Bicz Boży. Rozdział szósty

Wróciła. A gdy wróciła… tak, pomyślał o tym samym. Mężczyzna nie może ciągle myśleć o tym samym. Stara Budrul miała rację. „Uważaj, książę Etelu, uważaj, synku, na kobiety… Wyjedzą ci serce z ciała, jeśli im pozwolisz, zabiją cię, jeśli będą mogły. Zostaw je, zostaw, zaufaj starej Budrul, ona wie”. Czy jeszcze żyła, ta stara wiedźma?

Tak czy inaczej, miała rację. Na pewno żyła. Ona zawsze będzie żyła, bezzębna i mądra, gdacząc swoje pochwały i ostrzeżenia. Mężczyźni z innych plemion przychodzili jej posłuchać – mężczyźni, nie tylko kobiety. Kobiety słuchają każdego. Są głupie i łatwowierne, i tutaj, i w domu. Jakie złe duchy dały im władzę, by rozpalały ciała mężczyzn? Gdyby tylko mógł wsiąść na konia i jechać, aż do wyczerpania. Albo jeszcze raz rzucić się z mieczem na bandę olbrzymów na dziedzińcu. Zamiast tego tkwił w więzieniu, sześć kroków naprzód, zwrot, sześć kroków z powrotem, zwrot, sześć kroków naprzód. To nie mogło długo trwać. Coś musi się wydarzyć.

Niezależnie od tego, co się stało, dobrze było widzieć, jak śmiech olbrzymów zmienia się w strach. I naprawdę się bali – wszyscy. Ha, ha, to było dobre. Lepsze od wszystkiego, co zdarzyło się wcześniej, odkąd pojechał za tym pachnącym perfumami głupcem Masuriusem do Rawenny. W Rawennie dobre było tylko jedno: mokradła. Stojąca woda, trzciny i latające ptaki – jak w domu. Mógł tam leżeć godzinami i myśleć o ważnych rzeczach. Dwa razy myśleli, że uciekł, bo nie wrócił do domu na jedzenie. Nie rozumieli, że wolał pieśń bagiennych ptaków od brzmienia ich głupich głosów, widok chmur na niebie od ich złotych dachów, ilu mozaik by tam nie wkomponowali, i ciche obserwowanie ptaków i zwierząt od patrzenia na Rzymian. Zwierzęta i ptaki robiły, co chciały, Rzymianie to, czego od nich oczekiwano.

Dobrze ufortyfikowali Rawennę. Akwileję też. Byli bardzo dumni z tego, jak chronili swoje miasta. Ale mury, choćby nie wiadomo jak grube i wysokie, nie były żadną ochroną bez żołnierzy, a ci pochodzili z wszystkich krajów pod słońcem, z wyjątkiem ich własnego. W domu nie było murów – ani miast. Hun mógł rozbić obóz wszędzie. Nawet w Rawennie. Nawet w Akwilei, w środku cesarskiego pałacu. Nie zamierzał długo pozostać w więzieniu. Ale nie miał żadnych wieści z domu. Może chan Ruas umarł i Bleda rządził teraz plemieniem, świadomie go o tym nie powiadamiając. Może właśnie wypowiadali wojnę Kwadom, Markomanom czy Turyngom, bitwa, honor i łupy, a on żył w świecie cieni, pamiętany tylko przez parę osób. Pewnie patrzyli z pogardą na Herekę i Arykan, jak na wdowy, i na Ellaka, który wychowywał się bez ojca. Sześć kroków naprzód – zwrot. Sześć kroków z powrotem.

Mówiono, że Puru, bóg wojny, mógł być w wielu miejscach jednocześnie, czyli oglądać bitwę na brzegach Dunaju i na perskiej granicy, przenosząc się z miejsca na miejsce z prędkością myśli. Gdyby tylko mu użyczył swojej siły na jeden dzień, by mógł zobaczyć… zobaczyć, co robią, i pojechać konno z plemieniem, i popatrzeć na Ellaka i dziecko Arykan. I poczuć zapach ogniska. I usłyszeć pieśni kobiet zjednujące im duchy rzeki. I odfrunąć w nocy, do jej pokoju, i zanurzyć usta w kremowej bieli jej szyi.

Drzwi… ktoś otwierał drzwi.

Odwrócił się w ich stronę. Ale to nie była Honoria. To był strażnik z gwardii cesarskiej, ten, który go tu przyprowadził. Za nim stało dwóch innych.

– Przychodzę w imieniu cesarza – cedził słowa Juwencjusz. – Śledztwo w sprawie godnego pożałowania incydentu sprzed dwóch dni zostało zakończone i postanowiono nie wszczynać sprawy. Doradcy Jego Wysokości są zdania, że duch rozgrywek żołnierskich jest obcy twojemu narodowi i dlatego powinieneś ich unikać w przyszłości. Dostaniesz inny pokój w pałacu, bardziej odpowiedni dla twojej… pozycji.

Chan osądził, dziękuję chanowi, pomyślał Etel, skrywając pogardliwy uśmiech.

Niech go szlag, pomyślał Juwencjusz. Równie dobrze mógłbym mówić do kawałka żółtego drewna. Podjął przemowę trochę ostrzejszym tonem.

– Jednocześnie mam obowiązek ostrzec cię, że każda kolejna próba użycia przemocy na terenie pałacu unieważni twoją pozycję zakładnika i odda cię pod osąd prawa. To wszystko.

Żadnej reakcji. Zupełnie żadnej.

– Idź za mną – rzucił gniewnie Juwencjusz i wyszedł z celi.

Gdy tego samego dnia spotkał przy obiedzie Chlodomera, warknął:

– Powinieneś był widzieć tę huńską ropuchę: szedł z nami… jakbyśmy byli gwardią honorową króla.

– A nie byliście? – zapytał niewinnie Frank.

***

– Teraz, gdybyś był uprzejmy zwrócić głowę trochę bardziej w stronę okna… – rzekł Stympalos – tak jest lepiej, dużo lepiej… gdybyś pozostał przez chwilę w tej pozycji…

Etel wyjrzał przez okno. Lepiej było patrzeć na drzewa w ogrodzie niż na greckiego malarza, który przyglądał mu się, jakby był jednym z tych zwierząt trzymanych za żelaznymi kratami, by zaspokoić ciekawość Akwilejczyków.

Teraz – prawie – żałował, że się zgodził na portret. Prawie. Nie całkiem. Trzy dni temu ten Eugeniusz, szambelan, przyszedł do niego, kręcąc biodrami jak tancerka i cuchnąc perfumami gorzej niż Masurius, i przyprowadził ze sobą małego Greka. To było tuż po przeprowadzce do jego nowych pokoi, w drugim skrzydle pałacu – dość dużych, by koń potrzebował dwóch skoków na ich pokonanie.

– To jest Stympalos, największy malarz naszych czasów… Jest życzeniem najłaskawszej cesarzowej, by namalował twój portret, książę Etelu.

– Dlaczego?

Eugeniusz się uśmiechnął, też jak tancerka – wyglądał przy tym, jakby wąchał zepsute mięso.

– Ponieważ, książę Etelu, jest życzeniem najłaskawszej cesarzowej, by mieć portrety wszystkich wielkich władców i książąt świata. – Następnie wyliczył ich imiona i tytuły. Było ich tylu, że dałoby się stworzyć plemię składające się wyłącznie z władców i książąt.

– Już masz zbyt wielu – parsknął.

Eugeniusz jednak nie poddawał się łatwo.

– Może chcesz zobaczyć parę dzieł naszego tu obecnego przyjaciela, książę Etelu. Pokaż księciu te dwa obrazy, które przed chwilą mi pokazywałeś, Stympalosie.

Mały Grek posłuchał i pokazał dwie drewniane tablice, na których namalował głowy chana Ruasa i Bledy. Podobieństwo było niewiarygodne – wprost magiczne.

– Jak widzisz – rzekł z triumfem w głosie Eugeniusz – nie szczędziliśmy wysiłku ani pieniędzy. Wysłaliśmy Stympalosa nad Dunaj, by namalował te wizerunki. Na pewno nie chciałbyś zostać wykluczony – powiedziano nam, że ty też jesteś pierworodny.

Wtedy się zgodził.

Ale męczyło go siedzenie pod ostrzałem wzroku tego małego człowieczka o twarzy wystraszonej myszy.

To był trzeci raz, kiedy musiał to zrobić – i ostatni.

Na zewnątrz, na dziedzińcu, znów bawili się w pojedynki, ale stąd nic nie widział, bo zasłaniały mu drzewa.

Usłyszał jakiś szelest i odgłos odsuwanego w pośpiechu krzesła. Odwrócił głowę. Malarz wstał i kłaniał się głęboko, a tam… tam była ona, migotliwy duch, cała w złocie, srebrze i klejnotach, a z nią dwie kobiety, nie, kobieta i dziecko. Wróciła – ale nie sama.

Też powoli wstał.

Nigdy nie potrafił dokładnie przypomnieć sobie minut, jakie potem nastąpiły. Pochwaliła jego pokoje i dzieło wystraszonej myszy. Powiedziała coś o odwiedzinach u rannych w zdarzeniu sprzed kilku dni. Młoda kobieta, która z nią przyszła, patrzyła na niego z uśmiechem, a ta druga, dziecko, trzymała się z tyłu. Tylko jeden moment utkwił mu w pamięci: kiedy podeszła do okna i udawała, że podziwia widok. Potem szepnęła ledwo dosłyszalnie: „Zobaczysz, że wrócę”, a on usłyszał swoją odpowiedź: „Następnym razem ja przyjdę do ciebie”. Wtedy spojrzała na niego wzrokiem, jakiego nie byłby w stanie zrozumieć żaden mężczyzna, i zostawiła z poczuciem, jakby go dotknęło ostrze włóczni. Wymamrotał uprzejme słowa, suknie znów zaszeleściły i pokój opustoszał. Została tylko wystraszona mysz, a Etel wskazał palcem i powiedział:

– Idź już. – I mysz uciekła.

***

Widział ją jeszcze dwa razy w ciągu następnych czterech dni: raz na bankiecie, na który zostali zaproszeni wszyscy zakładnicy. Był tam także Burgundczyk, potężny, ale blady, i widać było, że pod dworską szatą nosi jeszcze bandaże. Nie spotkali się – połowa obecnych się nie spotkała, tak wielu ich było.

Siedziała obok cesarzowej i wszystkie kobiety na sali zdawały się odbijać jej urodę. Tylko raz spotkali się wzrokiem. Przez cały czas zajmował ją szambelan, paplając jak papuga.

Drugi raz miał miejsce, gdy wrócił do domu z przejażdżki z paroma urzędnikami doglądającymi cesarskich stajni. Niesiono ją w lektyce do term i nie wiedział, czy w ogóle go dostrzegła.

To się stało tamtej nocy. Dokładnie przestudiował drogę – i przeszkody. Wyszedł z pokoju pół godziny po zarządzeniu ciszy nocnej, przed północą, kiedy powozy nie wyjeżdżały już główną bramą, a strażnicy w małej wieży zmienili się ostatni raz przed świtem. Sam pałac wydawał się uśpiony.

Nie było przeszkód, dopóki nie wszedł na główny korytarz, gdzie strażnik stał także w nocy. Etel był ubrany w ciemną tunikę, a na nogach miał buty z miękkiej skóry bez obcasów. Nie było księżyca, więc przemykał się w mroku.

Korytarz. Strażnik, wsparty na włóczni.

Etel wziął jeden z małych kamieni, które ze sobą przyniósł, i rzucił w kąt bocznej alejki prowadzącej do wschodniego skrzydła. Strażnik podniósł wzrok. Gdyby nie zdecydował się ruszyć, należało odczekać parę minut i rzucić następny kamień.

Ale się poruszył, szczękając zbroją, i poszedł do bocznej alei, by zobaczyć, co się stało. Dość łatwo było się przemknąć i ukryć za ciężką zasłoną kilka metrów dalej. Teraz cicho. Strażnik wrócił, mamrocząc coś pod nosem, rozejrzał się i uspokoił.

Etel ruszył w dalszą drogę. Następną przeszkodą był nocny patrol złożony z trzech mężczyzn. Zaczęli swój obchód tuż po tym, jak niewolnik wywołał pełną godzinę na zegarze wodnym na małym dziedzińcu za salą audiencyjną i zajęło im to trzecią część godziny. Niedługo przejdą i wtedy nie będzie dalszych przeszkód, zanim nie dojdzie do samego skrzydła cesarskiego.

Postanowił zaczekać na ich powrót w wielkiej sali audiencyjnej, gdzie niewolnicy ułożyli w stosy leżanki i krzesła, by posprzątać pomieszczenie po zmroku. Na szczęście nie zamknęli drzwi.

Wśliznął się i ukrył za jednym ze stosów mebli. Po chwili pokazał się patrol – trzech Numidyjczyków z włóczniami i tarczami szło bezgłośnie na bosych stopach, by nie zakłócać snu wytwornych dworzan i dwórek.

Odczekał chwilę po tym, jak zamknęli za sobą zewnętrzne drzwi, nim podjął potajemną wędrówkę, najbardziej niebezpieczną, jaką przedsięwziął w życiu. Gdyby go odkryli, do tego momentu mógł powiedzieć, że zabłądził. Ale od tej chwili już nie.

Znów korytarze. Będzie jeszcze jeden strażnik, w miejscu, gdzie się zaczynają pokoje dwórek. Zmieniali się co godzinę. Czterech mężczyzn. Ale oni też chodzili w czasie patrolu, co dawało mu szansę. Teraz tu byli, więc ostrożnie. Lampa z brązu, napełniona perfumowaną oliwą, rzucała łagodne niebieskawe światło, które odbijało się od ich zbroi. To byli Germanie. Do ochrony serca imperium potrzebowano wszystkich obcych plemion. Ale gdy się wystarczająco długo obserwowało ich zwyczaje, można było też znaleźć drogę do tego serca.

Teraz…

Przebiegł do okrągłego pokoju z trzema korytarzami. Środkowy prowadził do apartamentów cesarzowej, ten na lewo do pokojów młodego cesarza. Na końcu tych korytarzy było pięćdziesięciu strażników podlegających wysokiemu rangą dowódcy, lecz żadnego na końcu trzeciego, bo wtedy całe jego podchody byłyby daremne. Miękkie dywany. Wielkie draperie.

W końcu zobaczył swój cel.

Ona, serce imperium, spała i była dzieckiem – szczupłym, jasnym i delikatnym. Ręce miała złożone pod brodą, pasma kasztanowych włosów spływały na poduszkę.

Patrzył na nią wzrokiem bez wyrazu. Dziecko. Nie bogini ani księżniczka… dziecko. Kilkanaście razy ryzykował życie, żeby tu przyjść, wniknąć do najgłębiej ukrytego centrum, i to wszystko po to, by odnaleźć dziecko.

Jeśli się obudzi, zacznie krzyczeć, a wokół niego w jednej chwili zaroi się jak w mrowisku i zaciągną go na stracenie. Nikomu nie wolno zobaczyć tego dziecka i przeżyć.

I… i właśnie się budziła. Nie wydał żadnego dźwięku, ale ona się budziła. Miała teraz otwarte oczy. Widziała. Widziała go.

Nie krzyknęła. Może pomyślała, że śni.

Nawet nie pomyślał, by przyłożyć palec do ust. Zamiast tego powiedział:

– Obiecałem, że przyjdę.

Nie poruszyła się. Pomyślała, że jedyne, czego nie wolno jej teraz nie zrobić, to usiąść. Dopóki leżała w łóżku tak jak teraz, wszystko było w porządku. Gdyby usiadła, świat natychmiast by się rozpadł, wśród gromów i błyskawic. Wiedziała jednak, że będzie musiała usiąść, że nawet chce usiąść, że pragnie tego bardziej niż czegokolwiek przedtem.

– Szalony – szepnęła. – Szalony.

Za chwilę zacznie krzyczeć, pomyślał. To był pierwszy i jedyny raz w jego życiu, kiedy kobieta miała decydować o Etelu, synu Mundzuka, o jego honorze, godności i życiu. Oddał tę decyzję w jej ręce. Ogarnął go przypływ strasznej, niekontrolowanej wściekłości. Dobrze byłoby ją zabić i rozerwać na strzępy, nim wyda z siebie krzyk, który to wszystko na niego ściągnie. I w tym momencie znowu przemówiła:

– Zobaczą cię, jeśli spojrzą… Odsuń się od drzwi.

Dopiero teraz uświadomił sobie, że wciąż ściska w dłoni grubą, miękką zasłonę. Puścił ją i postąpił o krok naprzód.

– Jest w tobie wiele osób – rzekł stłumionym głosem. – Bogini… i księżniczka… i dziecko… i kobieta. Która jest tobą?

– Nie wiem – odrzekła istota w łóżku, teraz już zupełne przytomna. – Jak przeszedłeś te wszystkie straże? Nie zabiłeś ich, prawda?

– Nie. – Twarz Etela pojaśniała w uśmiechu. Dostrzegł zmianę w wyrazie jej twarzy i zrozumiał instynktownie jej znaczenie, tak jak by zrozumiał to pies.

Powiedziała, że nie wie – i tym samym odpowiedziała na jego pytanie.

Znów przyłapała się na myśli: jaki on jest brzydki i wzdrygnęła się. Uderz, gromie, pomyślała. Uniosła się z poduszek, odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się, jak często robiła we śnie, w obliczu nagłego, nieuniknionego zagrożenia.

Błysnęło, grzmot przetoczył się w jej uszach i śmiech umilkł, gdy gwałtowne wargi zaatakowały jej szyję i żelazny uchwyt przygwoździł ją w strasznym, dławiącym oddech unieruchomieniu.

***

To na Krecie w dawnych czasach składano dziewice w ofierze świętemu bykowi, stary Telezyp jej o tym opowiadał. Miało to jakieś symboliczne znaczenie, mówił, i działo się za panowania tego Byka, który właściwie wcale nie był bykiem, nie zwierzęciem, rozumiesz, to był znak zodiaku i starzy Izraelici też go znali i nazwali ten okres „erą złotego cielca” i Egipcjanie znali i czcili wielkiego boga Apisa w postaci byka… i przez cały czas zastanawiała się, co czuła dziewica poddana władzy i mocy Minotaura w jego koszmarnej brzydocie i miażdżącej sile; jak można go było udobruchać, by stał się łagodny i niemal ludzki… albo pobudzić, by się bawić jego nadludzkim gniewem. Była zawsze przekonana, że udałoby się jej bawić z bykiem w taki sposób, w jaki ona by chciała. Teraz nie miała tej pewności. Stało się coś… nieodwracalnego. Zmieniło wszystko. Świat, jaki znała, oddalił się, a nowy świat wokół niej był dziwny i obcy i nie wiedziała, jak się w nim poruszać.

Opowieści starego Telezypa bez wątpienia miały w sobie coś z prawdy – Jowisz rzeczywiście porwał Europę z samego pałacu jej królewskiego ojca. Biały byk ze złotymi rogami. Jednak, choć ten bóg ją znał i wydobył z niej najbardziej skrywane sekrety, ona go nie poznała i nie dzieliła jego tajemnic.

Czuła ciepło jego ciała i oddech na ramieniu jak gorący afrykański wiatr – a jednak był daleko i poza jej zasięgiem.

Co miała robić? Co mogła zrobić? Jeśli pozostała śmiertelniczką, jeśli nie było pomostu między nią a bogiem, jak mogła dalej żyć?

– Opowiedz mi więcej – szepnęła. – Muszę więcej wiedzieć o twoim kraju. Chcę go poczuć. Opowiedz.

– Nie ma wiele do opowiadania… – Jego niski, ochrypły głos zdawał się dochodzić z bardzo daleka. – My nie jesteśmy tacy jak wy. Jesteśmy prości. Kiedy mówimy prawdę, to mówimy prawdę, a kiedy kłamiemy, to kłamiemy. Nie rozdrabniamy się na półprawdy, ćwierćkłamstwa i wykręty jak wy.

Zastanawiała się nad tym. Niewiele z tego zrozumiała.

– Skąd pochodzicie? Zapytałam matkę, ale ona nie wiedziała, więc zapytałam perskiego ambasadora, Gulamesza, a on powiedział, że jeszcze dalej niż z dachu świata. Co to jest dach świata? I czy za nim coś jest?

Stłumiony chichot.

– Persowie wiedzą wszystko… Prawie. On ma rację… Prawie ma rację.

– A czy ty widziałeś… dach świata?

– Nie… ani chan Ruas… ani mój ojciec Mundzuk. To było bardzo dawno temu, kiedy mój naród widział dach świata. Walczyli wtedy z Chińczykami – a oni żyli za dachem świata.

– Chińczycy?

– Przędą jedwab, który wasi kupcy sprzedają potem w tym kraju. Jest przywożony z Chin przez Indie i Persję do waszego cesarstwa, wygodną drogą, w sam raz dla jedwabiu. Mój naród nie poszedł tą drogą. Wygraliśmy wiele bitew, ale potem tchórzliwi Chińczycy zbudowali mur wokół swojego kraju, największy jaki był i jaki będzie. Gdyby wszystkie narody twojego imperium zagnano do pracy, nie zdołałyby zbudować takiego muru przez sto lat. Postąpili też perfidnie wobec mojego ludu, nastawiając jednego chana przeciw drugiemu i zachęcając ich do wojny. A mój naród roztapiał się jak śnieg w słońcu, aż zostało tylko jedno plemię i Chińczycy je ścigali, dopóki nie schroniło się w dolinie otoczonej przez najwyższe góry na świecie.

– Ale ja widziałam najwyższe góry na świecie – wtrąciła z przejęciem Honoria. – Między Italią, Recją i Galią: śnieg i lód na ich szczytach nie topnieje nawet latem.

Znów zachichotał.

– To kretowiska. Wielu z nas je widziało. To nic w porównaniu z dachem świata, gdzie zaczynają się prawdziwe góry… gdy kończą się wasze. Tchnienie śnieżnych bogów wypełnia powietrze i żaden człowiek nie może nim oddychać. Krew wypełnia jego gardło, usta i nos, dławi się i umiera. A jednak mój naród odkrył przejście prowadzące do doliny i tam pozostał, a Chińczycy wrócili do swojego kraju za wielkim murem. Wtedy jednak plemię zaczęło się mnożyć i rozrastać, aż dolina nie mogła ich już utrzymać. Nie starczało jedzenia dla wszystkich i starsi zdecydowali, że nadszedł czas, by wyjść na żyzne równiny.

– I wyszli?

– Nie mogli. Nikt nie wiedział, gdzie jest ścieżka, którą przybyli nasi przodkowie. Wysłano tysiące młodych mężczyzn, by ją odnaleźli, lecz dach świata wszystkich pokonał. Wielu nie wróciło. A potrzeby ludzi rosły, z każdym miesiącem. Postanowiliśmy w końcu przedrzeć się za wszelką cenę. Zaczęliśmy ścinać wszystkie drzewa w dolinie. Było tam siedem lasów i wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci brali udział w tej wielkiej pracy. I ułożyliśmy z tych drzew stos u stóp zachodniej góry.

– Mów dalej – zabrzmiał w półmroku głos Honorii. – Chcę to wszystko usłyszeć. Nie przerywaj. Mów.

– Nigdy nie było wieży równie wysokiej i szerokiej jak ta, którą zbudował mój lud, by uciec z doliny głodu. A kiedy była skończona i położono ostatnie drzewo, starsi ją podpalili.

– Podpalili?

– Płonęła żarem, który nas przypiekał. Wycofaliśmy się na wschodni koniec doliny i wciąż nas przypiekał. Ale góra na zachodzie zaczęła się palić. Bo w jej wnętrzu było żelazo, a żar z drewnianej wieży był taki wielki, że zaczęło topnieć. Taką nadzieję mieli podpalający. Płynne żelazo przegryzało się przez górę, aż ją rozłupało i wypłynęło z drugiej strony rozpalonym do czerwoności strumieniem, w dół i na równinę.

– Czekaliśmy, aż trochę się schłodzi. Potem wszyscy wsiedliśmy na konie i przejechaliśmy przez górę, którą pokonaliśmy, każdy mężczyzna, kobieta i dziecko z plemienia, podążając za drogą z czerwonego żelaza. I od tamtego czasu nic nie może powstrzymać jazdy Hunów. Żelazo jest dla nas święte i człowiek, który je topi, by wyrabiać ostrza włóczni i mieczy, ma wielkie poważanie mojego ludu.

Zdawało się, że lodowaty podmuch z dachu świata wpadł do pokoju i trudno było oddychać.

Ale wtedy poczuła jego ręce sięgające po jej ciało, gorące usta przy twarzy i poddała się jeszcze raz, żarząc się, jakby jej wnętrze było wypełnione roztopionym żelazem.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Bicz Boży.