Bicz Boży. Rozdział dziesiąty

Plemię zbierało się przy namiocie umierającego chana już od wielu dni i tłum powiększał się z każdą godziną. Imię chana było sławne także wśród innych plemion i z wszystkich stron przybywały liczne poselstwa. Wokół namiotu z pięcioma czarnymi końskimi ogonami uformował się wielki krąg. Kręgi wewnętrzne, przy samym namiocie, nie poruszały się – każdy jeździec przykucnął obok swojego konia z bronią wbitą w ziemię na znak żałoby. Od czasu do czasu któryś z wodzów intonował pieśń, do której włączali się inni, najpierw dziesiątki i setki, potem tysiące, a muzycy grali na małych miedzianych bębenkach i dmuchali przenikliwie w długie instrumenty podobne do fletów. To była zawsze ta sama, bardzo długa pieśń – bo traktowała o czynach chana, a tych było wiele, gdyż miał długie życie. W każdej chwili dusza chana mogła wyjść przez jego usta, a wtedy duchy ją pochwycą i zabiorą, więc ważne jest, by wiedziały, jaka jest wielka i potężna, i potraktowały ją tak, jak na to zasługiwała.

Na zewnętrznych obrzeżach kręgu panował duży ruch. Wysyłano jeźdźców z przesyłkami i przez cały czas przybywały nowe delegacje. Krąg był jednak tak wielki, że nikt znajdujący w jego środku nie widział obrzeży – niknęły w tumanie pyłu.

Sam namiot ukryty był za wielkimi stertami drewna, w większości zebranego z odległych miejsc, by służyło za stos pogrzebowy. Pozostawiono małe otwory, które wpuszczały powietrze do środka.

Książę Bleda przykucnął w nogach łóżka, nie odrywając wzroku od wychudzonej twarzy, teraz barwy bardzo starego pergaminu. Otwarte oczy chana wpatrywały się w sufit, a usta, podobne do wąskiej szczeliny, były tak mocno zaciśnięte, że uformował się wokół nich las drobnych zmarszczek.

Od kilku godzin chan nie wypowiedział ani słowa.

Z zewnątrz dochodziła monotonna pieśń plemienia i odgłos bębenków.

On nie umrze, pomyślał Bleda, po prostu nie. Odeprze śmierć siłą woli jako bronią. On sam tu był, czekał, niezliczone tysiące na zewnątrz czekały i sama śmierć czekała. Ale chan nie umrze.

Dźwięk rogu co chwila obwieszczał przybycie kolejnych gości do obozu. Wszystkie namioty zostały już złożone i umieszczone na wozach, a kobiety i dzieci spędziły dwie ostatnie noce, śpiąc pod gołym niebem. Cały obóz wessała masa ludzi, których oczy spoglądały z wszystkich stron na sam środek, gdzie za drewnianą ścianą i płótnem namiotu leżał stary człowiek i uparcie nie chciał umrzeć.

To nie mogło oczywiście potrwać długo… To była ostatnia bitwa chana Ruasa, której żaden człowiek nie może wygrać. A potem wszystko przejmie chan Bleda…

Jestem od niego o połowę młodszy, pomyślał Bleda. Bycie chanem nie jest łatwe – ludzie przychodzili do niego ze wszystkimi swoimi sprawami, a on musiał być głosem sprawiedliwości. Były konflikty – liczne i nużące – z innymi plemionami i innymi ludami. Należało rozwiązać problem Sorosgów, a to przy braku dostatecznej ostrożności oznaczało wojnę. A Sorosgowie byli liczni i trudno dostępni w swoim kraju otoczonym bagnami. Potem kwestia wypożyczenia dużych kontyngentów cesarzom i wschodniego, i zachodniego Rzymu, a nawet osobom prywatnym jak ten Rzymianin Aecjusz. Chan Gullak zaproponował połączenie jego plemienia z plemieniem chana Ruasa i starzec kazał mu długo czekać, nie podejmując decyzji. To wszystko i mnóstwo innych rzeczy spadnie teraz na jego barki. Miał mieszane uczucia. Lubił być popularny, mile widziany wszędzie, dokąd poszedł, a najlepszym sposobem, by to osiągnąć, była szczodrość i umiejętność przymykania oczu, kiedy trzeba. Ale gdy trzeba podejmować decyzje pomiędzy dwiema stronami, podejmuje się je przeciw jednej z nich. A plemię było ostatnio niespokojne…

Znów odgłos rogu… trzy… cztery… pięć. Przybyła zatem osoba królewskiej krwi. A jeśli to był Gullak? Bleda zmarszczył brwi. Jeśli tak, oznaczało to, że ważna decyzja będzie musiała zostać podjęta tuż po śmierci starca i że będzie miał mało czasu, jeśli w ogóle, by przemyśleć sprawę. Plemię Gullaka było silne, choć nie tak silne jak jego własne. To mu da pierwszeństwo. Gullak był jednak od dawna chanem swojego plemienia i nie pogodzi się łatwo z tym, że znajdzie się pod jego władzą. W rzeczy samej, nie będzie chętny do łączenia plemion, jeśli nie myśli o sobie jako…

Kroki. Kroki! Bleda zerwał się na nogi. Nikt, nawet chan innego plemienia, nie miał prawa wchodzić w tej chwili do pokoju. Czy straże straciły rozum? I w tym momencie Bleda uświadomił sobie, że monotonny śpiew na dworze przeszedł w dzikie i nieregularne krzyki.

W następnej chwili ktoś gwałtownie odsunął na bok zasłonę i do środka wszedł Etel.

Dwaj bracia patrzyli na siebie. Twarz Etela miała poważny i uroczysty wyraz. Bleda uśmiechnął się mimo woli. Czuł zakłopotanie, a zarazem jakąś dziwną ulgę. Nienawidził siebie za oba te uczucia i sam nie wiedział dlaczego.

Od strony łóżka dobiegł nagle głos jak z grobu:

– Nareszcie.

Odwrócił się i zobaczył chana Ruasa siedzącego na łóżku. Chan, który od wielu dni nie ruszył ręką ani nogą, siedział teraz z szeroko otwartymi oczami otoczonymi przez purpurowe kręgi śmierci.

Obaj mężczyźni rzucili się w jego stronę – Etel podtrzymywał mu plecy prawą ręką, a Bleda próbował niezdarnie poprawić poduszki.

– Ja… czekałem – rzekł chrapliwie chan Ruas. – Było… za późno… posłać po ciebie… ale… wiedziałem, że przyjdziesz. Słuchajcie mnie teraz: przyjmijcie… chana Gullaka… Bleda będzie… wielkim chanem… Etel… i… Gullak… chanami… pod nim.

Obaj skinęli głowami. Bleda zapytał jednak niespokojnie:

– Czy Gullak to przyjmie?

– Będzie musiał – odparł Etel.

Przez twarz chana Ruasa przebiegł jakby cień uśmiechu.

– On… przyjmie. Bleda jest głową. Etel i Gullak… ramionami. Idź, Bledo… ogłoś to… plemieniu.

Bleda posłuchał.

Chuda brązowa dłoń chana ścisnęła rękę Etela i przytrzymała z zadziwiającą siłą.

– Ty… widziałeś teraz Rzymian… w ich własnym kraju… są zepsuci… i fałszywi… prawda?

– Tak, panie – odrzekł spokojnie Etel.

– A jednak… kiedyś… podbili świat.

Z zewnątrz dochodził głos Bledy, ogłaszającego nowy rozkaz tak, jak mu kazał chan.

Umierający starzec słuchał przez chwilę – a może chciał po prostu zebrać więcej sił? Kiedy znów przemówił, jego głos był słabszy niż wcześniej.

– Człowiek powinien jeść… do syta… i nic… więcej. To samo… z narodami. Rzymianie… zjedli… za dużo. Pochorowali… się.

– Myślę, że zobaczę, jak umierają – odparł ponuro Etel. Chan rzucił mu zagadkowe spojrzenie.

– Może… ale ty ich… nie zastąpisz… Nie możesz władać… światem… z końskiego grzbietu… a Hun… jest niczym… bez konia. Pamiętaj o tym… synu.

Etel wstrzymał oddech. Nigdy wcześniej chan nie nazwał go „synem”. Czyżby wchodził w królestwo duchów, w którym ludzie i rzeczy na ziemi mieszają się, kiedy patrzy się na nie z daleka?

Bleda wrócił, z twarzą bladą i ściągniętą z emocji. Klękając przy łóżku, powiedział z czcią:

– Wola chana została wypełniona.

Starzec zdawał się nie zwracać uwagi na jego słowa. Mamrotał coś niezrozumiale. Po chwili jego głos stał się bardziej wyraźny i usłyszeli, jak mówi:

– …może to ty… synu… kto wie…

Przez wychudzone ciało przeszły gwałtowne skurcze, podobne do szpon dłonie otworzyły się, zamknęły i znów otworzyły. Etel poczuł większy nacisk na prawej ręce. Kolejny skurcz. Bracia wiedzieli, że zbliża się koniec… a raczej, że to już koniec.

Ale właśnie w tym momencie chan Ruas przemówił jeszcze raz, zupełnie wyraźnie.

– …ale tylko… miecz… Puru… może prowadzić…

Głos umilkł nagle i chan zamknął oczy. To było tak, jakby nie wolno mu było wymówić ani jednego słowa więcej, jakby wielka niewidzialna dłoń zacisnęła się wokół jego gardła. Na usta niemal pozbawione warg wystąpiło trochę piany.

Etel pozwolił ciału łagodnie opaść na łóżko.

– Pozdrawiam wielkiego chana Bledę – rzekł.

Bleda spojrzał na niego podejrzliwym wzrokiem. Trudno było ocenić, czy w głosie Etela brzmiał choćby cień sarkazmu.

– Dziękuję – odrzekł powoli. – Teraz oznajmię ludziom śmierć chana.

– Zaczekaj, bracie… muszę cię o coś spytać.

Bleda pokręcił głową.

– Najpierw muszę im powiedzieć… żeby mogli przebłagać duchy…

– Właśnie to robią – czy nie słyszysz, jak śpiewają? Bohater, który pokonał Gruzów… Wódz, który wytępił Akacyrów – duchy nie mają wątpliwości, kto do nich dołączył. A moje pytanie nie może czekać.

– Mów zatem – rzekł Bleda, marszcząc brwi.

– Sorosgowie – rzekł Etel. Słowo to wyszło z jego ust z sykiem żywego węża. – Słyszałem w drodze powrotnej o ich działaniach. Nie tylko kradną nasze bydło, ale próbują zablokować drogę nowym plemionom dołączającym do nas od wschodu. Trzeba usunąć to zagrożenie. Ja je usunę.

– Jak? – zapytał Bleda, wciąż ze zmarszczonymi brwiami.

– Wokół tego namiotu zebrało się sześćdziesiąt tysięcy Hunów. Daj mi połowę z nich i cztery tygodnie.

Bleda uczynił niecierpliwy gest.

– Cztery tygodnie! Czy nie wiesz, że Sorosgowie żyją na bagnistym terenie – będziesz musiał ich oblegać miesiącami. A ja nie chcę osłabienia moich sił. Nie teraz.

– Ja też nie – padła natychmiastowa odpowiedź. – I dlatego z tobą o tym rozmawiam. Sorosgowie osłabiają nasze siły. A ponieważ żyją w kraju bagien, można zrobić tylko jedno – zaskoczyć ich. Dowiedzą się o śmierci chana Ruasa. Znają nasz zwyczaj co najmniej dwutygodniowej żałoby. Teraz jest jedyny czas, kiedy się nas nie spodziewają. A my właśnie teraz nadejdziemy.

On ma rację, pomyślał Bleda. On ma całkowitą rację. To bystry umysł. Pomyślał o chanie Gullaku, który za parę dni miał do niego dołączyć. Pod nieobecność Etela mógł go całkowicie zdobyć – i postawić na swojej straży.

– Twoje życzenie zostanie spełnione – rzekł.

Etel uśmiechnął się.

– Dziękuję wielkiemu chanowi – odpowiedział i odsunął zasłonę, by przepuścić brata przodem.

W chwilę później ciało pozostało w namiocie samo.

Śpiew na dworze ucichł, kiedy obaj książęta pokazali się tłumowi. Bleda podszedł do człowieka trzymającego sztandar zmarłego chana. Siedział na koniu jak posąg, z krótkim drzewcem z pięcioma czarnymi końskimi ogonami w dłoni. Bleda wyciągnął rękę i przejął sztandar.

Na ten widok dziesiątki tysięcy wstały jak jeden mąż i w górę wzbił się przerażający krzyk. Wyciągnięto z ziemi wszelką broń i każdy wojownik ciął się nią przez policzek, podbródek i czoło, na znak żałoby i jako ofiarę krwi dla ducha zmarłego władcy.

Krew popłynęła z dziesiątków tysięcy twarzy i jej zapach wypełnił powietrze; nie minęło dużo czasu, gdy jastrzębie, myszołowy i sępy zaczęły zataczać koła wysoko nad wielkim kręgiem stłoczonych ludzi, falującym i pulsującym jak ciemne słońce.

Teraz w samym jego środku pojawił się punkt światła – namiot zmarłego chana zapłonął jak pochodnia, a z nim spalono jego konie – ponad czterdzieści – i prawie setkę osobistych niewolników. Wielki chan powinien mieć konie i służbę do dyspozycji w krainie duchów.

W parę godzin później potężny promień wystrzelił z kręgu ciemnego słońca i wydłużał się coraz bardziej na północny wschód. Kiedy zapadła noc, krąg zmalał do połowy początkowej wielkości.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Bicz Boży.