Bicz Boży. Rozdział trzeci

– Cesarzowa czasem trochę się spóźnia – powiedział biskup Nicetas z krzywym uśmiechem. – Jest oczywiście bardzo zajęta i jej zadanie nie należy do łatwych. W cesarstwie jest dość problemów, by w pełni zająć energicznego monarchę – a co dopiero kobietę. Jak widać, nawet Kościół musi zaczekać.

– Kościół może sobie pozwolić na czekanie – odparł archidiakon Leon.

Stary biskup rzucił mu zaciekawione spojrzenie. Wiedział o archidiakonie od lat, bo kto nie wiedział? Ale dopiero dziś spotkał się z nim osobiście. Wyglądał niewiarygodnie młodo jak na tak wysokie stanowisko. Archidiakon był w końcu prawą ręką papieża – i często jego następcą. W roku, w którym zmarł papież Celestyn, na tron Piotrowy wstąpił archidiakon Sykstus. I mówiono już, że jego nowy archidiakon, Leon, sprawuje rzeczywistą władzę. Nie mógł mieć więcej niż czterdzieści lat. Jednak zanim jeszcze objął obecny urząd, był znany w całym cesarstwie, i na Wschodzie, i na Zachodzie. To jego wysłano z misją do Kartaginy, kiedy był jeszcze akolitą. To on odwiedził wszystkich biskupów w północnej Afryce, włącznie z wielkim Augustynem z Hippony, którego uważano za świętego. Zainspirował też Jana Kasjana do napisania słynnego traktatu De incarnatione i mocno wpłynął na wielki sobór w Efezie dziesięć lat temu. Jaka była tajemnica tak wielkich sukcesów w takim młodym wieku?

Przyjechał rano z Rzymu załatwić kilka spraw.

Biskup Nicetas musiał jednak być w cesarskim pałacu i nie mógł się od razu zagłębić w obszerne dokumenty archidiakona. Zaproponował więc, że weźmie go ze sobą. „Przedstawię cię cesarzowej, to niezwykła kobieta – naprawdę wyjątkowa”. Ku jego zdumieniu archidiakon odpowiedział: „To dobry pomysł – i tak muszę się z nią zobaczyć”. I tak musiał się z nią zobaczyć! Jakby można było odwiedzać cesarzową Placydię jak… jak chorą parafiankę, o właśnie! Przez chwilę naprawdę myślał, że młody archidiakon jest opętany grzechem, który według wielkiego Augustyna jest źródłem wszelkiego grzechu: pychą. Potem musiał jednak przyznać, że wobec niego był nie tylko grzeczny, lecz pokorny – do tego stopnia, że nie mówił do niego, dopóki sam nie został zagadnięty. Poza tym, w przeciwieństwie do wielu duchownych wyższej rangi, skromnie się ubierał i było w nim coś jeszcze – biskup Nicetas musiał mocno się skupić, by to sprecyzować – ten Leon mówił tylko wtedy, kiedy miał coś do powiedzenia… nie, to nie jest dobre sformułowanie. Bardzo precyzyjnie wyrażał swoje myśli, tak, właśnie to. Kiedy coś powiedział, było to jasne, jednoznaczne, niezmienne.

Kościół może sobie pozwolić na czekanie.

Biskup uświadomił sobie nagle, gdzie stoją, dwie drobne postacie w wielkiej sali audiencyjnej pałacu w Akwilei z wysokimi porfirowymi kolumnami i marmurową podłogą rozciągającą się aż do portyku z drugiej strony, w sporej odległości. Tamtędy wchodziła cesarzowa, kiedy jej to odpowiadało, pani tego pałacu i tysiąca innych pałaców w tysiącach innych miast rozległego cesarstwa – kobieta, lecz taka, na której słowo tysiące mężczyzn maszerowały w kierunku, który im wskazała palcem. Być może była największą kobietą, jaką wydał Rzym w ciągu prawie dwunastu wieków swojego istnienia – Elia Galla Placydia, córka wielkiego Teodozjusza. Nawet magister militum (1), Aecjusz, musiał jej słuchać, jak to pokazał jasno przebieg wypadków. Mógł się poróżnić z innym wpływowym żołnierzem, mógł nawet wypowiedzieć mu coś w rodzaju prywatnej wojny, jak Bonifacjuszowi w zeszłym roku, i pokonać go. Kulił się jednak przed cesarzową. Jak wszyscy.

– Nie wiem – odrzekł biskup – czy kościół może sobie pozwolić na czekanie. Wszystko jest dobrze, dopóki jesteśmy młodzi. Ale Kościół jest stary – ma prawie czterysta lat. Może zostało nam bardzo mało czasu do chwili, gdy Pan powróci do nas w swojej chwale. – Spojrzał bezwiednie na swoje wykrzywione, lekko drżące palce.

– Kościół jest młody i zawsze taki będzie – odparł spokojnie archidiakon. – Tylko my się starzejemy, a kimże jesteśmy?

– No właśnie – Nicetas westchnął i rozejrzał się wokoło. – W tym miejscu zawsze czuję się jak karzeł.

– Kiedy to wszystko zostanie zburzone – rzekł Leon – i nie zostanie kamień na kamieniu, Kościół wciąż będzie żył.

Biskup Nicetas przeraził się przez moment. Czy ten ambitny młody kapłan uważa się za proroka, że ośmielił się przepowiedzieć upadek i zniszczenie Akwilei, tak jak Pan przepowiedział niegdyś zburzenie Jerozolimy?

Jego myśli wciąż krążyły wokół niego, kiedy niewidzialne ręce otworzyły portyk po przeciwnej stronie sali i ukazał się młody szambelan Eugeniusz, stukając mocno w podłogę srebrną laską. Potem odsunął się na bok i ukłonił jak tancerz wysokiej kobiecie w olśniewającej sukni, która weszła teraz do sali w towarzystwie czternastoletniego chłopca o zwiewnych, wdzięcznych ruchach młodej dziewczyny.

Zbliżała się jak okręt pod pełnymi purpurowymi żaglami, wielka i majestatyczna. Rubiny w jej włosach, na szyi i wokół rąk żarzyły się jak płynny ogień.

Ona nie czuje się tu jak karlica, pomyślał biskup, składając głęboki ukłon.

– Czy Wasza Wysokość uprzejmie pozwoli przedstawić sobie archidiakona Leona, który właśnie przybył z Rzymu? – Przy ostatnich słowach zobaczył, jak cesarzowa patrzy na archidiakona twardym wzrokiem, i zapadła niezręczna cisza. Dźwięk jego własnych słów i szelest cesarskiej sukni rozpłynął się w przestrzeni. Uświadomił sobie, lekko wstrząśnięty, że Leon nie ukłonił się cesarzowej – a może jednak? Wodził wzrokiem tu i tam.

Silna kobieta, pomyślał Leon. Wpływowa raczej przez swoje zalety niż wady; jej egotyzm jest wciąż niepokonany pomimo wszelkich przeciwności. Wspaniałe narzędzie, dopóki wierzy, że to ona rządzi. Można z nią pracować.

Kogo on mi przypomina, zastanawiała się cesarzowa. Ojca? Ale to śmieszne, on ma nie więcej niż czterdzieści lat – jest w moim wieku. To młody człowiek, czterdziestoletni mężczyzna jest młody. Tylko oczy ma stare – stare jak Troja. Twarz orła… ale oczy ojca, kiedy siedział pośród nas wszystkich, a jednak był sam… dopiero teraz wiem, jak bardzo sam. Czego chce ten człowiek?

– Przybyłem – oznajmił archidiakon Leon – by przekazać ci błogosławieństwo od Ojca Świętego. Uklęknij – dodał spokojnie.

Oczy biskupa Nicetasa lekko się rozszerzyły, gdy przepych rubinów, białej skóry i purpurowego jedwabiu zniżył się, iskrząc się i lśniąc barwną plamą na jasnej podłodze.

Archidiakon Leon nakreślił nad nią znak krzyża. W chwilę później zmienił się z przedstawiciela następcy Chrystusa w zwykłego siebie. Z naturalną uprzejmością pomógł Placydii wstać i ukłonił się jej, a także lekko chłopcu, który stał z otwartymi ustami. Nigdy wcześniej nie widział, by matka przed kimś klękała. Był wstrząśnięty i bliski płaczu. Matka, która wszystkim rozkazywała, której głęboko się kłaniała nawet jego siostra Honoria, nieuprzejma dla wszystkich innych – na kolanach przed tym człowiekiem. Najbardziej przerażającym, jakiego w życiu spotkał, jeśli w ogóle był człowiekiem. Może był dżinem, duchem uwięzionym w miedzianym dzbanie króla Sulejmana zapieczętowanym królewską pieczęcią – Paribanu, perska niańka, opowiadała mu wiele baśni o takich stworach. Ale to niemożliwe – ten człowiek był ubrany jak kapłan i nawet nie tak bogato jak stary biskup Nicetas. Niewiarygodne. Nicetas też wyglądał na zaskoczonego.

Nie wygląda na swój wiek, pomyślał Leon. Raczej na dziesięć niż czternaście lat i bardziej na dziewczynkę niż chłopca. Czemu ona go ubiera jak kanapowego pieska? Umalowała mu też twarz. Wiem, że robią takie rzeczy na Wschodzie, ale tu jest Italia. To złe.

Nie mógł zwrócić się do chłopca, ani o nim mówić, bo wiedział, że jest cesarzem – zwłaszcza że matka wyraźnie ignorowała jego obecność. Czy chciała nauczyć go pokory? Mało prawdopodobne, a stwarzało niezręczną sytuację.

Teraz Placydia znów przyjęła swoją zwykłą postawę.

– Witamy cię z największą radością w Akwilei, archidiakonie – rzekła z uprzejmym uśmiechem. – Mamy nadzieję, że masz czas, by zostać tutaj dłużej?

– Trzy dni, Wasza Wysokość – odpowiedział Leon. Dokładnie tyle czasu potrzebował, by omówić wszystkie sprawy z powolnym starcem, jakim był Nicetas. Nie miał żadnego powodu, by zostać dłużej, a w Rzymie czekało na niego wiele zajęć. Papież Sykstus był kochanym, łagodnym człowiekiem. Kiedy usiadł na tronie Piotrowym, powiedział do Leona: „Czuję się jak kaleka na tym miejscu. Nie jestem tego godzien. Niech Bóg mi pomoże. A ty… musisz być moją prawą ręką”. Obiecał mu to. Trzy dni w Akwilei. Ani chwili dłużej.

– Poprosiłem archidiakona, by wygłosił kazanie na dzisiejszej Mszy – rzekł biskup Nicetas.

– Jest później, niż sądziłam – stwierdziła Placydia, rzucając spojrzenie na pięknie rzeźbiony zegar wodny stojący na stole. – Msza będzie za kwadrans, prawda? Jeśli chcesz się do niej przebrać, ekscelencjo, masz, oczywiście, nasze pozwolenie. Zobaczę się z tobą po Mszy koło krypty. Ty też idź, Walentynianie, czas na twój masaż. Ale powiedz Paribanu, by zrobiła go z wyczuciem. Wciąż jest trochę delikatny – dodała, kiedy chłopiec wyszedł. – Zawsze taki był, zupełnie inny niż jego siostra. Może on powinien był urodzić się dziewczynką, a ona chłopcem. Nie żeby tak wyglądała… ale jest znacznie bardziej energiczna.

Biskup Nicetas słyszał przez cały czas te słowa, idąc powoli w stronę wyjścia. Teraz mówiła jak zwyczajna matka. Jakim człowiekiem był archidiakon, że potrafił rzucić taki urok, taką serię uroków na najbardziej przebiegłą i władczą kobietę w całym rzymskim świecie? Wyczuwał w jakiś sposób, że tak naprawdę wcale nie jest pyszny. Ucieszyłby się wręcz, gdyby mógł nazwać go pyszałkiem i przestać o tym myśleć. Stary człowiek szybko się przeżegnał. No właśnie, próbował przypisać występek i grzech do czyjejś duszy, a dlaczego? By znaleźć wytłumaczenie na to, że sam jest mniejszym człowiekiem. Tak, mniejszym człowiekiem. To się nazywa zazdrość i jest niemal równie złe jak pycha. Zazdrość, grzech, który doprowadził do pierwszej zbrodni w dziejach i wielu innych od tamtego czasu. Nie była jednak głęboka, mówił łagodny, skruszony głos, który rozpoznawał w sobie tak samo jak w innych. Nie chciał przecież zamienić się miejscami z archidiakonem Leonem, prawda? Zwalczać herezje nie tylko w diecezji, lecz na całym świecie, i co więcej, gromadzić teologiczne materiały, by udowodnić ich błędność, organizować zjazdy kościelne i wygłaszać setki mów, miesiąc po miesiącu; przyjmować poselstwa i pielgrzymów, doktorów teologii i opatów i roztrząsać ich problemy, być cieniem papieża, jego prawą ręką, jego zmarszczonymi brwiami, jego uśmiechem i tysiącem innych rzeczy – krótko mówiąc, władzą za tronem. Nie, zdecydowanie tego nie chciał – a dlaczego nie? Ponieważ był leniwym starym człowiekiem, który nie chciał się nadmiernie angażować, właśnie dlatego. W ten sposób jedna wada do pewnego stopnia wykluczała drugą. Gdyby nie był taki leniwy, zazdrościłby mu. Niezbyt zadowalający stan rzeczy i mógł z tym zrobić tylko jedno: ofiarować Mszę za archidiakona Leona i modlić się, by nigdy nie stać się pysznym i by sługa Boży Nicetas przezwyciężył swoje lenistwo, nie stając się przy tym zazdrosny o nikogo.

Zachichotał, opuszczając wielką salę audiencyjną. Wciąż czuł się trochę jak karzeł, ale bardziej pogodny.

– O czym zamierzasz mówić na kazaniu w czasie Mszy? – zapytała cesarzowa. Była lekko poirytowana. Archidiakon nie zareagował nawet słowem na jej małą przemowę o dzieciach i miała wrażenie, jakby czegoś nie aprobował, i że to dotyczyło Walentyniana. Może się spodziewał, że każe go szkolić na żołnierza w wieku czternastu lat, jak to było w przypadku Aecjusza, Albinusa i innych lub na przyszłego męża stanu, następnego cesarza. W końcu kapłan pozostaje mężczyzną – ten był nim na pewno – a wszyscy mężczyźni uważają, że władza jest sprawą wyłącznie męską. Semiramida i Kleopatra mogłyby w ogóle nie istnieć. Tylko na Wschodzie można było znaleźć męskich władców, którzy wiedzieli, jak łączyć męską siłę z intuicją i przenikliwością kobiecego umysłu. Tu nawet kapłan – nawet ten kapłan tego nie rozumiał. Mimo wszystko mógł powiedzieć coś miłego o Walentynianie. Jego milczenie było krytyką.

– Będę mówił o Mieście Boga – odparł Leon.

– Miasto Boga… gdzieś już to chyba słyszałam.

– To tytuł dzieła wielkiego Augustyna z Hippony.

Zmarszczyła się lekko – między jej wyrazistymi ciemnymi brwiami pojawiła się kreska.

– Nazywasz go wielkim Augustynem – a ja słyszałam, jak inni mówią o nim jako o krzewicielu bardzo niebezpiecznej doktryny. Nawet twój przyjaciel Jan Kasjan ostro się sprzeciwiał jego nauczaniu…

Cesarski dyskurs o sprawach teologii wywołał lekki uśmiech na surowej twarzy kapłana.

– Masz sporo racji, Wasza Wysokość – przyznał – i mogę tylko mieć nadzieję, że mój przyjaciel Kasjan zmienił już zdanie w tej sprawie. Ma ku temu sposobność w ciszy swojego klasztoru w Galii. Trochę, a nawet dużo kontrowersji dobrze robi każdej nowej doktrynie. Pomaga ją sprawdzić i przygotować na ostateczne rozstrzygnięcie. W przypadku doktryny biskupa z Hippony możemy bezpiecznie powiedzieć: „Została sprawdzona i przyjęta”. Pamięć o nim będzie trwać przez wieki i może się zdarzyć, że ilekroć przyszłe pokolenia wspomną o naszym stuleciu, najpierw wymówią imię Augustyna.

Cesarzowa z pewnym trudem powstrzymała się od uwagi na temat przedwczesnego kazania. Trzeba wybaczyć duchownemu, że podczas dyskusji o chwale stulecia myśli o innym duchownym. Zamiast tego powiedziała:

– Mam wrażenie, że wybrałeś go na wzór dla siebie.

– Nie!

Przyglądała się z uwagą jego twarzy. Wiedziała, że taka gwałtowna reakcja musi mieć jakieś ukryte znaczenie. Wiedziała też, że na próżno byłoby go o to pytać. Znów pomyślała o ojcu. Tak samo pewny, wyrazisty ton, ta sama bezpośredniość.

Nie znalazła tego dotąd w żadnym innym mężczyźnie. Ani w Ataulfie, swoim pierwszym mężu, który uczynił ją królową Wizygotów, ani w Konstancjuszu, drugim mężu… na pewno nie w Konstancjuszu. Kiedy chciał jej dać do zrozumienia, że coś nie jest jej sprawą, był po prostu opryskliwy. A potem? Kochankowie, starannie wybierani od czasu do czasu, młodzi mężczyźni silniejsi w członkach niż w umysłach. Odtrącani z chwilą, gdy zaczynali się bardziej interesować cesarzową niż kobietą o imieniu Placydia.

Opanowała się. Za chwilę zacznę żałować, że ten człowiek jest księdzem, pomyślała gniewnie i zmusiła się, by wrócić do miejsca, w którym zawisła nić ich konwersacji.

– Dlaczego wy, kapłani, zawsze wymyślacie jakieś nowe doktryny? – zapytała. – Czy nie wystarcza wam nauczanie Chrystusa?

– Wystarcza – padła poważna odpowiedź. – I każda nowa doktryna, która już istnieje lub pojawi się w przyszłości, musi wyrastać z nauczania Chrystusa, tak jak kwiat wyrasta z łodygi. Ale mądrość Logosu jest niewyczerpana i będzie zajmować ludzkie umysły aż do końca czasu. Chrystus nie zostawił nam raz ustalonego, sztywnego programu: nie miał takiego zamiaru, bo wtedy zostawiłby nam księgę napisaną Jego własną ręką. Zamiast tego stworzył żywy organizm, Jego Kościół, by przez stulecia walczył na swój sposób, badając doktrynę, zwalczając błędy i herezje i rozbłyskując momentami światłem Ducha Świętego. I wzrastał, zawsze wzrastał jako mistyczne ciało, sięgając za siebie i przed siebie poza czasem.

Cesarzowa skinęła głową.

– Imperium niebieskie ma swoje oparcie na ziemi. Ty jesteś bezpieczny. Ale my, którym powierzono imperium ziemskie, musimy działać bez niebieskiego poręczyciela.

– Ale nie bez Jego pomocy.

– Ciekawa jestem – zaczęła cesarzowa. Szła teraz w stronę zewnętrznej kolumnady, a on powoli postępował za nią. – Bardzo jestem ciekawa, czy Bóg się troszczy – naprawdę troszczy – o większość tego, co robimy. A przynajmniej czy robi to w takim stopniu, jak w to wierzy nasz drogi stary Nicetas. Tak, wiem, wróbel nie spadnie na ziemię bez woli Ojca i tak dalej, ale to z pewnością nie znaczy, że Bóg sprawia, że spada na ziemię. To znaczy… to musi znaczyć, że Bóg jest świadomy wszystkiego, co się dzieje. Jak by mogło być inaczej? A nasze modlitwy? Weźmy na przykład bitwę w zeszłym roku, w której biedny Bonifacjusz został pokonany przez Aecjusza, kiedy dwaj moi dowódcy wypowiedzieli wojnę domową. – Jej oddech przyspieszył, wyglądało na to, że zbrodnia nie została jeszcze wybaczona i Aecjusz nadal był w cesarskiej niełasce mimo swojej prawie niezależnej pozycji w południowej Galii. – Czy nie sądzisz, archidiakonie, że obie armie modliły się przed starciem z równą żarliwością? Co więc miał zrobić Bóg, gdyby naprawdę się troszczył? Z pewnością to, co powinien, to nie dopuścić do bitwy, rozproszyć armie obu stron i wsączyć ich dowódcom pragnienie pokoju, któremu nie mogliby się oprzeć…

Bóg oczywiście powinien był zrobić to, czego chciała cesarzowa Placydia, pomyślał Leon, i o co ona z pewnością się modliła. Kochała Bonifacjusza. Biedna kobieta. Jednak jej pytanie zasługiwało na odpowiedź.

Powiedział więc:

– Żądasz od Boga, by nieustannie ingerował w działania człowieka. Żądasz, by w ten sposób udaremniał złe czyny, i jeszcze robił to natychmiast. Chcąc być konsekwentna, musisz też żądać, by język bluźniercy i kłamcy stał się niezdolny do wypowiadania bluźnierstw i kłamstw, by złodziej wyciągający rękę po własność bliźniego został od razu nawrócony, a zmysły rozpustnika stępione, kiedy tylko spojrzy pożądliwie na cudzą żonę. Tak, to by od razu powstrzymało zło na świecie – ale to byłby także koniec istnienia człowieka, bo stalibyśmy się marionetkami bez wolności wyboru. Nasza wola stałaby się martwa i nie moglibyśmy kochać Boga – bo miłość wymaga wolności wyboru, musi być dobrowolna, inaczej nie jest miłością. A miłość Boga jest prawdziwym sensem naszego życia.

Cesarzowa głęboko wciągnęła powietrze.

– Chyba chciałam niemożliwego – rzekła z bladym uśmiechem. – Ale to tylko potwierdza moje wcześniejsze słowa: Bóg nie troszczy się o większość naszych działań. Ty mi tylko wyjaśniłeś, dlaczego się nie troszczy.

Leon pokręcił głową.

– Wyjaśniłem, dlaczego nie zawsze ingeruje. Troszczy się tak bardzo, że sam stał się człowiekiem, by umrzeć na krzyżu, dźwigając grzechy świata… wszystkie. Dźwigał twoje grzechy i moje, i każdego żołnierza walczącego w tej nieszczęsnej bitwie i każdego żołnierza w każdej bitwie, jaka kiedykolwiek została lub zostanie stoczona. A wszelka radość, jaką kiedykolwiek odczuwali ludzie, jest Jego wolnym darem. A każdy dobry uczynek powstał z Jego natchnienia. Tylko decyzja jest nasza.

– Ale modlitwy żołnierzy obu stron…

– Są słyszane. Wszystkie. I nawet są natchnione przez Boga. Ale mieszamy je z naszymi małymi ambicjami, naszym egoizmem, chciwością i małym, nędznym brakiem mądrości. Od czasu do czasu prosimy Boga o coś, o czym on wie, że jest trucizną i zatraceniem. Nawet wtedy nas słyszy, ale musi odpowiedzieć: „Nie!”. Może dlatego Chrystus nauczył nas jedynej modlitwy, która jest zawsze słuszna.

– Co masz na myśli?

– Bądź wola Twoja.

Doszli do końca kolumnady. Ciężki, pozłacany dach skończył się i przeszli przez szeroki taras. Krzyki i śmiechy dochodziły z położonego niżej dziedzińca, na którym grupa młodych mężczyzn brała udział w czymś, co wyglądało na pozorowaną bitwę lub jakiś wojskowy trening.

– Goci, Frankowie rypuarscy, Sarmaci – wyliczała Placydia. – I kilkanaście innych narodów, jest wśród nich nawet jeden Hun, a może dwóch. Wszyscy służą Rzymowi, broniąc naszego cesarstwa… przeciw nim samym. Czy ich pomoc jest teraz pomocą Boga?

Grupa dam dworu przemierzała taras jak stado barwnych ptaków.

– Czas na Mszę – rzuciła szybko cesarzowa, nim Leon zdążył odpowiedzieć. – Posłuchamy twojego kazania, archidiakonie, a potem oczekujemy cię przy naszym stole.

Złożyła mu lekki wdzięczny ukłon i dołączyła do barwnego stada. Sprawnie utworzona cesarska procesja przeszła na drugą stronę tarasu, skąd marmurowe schody prowadziły do pałacowej kaplicy.

cdn.

Louis de Wohl

(1) (Łac.) głównodowodzący rzymskiej armii polowej.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Bicz Boży.