Bicz Boży. Rozdział drugi

– No proszę – rzekł Masurius, słysząc odpowiedź na ich sygnał. – Pojedynczy. Jesteśmy zapowiedzeni i mile widziani. Zdążyli się już zebrać, cała ta brudna, śmierdząca, zawszona zgraja z chanem w środku. Tak sądzę. Choć nie znam tego plemienia, są one do siebie bardzo podobne.

– Tak powiadasz – odparł sucho Aecjusz. Brudni, śmierdzący, zawszeni – wszystko było lepsze od towarzystwa tego dworskiego pyszałka. Mężczyzna ten – o ile można nazwać go mężczyzną – miał nie tylko maniery, lecz również bagaż kadyksyjskiej dziwki – wystarczająco dużo kosmetyków, by otworzyć sklep, jedwabne suknie i orientalne perfumy. Odór Hunów byłby wybawieniem po tygodniach spędzonych w towarzystwie Masuriusa. Ale że ta namiastka urzędnika próbowała mówić jemu, jacy są Hunowie, to już doprawdy zakrawało na żart…

Masurius poprawił się lekko w bogato zdobionym siodle. Towarzyszenie ważnym wojskowym uważał za męczące, bo wszyscy bez wyjątku byli aroganckimi, nieokrzesanymi prostakami. Poza tym zawsze wiedzieli wszystko lepiej. I większość z nich fatalnie przegrywała w kości. Bogowie, a może święci wiedzą pewnie, dlaczego wysłano tutaj Aecjusza… i czym Tytus Masurius zasłużył na karę, jaką było towarzystwo tej rosłej na sześć stóp (1) góry mięśni zakutej w metal i skórę.

– Pewnie, wszyscy są podobni – powtórzył. – Widziałem ich tysiące. Tak samo się poruszają. Tak samo pachną. Jedzą surową koninę – i ty też niedługo będziesz, Aecjuszu – dodał złośliwie.

– Równie dobrze mógłbyś powiedzieć, że Rzymianie są podobni, bo wszyscy jedzą chleb. – Jego towarzysz wzruszył ramionami. – A końskie mięso nie jest złe – próbowałeś, Masuriusie?

– Niech mnie Bóg broni…

– W każdym razie dużo lepsze od myszy i szczurów – zapewnił go Aecjusz. – Widać, że nigdy nie byłeś w oblężeniu – nie licząc pięknych kobiet, oczywiście. – Zabawnie byłoby powiedzieć, że żył wśród Hunów przez całe trzy lata jako zakładnik, ale to mogło pobudzić mały intrygancki móżdżek tego człowieka do myślenia – mógł się nawet domyślić, dlaczego rzymski legat musiał przebywać wśród huńskich plemion nad Dunajem zamiast ćwiczyć rekrutów w Rawennie. Niech dalej myśli, że chodziło o zakup koni… jakby rasa hodowana przez Hunów mogła się do czegoś przydać rzymskiemu jeźdźcowi w pełnej zbroi. Nie były złe, wręcz przeciwnie, lecz o wiele za lekkie, nawet dla Numidyjczyków.

Tak czy inaczej, było to dobre wyjaśnienie dla tego wyperfumowanego głupca.

Hunowie towarzyszyli im jak cienie od dwóch dni, w dzień i w nocy. Oznaczało to, że chan Ruas wiedział o ich przybyciu wiele godzin, a może i cały dzień wcześniej, a nie dopiero wtedy, gdy ich straże zadęły dwa razy w róg. Hun na koniu jest trzy razy szybszy od rzymskiego jeźdźca w przemarszu, a do tego spowalniały ich wozy z bagażami. Nie można jednak odwiedzać Hunów, nie przywożąc prezentów.

Teraz obóz znajdował się w zasięgu ich wzroku, rzędy filcowych czarnych namiotów za wzgórzami nad rzeką, zwykła beztroska Hunów, niepoparta żadną strategiczną myślą, bo taka nie była potrzebna. Żaden wróg nie zbliżyłby się do obozu, nie będąc widzianym przez zewnętrzne patrole parę dni wcześniej, a nawet gdyby mu się udało, cały obóz uformowałby szyk bojowy w ciągu pół godziny.

Pojedynczy jeźdźcy galopowali wzdłuż karawany jak psy, wskazując jej drogę. Potem pojawiły się oddziały jazdy, jak wzbijające się i gęstniejące chmury, a na koniec dziedziniec chana, wypełniony ludźmi, z przejściem w środku. Był tam chan Ruas, z synami po obu stronach, wszyscy oczywiście na koniach – jak inaczej chan Hunów mógłby przyjąć gości?

Przystojny starzec, szlachetna twarz.

Wszyscy Hunowie są do siebie podobni – co za bzdura. Na przykład twarze tych dwóch młodych książąt, na oko w tym samym wieku, ale na pewno nie bliźniaków, nie mogłyby się bardziej różnić. Ten na kasztanku, mały porywczy diabeł, trochę prowokator; ten na karym koniu, dystyngowany, zrównoważony, a nawet uprzejmy – jak na Huna. Lecz stary Ruas przemawia…

Chan Ruas powitał gości powolną, kulawą łaciną, jego przenikliwe oczy z opadającymi powiekami spoczęły na Aecjuszu. Sprawiał wrażenie lekko zaskoczonego, gdy Masurius odpowiedział mu w imieniu cesarza zachodniego Rzymu, przedstawiając „szlachetnego legata Aecjusza, najwierniejszego dowódcę Jego Wysokości Walentyniana III”.

Tym razem Aecjusz nie mógł się oprzeć pokusie.

– Pozdrawiam wielkiego chana – zaczął w języku Hunów. – Zawsze byłem przyjacielem jego ludu i cieszę się, że mam sposobność odnowić więź między naszymi narodami.

Masurius zaniemówił z wrażenia. Gdzie u licha ten wojskowy handlarz koni nauczył się mówić miejscowym językiem? Czy było w tym jednak coś więcej, niż mu się wydawało? Nigdy do końca nie uwierzył w jego misję… po co mieliby wysyłać legata, żeby kupił konie? A teraz mógł sobie uciąć z chanem pogawędkę, z której Tytus Masurius nie rozumiał ani słowa i wychodził na idiotę…

Stary chan uśmiechał się życzliwie, a jakże, i po sposobie, w jaki powiedział im, by zsiedli z koni i weszli do jego namiotu – gest był jednoznaczny – widać było, że za głowę poselstwa uważa teraz żołnierza, nie urzędnika.

W namiocie wszystko było przygotowane do oficjalnego posiłku. Stół nakryto na czterdzieści osób – samych mężczyzn, oczywiście. Kobiety dostawały resztki w swoich namiotach. Nie był to taki zły zwyczaj, jeśli chciało się cieszyć posiłkiem, zamiast prowadzić błahą konwersację, przerywaną połykaniem kęsów jedzenia. Kobietom rzymskim jednak by się to nie podobało, a w tych czasach miały do powiedzenia więcej niż kiedykolwiek – w rzeczy samej, praktycznie rządziły cesarstwem. Wystarczyło spojrzeć na Pulcherię na Wschodzie i Gallę Placydię na Zachodzie. Ona sprawowała rzeczywistą władzę i nawet się z tym nie kryła. Przedstawienie Aecjusza w imieniu Walentyniana III było więc pewną nieścisłością. On nic nie wiedział o sprawach państwa, był dzieckiem. Ale Placydia wiedziała. Wiedziała też prawdopodobnie, dlaczego jest tu teraz Aecjusz – mogła nawet sama go tu przysłać, „żeby kupił konie”.

Chan posadził go oczywiście po swojej lewej stronie, a Aecjusza po prawej. Dwaj młodzi książęta siedzieli naprzeciw.

Obiad nie był jednak taki zły, jak się tego obawiał, choć składał się niemal wyłącznie z mięsa. Sami Hunowie jedli tylko mięso. Pamiętał ich przysłowie: „Ziele jest dla zwierząt, a zwierzęta dla ludzi”. Wino – panońskie – było wyborne. Gdyby tylko ci brudni barbarzyńcy porzucili ohydny zwyczaj karmienia gości palcami. Był to w ich mniemaniu zaszczyt, ale zaszczyty nie zawsze są przyjemne. Trudno było ścierpieć rękę cuchnącego koniem Huna podetkniętą pod sam nos i wpychającą w bezbronne usta kawałek na wpół surowego mięsa. Aecjuszowi chyba to nie przeszkadzało, ale czego można się spodziewać po człowieku, którego rzemiosłem jest rozpłatanie czyjegoś brzucha szybciej, niż ten ktoś rozpłata jego.

Cóż, zawsze można przepłukać znieważone usta panońskim trunkiem – trzeba im przyznać, że pilnowali, by puchary zawsze były pełne, i nie podawali gorszego wina w miarę trwania posiłku, co było tak częstym i godnym pożałowania zwyczajem, także w niektórych rzymskich domach, które mógłby wymienić.

Co powiedział Aecjusz? Teraz mówił po łacinie, gratulował chanowi dwóch wspaniałych synów. Twarz starca stężała.

– Moi trzej synowie zginęli w bitwie – to są moi bratankowie – odpowiedział w swoim języku.

Aecjusz bardziej czuł, niż widział ból kryjący się za tym prostym zdaniem. Dla zwykłego Huna brak syna był czymś strasznym; dla chana wielkiego plemienia był katastrofą. Hun oczekiwał zmysłowych rozkoszy od kobiet, które przypadały mu jako łup w podbitym mieście; od żon oczekiwał synów.

– Mam nadzieję, że nie stało się to w walce z Rzymianami – rzekł.

– Dwóch poległo w walce przeciw Akacyrom, jeden przez zdradę pewnego Gruza.

Aecjusz pokręcił głową.

– Nie znam żadnego z tych plemion.

– Już nie istnieją – odparł chan.

Zapadła długa cisza. Aecjusz wiedział, co oznaczały słowa chana. Nie było na świecie nic bardziej gruntownego niż zemsta Huna. Obejmowała mężczyzn, kobiety, dzieci, bydło, konie i namioty albo domy wroga, niszcząc wszystko do najmniejszej cząstki. Znał ich lepiej niż ktokolwiek w Cesarstwie Rzymskim, a zatem wiedział, jacy potrafią być groźni – jeżeli ktoś im na to pozwoli. Najlepszym, jedynym sposobem, by zmniejszyć to zagrożenie, było opłacenie jak największej ich liczby i rozgrywanie jednych przeciw drugim. Istniała jednak jeszcze jedna możliwość, dla kogoś, kto potrzebował konkretnego wsparcia w walce przeciw wielu innym siłom w świecie zachodnim: zaprzyjaźnić się z kilkoma chanami i mieć ich wsparcie w razie potrzeby. Było to niezwykle ryzykowne, a przy tym kosztowne, gdyż Hunów interesowało wyłącznie złoto. Tylko bardzo bogaty człowiek mógł się układać z Hunami. Na szczęście niektórzy ludzie są bogaci. Trzeba było też znać swoich Hunów, by mieć pewność, że nie wezmą złota, a potem nic nie zrobią, kiedy będą do czegoś potrzebni. On na szczęście swoich znał. Ułożył już plan, ale najpierw musiał się pozbyć tego osła Masuriusa. Był już dość mocno pijany i nadal pił. Żółte panońskie wino wydawało się bardzo lekkie, dopóki pijący siedział. Ale gdy próbował wstać… cóż, dajmy mu jeszcze kwadrans.

– Przywiozłem prezenty, chanie – godne wielkiego władcy. Część jest od mojego cesarza, a część ode mnie. – Znów mówił po huńsku. – Człowiek, który jest tu ze mną, nie rozumie waszego języka. W ogóle nie rozumie zbyt wiele. Myśli, że przyjechałem tutaj, by kupić konie dla armii. Myli się.

– Nie sądzę – odparł spokojnie chan.

Aecjusz spojrzał na niego ze zdumieniem.

– Co masz na myśli, chanie?

– Że naprawdę przyjechałeś kupić konie. Z jeźdźcami na grzbietach.

Uśmiech Aecjusza wyrażał podziw. Bleda też się uśmiechnął, a paru Hunów, siedzących dość blisko, by słyszeć słowa chana, głośno się roześmiało.

– Opowiedziałeś mu dowcip? – zapytał Masurius dosyć grubym głosem. – A może on tobie? J… jaki dowcip?

Ale nikt nie zwrócił na niego uwagi, bo książę Etel rzucił ostro:

– Rzym zawsze potrzebuje koni z jeźdźcami na grzbietach. Jeżeli koń straci jeźdźca, żaden Rzymianin nie ucierpi.

Na chwilę zapadła niezręczna cisza. Aecjusz obrzucił młodzieńca długim, badawczym spojrzeniem.

– Jestem Rzymianinem – oznajmił. – Walczyłem przeciw Gotom, Frankom Rypuarskim, Burgundom, Wandalom i wielu innym plemionom. Czasami byłem ranny, czasami nie.

Była w tym bardzo łagodna przygana.

Etel mówił jednak dalej.

– Hunowie powinni toczyć własne bitwy – nie innych narodów.

Ten, pomyślał Aecjusz. Zdecydowanie ten, nie tamten drugi. Nic jednak nie powiedział.

Chan też milczał, lecz Bleda zobaczył jego napięte dłonie. Etel był głupcem. Wydawało się, że ma wszelkie powody, by nad sobą panować po tym, co zdarzyło się rano. Zamiast tego swoim zwyczajem pogarszał jeszcze sytuację. Nigdy nie chciał uznać się za pokonanego. Nawet gdy toczyli zapasy jako chłopcy i Bleda wygrywał, Etel dalej próbował atakować.

Jeden z pomniejszych wodzów spadł z krzesła, zupełnie pijany.

Masurius zachichotał. Dalej chichotał, kiedy chan wstał – posiłek dobiegł końca. On również wstał i się zatoczył. Chan, goście, stół i namiot, wszystko zdawało się wokół niego wirować. Zrobił jeszcze jeden krok, znów się zatoczył i upadł. Dwaj służący wzięli go i wynieśli.

– Dojdzie do siebie w namiocie dla gości – stwierdził niewzruszonym głosem chan.

Aecjusz skinął głową.

– Czy mogę teraz pomówić z tobą na osobności, chanie?

Starzec zakończył spotkanie prostym gestem. Uniósł róg zasłony z brązowej wełny – Aecjusz rozpoznał wełnę dwugarbnego wielbłąda, baktriana – i weszli do sypialni. Perskie dywany, łoże z paroma skórzanymi poduszkami, obowiązkowa skrzynia służąca za szafę i stół jednocześnie, dwa stołki – izba chana nie różniła się od pomieszczeń jego ludzi. Dywany były oczywiście dobrej jakości, ale specjalnie się nie wyróżniały.

Usiedli.

– Dobrze się domyśliłeś, chanie – przybyłem, by dobić targu w sprawie koni z jeźdźcami na grzbietach.

Chan Ruas nie odpowiedział. Czekał.

Aecjusz mówił teraz o swojej starej przyjaźni z plemionami ze stepów; że chciałby wzmocnić tę przyjaźń tak, by mogła się stać prawdziwym przymierzem…

– Twój nowy cesarz – rzekł chan – jest dzieckiem, nawet mniej doświadczonym od mojego bratanka Etela. Mówią mi, że władza jest w rękach kobiety. Nie mogę się układać z kobietami i dziećmi.

– Etel – to ten energiczny młodzieniec, który chce toczyć własne bitwy. Może kiedyś będzie. – Aecjusz już dawno się nauczył, że od Huna nie można oczekiwać bizantyjskiej uprzejmości. Wiedział też, że nie może puścić płazem takiej arogancji. Wszyscy barbarzyńcy są podobni w paru kwestiach: jeśli cofniesz się o krok, oni postąpią o dwa do przodu. – Ale to ty mówisz o kobietach i dzieciach, chanie – nie ja. Ja proponuję sojusz między mężczyznami. Między tobą i mną. Kiedy kobiety i dzieci rządzą, mężczyzna musi pilnować swoich spraw. Dwadzieścia pięć tysięcy koni z jeźdźcami na trzy lata, do wykorzystania lub nie. Trzysta funtów złota dla ciebie co roku, płatne w święto bogini koni…

Cisza. Potem starzec powiedział:

– Są też inni chanowie…

– Tak. Chan Kuturgu na Górnym Dunaju; chan Gullak na zachód od ciebie. Nie widziałem się jeszcze z Kuturgu, ale Gullak się zgodził. Jest też oczywiście wielu pomniejszych przywódców, ale oni zrobią to co ty… i Gullak i Kuturgu. Zważ, że mogę cię wcale nie potrzebować – wtedy dostaniesz moje złoto za nic.

Chan lekko skinął głową.

– Jest tylko jeszcze jeden warunek – ciągnął Aecjusz. – Chcę, żebyś wysłał swojego najstarszego syna – to znaczy starszego bratanka – do Rawenny na czas naszego przymierza. Dopilnuję, by mieszkał w pałacu z innymi równie szlachetnymi młodzieńcami.

– Nie – odparł Chan.

Aecjusz rzucił mu zdziwione spojrzenie.

– Nie? Dlaczego? Chan Gullak zgodził się od razu na ten warunek. Młody człowiek wiele się nauczy w Rawennie.

– Nie – powtórzył chan.

– Z pewnością – rzekł Aecjusz – byłoby to dobre dla takiej gorącej głowy jak twój Etel…

– Etel… – chan urwał. Lekko drgnęły mu usta.

Aecjusz obserwował go jak kot. Przez chwilę chan wydawał się niemal rozbawiony – ale z tymi ludźmi nigdy nic nie wiadomo.

– Zgadzam się – oznajmił niespodziewanie chan.

Na chwilę zapadła cisza.

– To świetnie – Aecjusz starał się ukryć zdumienie. – Cóż, zatem wszystko jest ustalone. Jutro w południe obaj złożymy przysięgę. Książę Etel może pojechać z Masuriusem – on i tak jedzie do Rawenny. Dam mu list do cesarzowej polecający Etela. I zapłacę ci pierwsze sto funtów złota, choć czas święta bogini koni jeszcze nie nadszedł. Czy chcesz teraz zobaczyć prezenty, chanie?

– Obejrzę je jutro – padła odpowiedź. – Tak jest dobrze.

Wstał i Rzymianin uczynił to samo. Wydaje się sądzić, że zrobił lepszy interes, pomyślał Aecjusz. Sprytny stary żółw. Cóż, mam to, czego chciałem. Czemu miałbym się niepokoić?

Zasalutował z szacunkiem i wyszedł. Huński służący wskazał mu namiot dla gości, gdzie czekało na niego pomieszczenie z zasłoną, bardzo podobne do tego, które należało do chana. Były tu jednak dwie rzeczy, których nie widział w izbie chana. Obie bardzo młode, nie więcej niż szesnaście, siedemnaście lat, i bardzo ładne. Słowianki: zgrabne ciała, okrągłe buzie z pełnymi ustami i zadartymi noskami. Ich lśniące czarne włosy były skręcone w niezliczone loki i ozdobione mnóstwem grzebieni i kwiatów. Miały na sobie przezroczyste szaty sprowadzane z greckich wysp w pobliżu Azji Mniejszej. Wyspa Kos płaciła nimi podatki.

– Dobrze – rzekł Aecjusz, gdy niewolnice głęboko się mu pokłoniły. – Powiedzcie swojemu panu, że jestem mu bardzo wdzięczny i że nie mógł dokonać lepszego wyboru, ale jestem zmęczony i chcę odpocząć sam.

Wycofały się w ukłonach, życząc mu przyjemnych snów. Były pod wrażeniem, że przemówił do nich w ich własnym, sarmackim języku.

Jego adiutant Burrus wszedł z amforą wina i srebrnym pucharem.

– Dziękuję. Czy zadbali o ciebie i ludzi na wozach? Tak jak należy? To dobrze. Wracaj tam i miej oczy szeroko otwarte. Nie chcę żadnego złodziejstwa. Jeśli ktoś się podkradnie, powiedz mu, że wolę sam ofiarować prezenty chanowi. To wszystko.

Burrus zasalutował i wyszedł.

Ktoś na dworze zadął w róg… trzy, cztery, pięć razy.

Królewski hejnał. Stary Ruas wzywał książęta na rozmowę. Dla młodego Etela będzie to przypuszczalnie lekki szok.

Z sąsiedniego namiotu dla gości dobiegł cichy pisk – kobiecy – i pijacki śmiech. Masurius chyba oprzytomniał i docenił stary huński zwyczaj troszczenia się o każdą potrzebę gościa.

***

Tym razem chan przyjął obu książąt w swoim namiocie.

– Dlaczego muszę jechać? – zapytał Etel ze źle skrywanym gniewem. – Dlaczego nie Bleda? On jest pierworodny, czyż nie?

Chan zmarszczył brwi.

Bleda roześmiał się.

– Zawsze chciałeś być pierwszy. Dlaczego narzekasz teraz, kiedy jesteś?

– Zamilcz, Bledo – upomniał go chan. – On jest pierworodny: dla Rzymu.

Obaj spojrzeli na niego nierozumiejącym wzrokiem.

Chan lekko się uśmiechnął.

– To wina Etela – podjął. – Widząc jego zachowanie, Rzymianin pomyślał, że to on jest pierworodny. Poprosił o niego jako zakładnika i go dostanie. A ja ci rozkazuję, Etelu, na Puru, byś się nie zdradził, że jesteś młodszy. Niech Rzymianin dalej myśli to, co teraz. Może odkryje to sam – jeśli tak, przyjedzie do mnie w tej sprawie.

– Pozdrawiam pierworodnego – zadrwił Bleda.

Oczy Etela zalśniły. Pogróżka była tak wyraźna, że Bleda odruchowo poszukał ręką sztyletu.

– Pojedziesz jutro po południu z tym mniejszym Rzymianinem – oznajmił ze spokojem chan. – Teraz już idź, muszę porozmawiać z Bledą sam.

Etel wyszedł, nie patrząc na brata.

Chan cicho westchnął.

– Teraz masz swój czas, Bledo, synu Mundzuka – rzekł cicho. – Czas, by rozsławić swoje imię pośród ludzi twojego plemienia. Dobrze go wykorzystaj, Bledo.

Młodzieniec zawahał się. Zdawał się jeszcze tego nie rozumieć.

– W przyszłości twoja strzała będzie pierwsza – dodał chan. – Dopilnuj, by zawsze taka pozostała.

cdn.

Louis de Wohl

(1) Stopa – nieco ponad trzydzieści centymetrów.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Bicz Boży.