panu przyjemnie stanąć na przykład przed trybunałem, którego sędzią byłby któryś z pańskich lokajów wypędzonych ze służby za kradzież lub krnąbrność. Ślicznie by pan wyglądał, gdyby ten sędzia, przesiąknięty niestrawioną filozofią ateizmu i materializmu, z naturalną u byłego lokaja nienawiścią do posiadających, miał prawo uciąć panu główkę. Uciąłby ją niewątpliwie.

– Ależ, milordzie…

– Milord żartuje…

– Jak można…

Ze wszystkich stron posypały się protesty.

Wytwornym damom i uczonym światowcom groźba rządów byłych lokajów wydawała się pomysłem tak niemądrym, iż przyjęli przestrogę Anglika z niechętnym zdziwieniem, jak przyjmuje się niesmaczny żart.

Lokaj sędzią trybunału? Lord pozuje widocznie na oryginała, uwziął się mówić od rzeczy, bawił się ich zdumieniem.

Lokaj, szewc, krawiec, stangret – filozofem? Ależ to nonsens. Tylko ludzie oświeceni i dobrze wychowani mogą wznosić się do wyżyn filozofii. Wszakże wierzył tak sam Voltaire, bezustannie przez kilkadziesiąt lat nawołujący: „Zburzcie religię, zniszczcie hańbę! Atakujcie tego potwora ze wszystkich stron i wypędźcie go raz na zawsze z dobrego towarzystwa. Istnieje on tylko dla mojego krawca i lokaja. Trzeba go zniszczyć w duszy ludzi dobrze wychowanych i zostawić go dla kanalii (5) większej lub mniejszej, dla której powstał, której jest potrzebny”.

Te wytworne panie i ci uczeni, dobrze wychowani panowie detronizujący Boga, druzgocący całą tradycję historyczną Francji między jednym kieliszkiem wina a drugim, między jednym dowcipem a drugim, z taką nieopatrzną swobodą, jak gdyby bawili się w burzenie domków z kart, nie przypuszczali ani na chwilę, by mędrkowanie dla zabawy mogło wyjść z granic ich zamkniętego koła i rozlać się szeroko, ogarnąć powodzią niziny społeczne. Wprawdzie wszyscy czytali Jana Jakuba Rousseau Umowę społeczną (6) i Emila (7), zachwycali się „powrotem do natury”, który zdejmował z nich pęta konwenansów, wierzyli w „czystość, dobroć, cnotę pierwotnego człowieka”, ale nie uważali za potrzebne dopuścić owego „czystego, dobrego, cnotliwego człowieka pierwotnego” do biesiadnego stołu filozofii. Zdawało im się, że „oświecenie” jest przywilejem tylko „dobrze wychowanych”.

Nie wiedzieli, że na dole, pod nimi, w nizinach społecznych stały zazdrosne, zapomniane przez przywilej feudalny miliony spoglądające ciekawie ku górze, słuchające uważnie, co się tam mówi, dzieje. Te zazdrosne miliony mieszczan i chłopów wychwytywały z wrzawy idei, teorii, doktryn tylko frazesy najjaskrawsze, najgrubsze, wpadające najłatwiej do mózgu, dające się przekuć na broń przeciw istniejącemu porządkowi, który odsunął ich od rządów.

– Słuchając lorda – odezwała się panna de Laval – przypominają mi się baśnie mojej niani, tak nadziane strachami, smokami, złymi duchami, iż stawały na głowie dziecinie włoski. Hu, hu… Smok nas pożre, czarnoksiężnik zmieni nas w lokajów naszych lokajów, wampiry wypiją z nas ciepłą krew. Straszny lord zapomina, że żyjemy w epoce światła, wiedzy, rozumu.

– I w epoce burzenia wszelkiej powagi – dodaje straszny lord – co zawsze bywa grą ryzykowną. Bo jeżeli jest prawdą, jak twierdzi margrabia de Condorcet, że nowa ewangelia Francji jest tak prostą, tak naturalną, że wchodzi sama do każdego przeciętnego mózgu, to dlaczegóż nie miałaby znaleźć zwolenników i wykonawców wśród tej warstwy, którą my nazywamy kanalią? A wówczas? Wówczas, oświecone damy i oświeceni panowie, zmienią się zasady waszej filozofii w piki, drągi, rusznice…

– W tortury, szubienice, szafoty – wtrąciła panna de Laval z ironicznym uśmiechem. – Uciekajmy czym prędzej z Paryża, z Francji, bo lord Chesterfield wymorduje nas wszystkich jeszcze dziś, jak Herod (8) wymordował niemowlęta Judei, i nie będziemy mogli tańczyć na weselu jego prawnuka.

Wesoły, dobry, szczery śmiech całego towarzystwa, śmiech ludzi patrzących bez obawy, z wiarą w jasną przyszłość, poparł hrabiankę.

– Hu, hu, ohydny, ryczący smok z pikami zamiast zębów w paszczy ognistej pędzi już ulicami Paryża, aby nas pożreć – mówiła panna de Laval.

– Hu, hu – wtórowano jej zewsząd.

Wytworne damy i wykwintni panowie bawili się doskonale.

A lord Chesterfield, wzruszywszy ramionami, spoglądał na nich z pobłażliwym uśmiechem, jak człowiek dojrzały patrzy na swawolne dzieci.

– Życzę państwu tego niezmąconego niczym humoru od dziś za rok – rzekł. – Proszę sobie zapamiętać datę. Mamy dziś czwartego grudnia tysiąc siedemset osiemdziesiątego ósmego roku.

Teraz dopiero, kiedy lord pożegnawszy się opuścił salon, panna de Laval spostrzegła obok siebie rotmistrza. Jego twarz wydawała się jej znajomą. Widziała gdzieś ten energiczny profil, te niebieskie, dobre oczy pod prostym czołem, te stanowcze usta. Ale gdzie? Przypomniała sobie.

– Czy pan nie jest czasem kuzynem hrabiego de Clarac? – zapytała.

– To mój ojciec, hrabianko.

– W takim razie pochodzimy z jednych stron, jesteśmy ziomkami. Pańskiego ojca, panie wicehrabio, widziałam kilka razy w Castel, u mojego wuja, pana d’Escayrac (9). Będzie mi bardzo przyjemnie pogawędzić z panem o naszych stronach.

– Jestem na pani rozkazy.

– Może spotkamy się kiedy u pani de Bar?

Wicehrabia nisko się skłonił.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Anne-Robert-Jacques Turgot (1727–1781) – francuski fizjokrata, generalny kontroler finansów; chciał naprawić sytuację finansową kraju przez próbę nałożenia podatków na szlachtę i duchowieństwo, ograniczenie wydatków dworskich oraz przeprowadzenie licznych reform.

(2) Michel Barbier de Cubières Palmeseaux (1752–1820) – francuski pisarz, dramaturg i frywolny poeta; poparł rewolucję francuską; sekretarz komuny Paryża.

(3) (Z fr.) pobożniś; świętoszek; gorliwiec religijny.

(4) (Z fr.) zwolennik poglądu, według którego Bóg jest stwórcą i prawodawcą świata, ale nim nie kieruje.

(5) Dawniej, tu: zbiorowisku ludzi bezwartościowych, podłych; hołocie; motłochowi; pospólstwu.

(6) Du contrat social ou principes du droit politique (Umowa społeczna lub zasady prawa politycznego) – traktat polityczny Rousseau z roku 1762, klasyczna utopia polityczna, w której została opisana demokracja idealna.

(7) Émile, ou De l’éducation (Emil, czyli o wychowaniu) – traktat pedagogiczny Rousseau opublikowany w 1762 roku; natychmiast po wydaniu książka, uznana za niemoralną, wywołała ogromny skandal.

(8) Herod Antypas (około 22 przed Chrystusem – po 39) – tetrarcha Galilei i Perei, syn Heroda Wielkiego i brat Heroda Archelaosa; założyciel Tyberiady; poślubił swoją bratową Herodiadę, czym wywołał oburzenie wśród Żydów; skazał na śmierć krytykującego ten związek Jana Chrzciciela.

(9) Étienne Henri, markiz Escayrac, baron Lauture (1747–1791) – pułkownik grenadierów królewskich, kawaler Orderu Świętego Ludwika za zasługi wojenne, wybitna postać przeciwników rewolucji.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Błyskawice.