Bicz Boży. Rozdział czwarty

Leon został sam. Nie spieszył się. Jego kazanie poprzedzała Msza katechumenów i w przeciwieństwie do biskupa Nicetasa nie musiał na tę okazję zmieniać szat. Spokojnie obserwował młodych wojowników na dziedzińcu – wielu z nich zostało połączonych w pary do towarzyskich pojedynków pod nadzorem nauczyciela.

Był Gotem, jednym z tych wielkich, rudowłosych stworów z potężnymi muskułami. Poruszał się w sposób znamionujący doskonałą kontrolę nad ciałem. A jego umysł? Szeroka, trochę zwierzęca twarz miała wyraz pewnej dobroduszności – takiej, która przy najmniejszej prowokacji może się zmienić w agresję. Kontrast między nim a pozostałymi – przynajmniej tymi, których Leon widział – był uderzający. To prawda, że większość z nich stanowili również silni, dobrze zbudowani mężczyźni, ale bez wątpienia należeli do innej klasy. Mieli szlachetne twarze – w rzeczy samej, łączyła ich szlachetność i siła. To było zarazem wszystko, co mieli wspólnego. Ich oczy, czoła, nosy i podbródki były różne. Inaczej rosły im włosy. Inaczej się poruszali i mówili z różną intonacją i akcentem.

Leon we właściwy sobie sposób wchłonął to wszystko, nim zauważył, że ich ubrania i broń też się różnią. Blondyn z gęstymi jasnymi wąsami walczył z krępym rudzielcem. Jasnowłosy miał na sobie kolorowe spodnie i bardzo krótką tunikę z szerokimi rękawami. Jego uzbrojenie składało się z okrągłej tarczy z mnóstwem metalowych ornamentów i długiego miecza. Był Celtem z Armoryki i synem najbardziej wpływowego szlachcica w tej prowincji. Rudy był rypuarskim Frankiem ubranym w długą niebieską tunikę i lekką zbroję, lecz trzymającym wielką, ciężką tarczę i poręczny toporek bojowy zwany franciską. Wizygocki hrabia, szczupły szatyn uzbrojony w dwumetrową włócznię, walczył z izauryjskim wodzem w pełnej zbroi, wywijającym zakrzywionym mieczem. Było tam dziesięć, dwanaście, dwadzieścia takich dziwnych par, którym przyglądała się chmara urzędników.

Teraz Leon zrozumiał. Ci ludzie byli zakładnikami – wysoko urodzonymi, ze wszystkich stron świata – których nakłoniono, pochlebstwem lub groźbą, do podjęcia służby pod insygniami imperium lub po prostu trzymano jako półoficjalnych więźniów. Egzotyczne ptaki żyjące w złotej klatce, której pręty były zbyt mocne nawet dla ich silnych dziobów i szponów. A z nimi, by stworzyć wrażenie, że są bardziej honorowymi gośćmi niż zakładnikami, byli młodzi oficerowie gwardii cesarskiej, w większość Wizygoci, których cesarzowa zawsze faworyzowała – w końcu poślubiła kiedyś jednego z nich.

Z chmary urzędników wyłonili się dwaj mężczyźni: jeden był Rzymianinem, w średnim wieku i elegancko ubranym, drugi typem, jakiego Leon nigdy wcześniej nie widział. Wzrostu nieco poniżej średniego, lecz muskularny, z szerokimi barami i mocnymi rękami. Górna połowa jego ciała sprawiała wrażenie zbyt silnej, by mogła uchodzić za harmonijną, i ogólnie w tym człowieku brakowało harmonii, choć trudno było powiedzieć, co powoduje taki efekt. Może jego karnacja, żółtobrązowa, przypominająca starą skórę… a może wystające kości policzkowe i skośne oczy… a może to, jak się poruszał, powoli i niezdecydowanie jak… jak żuk zdezorientowany w wyniku nieprzewidzianych okoliczności. Albo wszystko razem. Nie dało się właściwie odgadnąć jego wieku, lecz nie było wątpliwości, że jest jeszcze młody, może między dwadzieścia pięć a trzydzieści lat. Na głowie miał czarną filcową czapkę – trudno było określić, gdzie się kończy i gdzie się zaczynają się proste czarne włosy – i nosił coś w rodzaju czerwonobrązowej tuniki bez rękawów. Żadnej zbroi. Mała okrągła skórzana tarcza; przy skórzanym pasie wisiał krótki zakrzywiony miecz, a może długi sztylet.

Skąd się tu wziął ten dziwoląg? I dlaczego wydawał się taki nieharmonijny, taki niezręczny? Jakby nie był częścią tego wszystkiego – jakby był przyzwyczajony do życia w zupełnie innym świecie, wody, nie, raczej ognia albo… na końskim grzbiecie. Tak, to było to. Na końskim grzbiecie. Ten człowiek nie był po prostu stworzony do chodzenia po ziemi, tylko do konnej jazdy. Leon przypomniał sobie w nagłym przebłysku, co powiedziała przed chwilą cesarzowa: ten mężczyzna był Hunem. Pierwszy Hun, jakiego widział w swoim życiu. Byli jeźdźcami gdzieś na brzegach Dunaju i jeszcze dalej na wschodzie: krótkonodzy, o żółtobrązowej skórze i skośnych oczach, dzicy, okrutni i prymitywni, politeiści i poligamiści – nigdy w swojej historii nie uprawiali roli. Byli pasterzami i wojownikami. Magister militum Aecjusz faworyzował ich podobno jako oddziały pomocnicze. Może byli tylko kilkoma plemionami nomadów, sprzedającymi swoją broń i konie na wojny innych narodów. Może byli zwiastunami żółtobrązowego potopu. Nikt dokładnie nie wiedział, co się dzieje dalej na wschód od Dunaju…

Teraz ogromny germański nauczyciel podszedł do niego i do Rzymianina.

– Gudaryku – rzekł Masurius – to jest książę Etel, syn lub bratanek wodza Hunów. Mieszka teraz w pałacu. Zajmij się nim. Wcześniej był w Rawennie.

– Dobrze – odrzekł powoli Germanin. – Hun, powiadasz? Nigdy wcześniej nie widziałem Huna bez konia. Gdzie zostawiłeś swoją lepszą połowę, książę?

– Tam, gdzie jej miejsce – padła szybka odpowiedź. – W stajni.

Ku wielkiej uldze Masuriusa Germanin wybuchnął śmiechem.

Kilku młodych szlachciców zainteresowało się i podeszło do nich, więc Masurius skorzystał z okazji, by szepnąć parę słów pożegnania – nie było całkiem jasne, czy do młodego Huna, czy do Gudaryka – i odszedł. Dzięki niech będą wszystkim bogom i świętym, że pozbył się w końcu tego młodego monstrum. Ten Gudaryk wyglądał na kogoś, kto dałby sobie radę z samym Cerberem – może z tym Hunem też sobie poradzi. Przynajmniej była na to szansa.

Gudaryk przedstawił w międzyczasie Juwencjusza z gwardii cesarskiej, hrabiego Gerboda, Burgundczyka, i Chlodomera, syna frankijskiego księcia. Wszyscy mówili po łacinie, każdy ze swoim własnym dziwnym akcentem. Było zupełnie naturalne, że poproszą młodego Huna, by wziął udział w ich ćwiczeniach. Wszyscy trzej byli wielkimi przyjaciółmi, znali się od lat. Ten dziwny mały człowieczek był dla nich czymś nowym i przyglądali się mu z nieskrywaną ciekawością.

– Ty go weź, hrabio Gerbodzie – zaproponował Gudaryk. – I zważ, że to dla ciebie zaszczyt. On jest księciem. – Roześmiał się. Jak wielu Germanów bywał sarkastyczny w dość niezręczny sposób, by potem reagować gniewem, gdy ofiara oddawała cios. Nie zapomniał uwagi o stajniach. Pomysł sparowania Etela z Gerbodem przemawiał do jego specyficznego poczucia humoru – Burgundczyk miał prawie siedem stóp wzrostu.

Sam Gerbod zdawał się myśleć, że to nie jest najszczęśliwszy wybór i mamrotał coś o nierówności, lecz nauczyciel tylko wzruszył ramionami.

– W prawdziwej walce też nie wybierasz sobie przeciwnika, prawda?

– No dobrze – zgodził się niechętnie Burgundczyk – ale to, co nazywasz walką, będzie wyglądało jak koń opędzający się od komara.

– Komar – odparł spokojnie Etel – może wyssać krew z konia, za to nigdy nie widziałem konia, który mógłby zrobić krzywdę komarowi. A myślę, że na koniach jednak się znam.

Hrabia Gerbod spojrzał na niego z góry.

– Wygląda na to, że nauczę się czegoś o komarach. No chodź. Pokaż wszystko, co potrafisz.

– Lepiej uważaj, Gerbodzie – zakpił Chlodomer. – Tam, skąd on pochodzi, jedzą surowe mięso.

– Bzdura. – Juwencjusz roześmiał się, opierając wygodnie na włóczni. – Gerbod jest niestrawny. No już… trzeba zabezpieczyć ten jego kuchenny nóż. Jest naprawdę ostry. Daj mi więcej bandaży… teraz lepiej. Jak twoja włócznia, Gerbodzie?

– W porządku. Jeszcze nie walczyłem. To zresztą tylko włócznia do ćwiczeń.

– Gotowi? – zapytał Gudaryk. – Dobrze. Znacie zasady. To jest dokładnie to, co się zdarza w prawdziwym życiu: dwaj mężczyźni walczą przeciw sobie, każdy swoją własną bronią. Obserwuj ich, Juwencjuszu – ja muszę się zająć tamtymi dwoma Celtami. Jak zwykle przesadzają.

Odszedł.

– Chodź, komarze – zaśmiał się Gerbod. Podniósł swoją ciężką drewnianą tarczę i potrząsnął włócznią.

Etel jednak się nie poruszył. Nawet nie ustawił małej skórzanej tarczy we właściwej pozycji. Wiedział, że ci wszyscy mężczyźni walczą na niby – dlatego owinęli bandażami miecz i włócznię tego wysokiego głupca – a on nie był tym specjalnie zainteresowany.

– Pewnie będę musiał po ciebie przyjść, mały – rzekł Gerbod i zaczął iść w jego stronę. Kiedy był wystarczająco blisko, pchnął włócznią i… trafił powietrze. A zdawało się, że Hun w ogóle się nie poruszył.

Burgundczyk szybko się cofnął i znów zaatakował, tym razem z większą siłą. Włócznia znów trafiła powietrze, a Hun znów zdawał się stać zupełnie bez ruchu. A Gerbod uświadomił sobie, że sama siła ataku ustawia go w niebezpiecznej pozycji – jego prawy bok narażony był na kontrę. Odskoczył szybko do tyłu. Hun nie ruszył za nim. Jego twarz była żółtobrązową maską – sprawiał wrażenie, jakby cała ta sprawa w ogóle go nie dotyczyła.

Burgundczyk stał przez moment zaskoczony. Potem wydał okrzyk i ruszył na przeciwnika po raz trzeci, tarczą naprzód, atakiem byka – to powinno po prostu zwalić tego małego człowieczka z nóg. Ale małego człowieczka tam nie było. Zrobił unik, kiedy cios wydawał się pewny, i Gerbod trafił obok, prawie sięgając Chlodomera.

– No i gdzie? – zapytał Frank z szerokim uśmiechem.

Gerbod spojrzał na niego ze złością i obrócił się. Hun też się obrócił, stał teraz przed nim, nadal tak samo dziwnie obojętny jak przedtem.

– Komary są szybsze od koni, przyjacielu – zadrwił Juwencjusz.

– Nie nazywam tego walką – warknął Burgundczyk. – Ten człowiek po prostu tańczy dookoła.

– Ale dobrze tańczy, Gerbodzie. W porządku, spróbuj jeszcze raz… teraz.

Tym razem się zwarli i Gerbod ku swojemu wielkiemu zdumieniu stwierdził, że Hun wytrzymał jego natarcie. Miał uczucie, jakby trafił w kłodę bardzo twardego drewna. Mała tarcza Huna zatrzymała jego tarczę, a długi zakrzywiony nóż lub krótki miecz powstrzymał jego włócznię. Głowa Huna nie sięgała wiele powyżej serca Gerboda. Burgundczyk starał się odepchnąć Etela i uświadomił sobie, że nie może. Stopy przeciwnika zdawały się wrastać w twardą ziemię dziedzińca. Gerbod znów odskoczył o parę kroków.

Ten człowiek jest głupcem, pomyślał z pogardą Etel. Wielki jak wół i nie umie użyć swojej siły. Następnym razem…

W tym miejscu jego myśl się zatrzymała. Stał w odległości zaledwie paru kroków od niskiego tarasu, z którego Leon oglądał tę scenę. Przez taras szła teraz bogini.

Była bardzo młoda – nie więcej niż szesnaście lat – a włosy barwy dojrzałych kasztanów podkreślały kremową biel jej skóry. W pięknie rzeźbionym profilu wyróżniał się mały podbródek znamionujący upór, ale mogło to wynikać ze sposobu, w jaki trzymała głowę, lub z tego, jak szła, jak dumne młode zwierzę w pełni świadome swojego wdzięku. Długa złocista suknia spływała do smukłych kostek, małe złote sandałki były wysadzane perłami. Jej ramiona okrywał krótki płaszczyk w kolorze cesarskiej purpury. Spośród dwóch idących za nią dziewcząt jedna była jeszcze dzieckiem, a druga ładnym stworzeniem mniej więcej w wieku jej pani.

Etel nie mógł oderwać od nich oczu. Stał jak zaczarowany.

– Kwitnące pastwiska – wymamrotał. To było tradycyjne określenie Hunów na wszystko, co piękne. Śliczną dziewczynę, szlachetnego konia, czyn wielkiego bohatera – to wszystko były „kwitnące pastwiska”.

Wcześnie poznał kobiety. Nie tylko swoje żony, Herekę i Arykan, ale i długonogie tancerki z Kadyksu i Samotraki, niewolnice z wielu części świata; młode żony i młode córki w podbitych miastach – a wśród nich było wiele takich, z którymi miłość stawała się sztuką.

Znał kobiety w futrach, pachnące koniem i końskim mięsem, jeżdżące na swoich wierzchowcach równie dobrze jak wojownicy, kobiety żółtobrązowe i z tłustymi włosami, ale matki synów; i inne, w jedwabiach z dalekich Chin, pobrzękujące bransoletami i naszyjnikami i pachnące jak kwiaty, tak delikatne, że nawet by nie podeszły do konia; ładne posłuszne niewolnice i kobiety stawiające opór, które trzeba było nauczyć posłuszeństwa – i tak się też działo.

Jeśli jednak były to kobiety, ta, która szła, nie mogła być wcale kobietą; była z innego plemienia.

Przy kobietach mężczyzna czuje się rozgrzany, trochę oszołomiony i łapczywy – jak po wypiciu wina bez jedzenia. Teraz jednak miał uczucie, że rozdarłby świat na strzępy tylko po to, by znów ją spotkać i tylko na nią patrzeć. Kiedyś w dzieciństwie złapał motyla mieniącego się czerwienią, błękitem i złotem, a kiedy pobiegł do Bledy i otworzył dłoń, by mu go pokazać, została w niej tylko kupka brązowoszarego popiołu. Może tak by się stało, gdyby nie zadowolił się tylko patrzeniem, jak przechodzi…

Poczuł się w tej chwili, jakby spadło na niego drzewo. Cisnęło nim w przestrzeń i wrócił na ziemię, która się pod nim poruszała… i spadał dalej, głową w dół; widział własne stopy w powietrzu i usłyszał potężny grzmot i ziemia poruszyła się jeszcze raz, po czym znieruchomiała, pewna i twarda.

Jego umysł zawirował, a potem się rozjaśnił, a ona była pierwszą rzeczą, jaką zobaczył. Zatrzymała się, odwróciła i spojrzała na niego. Parsknęła lekkim śmiechem, po czym spoważniała.

Grzmot przetaczał się dalej i słyszał też śmiech, śmiech wielu mężczyzn, którzy śmiali się z niego.

Wiedział oczywiście, co się stało: ten wielki Burgundczyk wykorzystał moment jego nieuwagi. Rozejrzał się, nie za ludźmi, którzy się śmiali z potomka Mundzuka, lecz za swoim mieczem, który utkwił pionowo w ziemi i jeszcze lekko drżał. Wyszarpnął go, poczuł chłód i gładkość rogowej rękojeści; zobaczył, że bandaże się poluzowały, więc je strząsnął i ucałował ostrze. Mężczyzna musi mieć broń. Może nie mieć kobiety, namiotu czy plemienia, a nawet konia. Ale musi mieć broń.

Potem tylko odwrócił głowę, powoli, bardzo powoli i spojrzał na śmiejących się ludzi.

Był tam ten Burgundczyk, rechotał z pozostałymi i aż się skręcał z wesołości.

Tylko jeden człowiek widział, co się święci. Gudaryk, nauczyciel, który wcześniej rozdzielił dwóch Celtów i teraz zbliżał się do grupy. Widział oczy Etela, a w nich żądzę mordu.

– Uważajcie! – krzyknął.

Jego krzyk i atak Etela nastąpiły jednocześnie.

Hun nie miał tarczy, lecz o niej nie myślał. Myślał tylko o jednym i kiedy Gerbod po chwili zaskoczenia wyrzucił do przodu swoją, została przecięta na pół, a następny cios Etela wszedł głęboko w jego ramię. Pół tuzina mężczyzn próbowało teraz interweniować, a wśród nich Gudaryk. Miecz Etela śmigał w powietrzu i niebieski płomień tryskał z wszystkiego, czego dotknął. Kreślił dziwne magiczne koła i półkola z prędkością błyskawicy.

– Z drogi! – ryknął Gudaryk. – Dajcie mi go rozbroić.

W następnej chwili potężny Germanin zachwiał się do tyłu, patrząc tępym wzrokiem na swoją lewą dłoń, w której brakowało teraz dwóch palców.

– On oszalał!

– Zabijcie go… zabijcie!

Było ich teraz dwudziestu i schodziło się coraz więcej. Chlodomer próbował podtrzymać Gerboda, kiedy sam dostał cios przez hełm i upadł, pociągając Burgundczyka za sobą. Ale wielu nowo przybyłych zerwało bandaże zabezpieczające włócznie i miecze i kilkanaście rąk pochwyciło szczupłe ciało Huna.

– Natychmiast przestańcie – rozkazał metaliczny głos.

Wszyscy ci ludzie byli żołnierzami jakiejś formacji. Walczyli w bitwach i mieli głęboko zakorzeniony szacunek do wojskowej dyscypliny. Te słowa wypowiedział człowiek, który dowodził w każdym miejscu, w którym się znalazł.

Włócznie, miecze, ręce i ciała zastygły w bezruchu.

Nawet Etel, uwolniony, zwrócił głowę w stronę głosu. Nie widział wyraźnie, bo krew zalewała mu oczy. Stał tam mężczyzna, wysoki i wyprostowany, w długiej, powiewającej szacie. Nie miał broni. I teraz ten człowiek wydawał krótkie, rzeczowe rozkazy. Wszyscy rzucali broń. Przybiegli urzędnicy, wezwano lekarza.

Ale mężczyzna patrzył tylko na niego. Etel uśmiechnął się.

– Już się nie śmieją – rzekł niskim głosem.

– Nie ma się z czego śmiać – odparł archidiakon Leon. – Kilku z nich jest poważnie rannych. Zakłóciłeś spokój i uczyniłeś wiele zła. Wiem, że nie jesteś chrześcijaninem. Mimo wszystko powinieneś wiedzieć, że to było złe.

– Było złe – zgodził się Etel – ponieważ było ich zbyt wielu. Ale było dobre, dopóki trwało. – Rozejrzał się, ale taras był teraz pusty.

– Mogłeś zabić jednego z nich – zauważył Leon. – Dzięki Bogu, że tak się nie stało.

– Tak. – Etel skinął głową. – Jeden to niedobrze.

***

Kapłan wzdrygnął się w duchu, widząc błysk w jego oczach. Nie drgnęła mu jednak nawet powieka.

– Zemściłeś się, bo zostałeś zaatakowany, gdy nie byłeś tego świadomy. Ale dlaczego? Jesteś Hunem, prawda? Zdawało mi się, że gdy Hunowie walczą, myślą o walce – a nie o kobietach.

Etel warknął z gniewu, wciąż trzymając miecz. Drgały mu palce.

– Hun czy Rzymianin – podjął spokojnie Leon – mężczyzna powinien umieć znieść prawdę.

Etel długo mu się przyglądał.

– Kiedy spalę to miasto – rzekł – może cię oszczędzę. Może.

Potem zjawiła się gwardia pałacowa, doborowi ludzie pod komendą wysokiego rangą dowódcy, i w suchy, rzeczowy sposób poprosili go o miecz. Na dziedzińcu było ich co najmniej dwustu. Etel widział, jak odprowadzają wszystkich zakładników. Pozwolił, by dowódca wziął jego miecz, i dał się odprowadzić bez jednego słowa czy gestu.

Leon odwrócił się i znów wszedł na taras. Czy była jakaś nadzieja, że dzikusy jak ten zrozumieją kiedyś przekaz Chrystusa? Przecież musi być. Idźcie i nauczajcie wszystkie narody. Ale to bez wątpienia będzie ciężka praca. Szedł powoli schodami prowadzącymi do katedry. W pięć minut później, stojąc przed olśniewającym audytorium z cesarzową, młodym cesarzem i jego piękną siostrą Honorią na czele, wygłaszał kazanie o Mieście Boga.

Było starannie przygotowane, jak zwykle – co w jego przypadku oznaczało, że nie potrzebował notatek. Posiadał umiejętność gromadzenia w głowie pewnych kluczowych słów, punktów, wokół których myśli zbierały się jak ćmy przy płomieniu. Jednocześnie obserwował uważnie twarze słuchaczy, by zobaczyć, czy jego argumenty wywołują jakąś reakcję – i jaką. Kiedy widział, że go nie rozumieją, albo powtarzał zdanie, albo je objaśniał. Wyrzucił z pamięci incydent na dziedzińcu, choć zapamiętał sobie, że najlepiej trafić do Huna, odwołując się do jego żołnierskiego honoru. W przeciwieństwie do polityków, Kościół mógł się odwoływać tylko do zalet człowieka. A w każdym człowieku było jakieś dobro, jeśli się zadało sobie trud, by go poszukać.

Dalej spokojnie wtłaczał jeden okruch prawdy za drugim w gardła słuchaczy: dworzan w pozłacanych szatach, żołnierzy w żelaznych zbrojach, cesarskich osobistości i umalowanych dam dworu.

We wschodnim skrzydle pałacu Chlodomer wpadł na Juwencjusza, dowódcę pałacowej gwardii. Krewki Frank lubił młodego Rzymianina, który wyglądał, jakby przyszedł wprost z jednego z tych ubiegłych wieków, kiedy Rzym był u szczytu swojej potęgi: brunet z czarnymi oczami i oliwkową cerą, z mocno zarysowanym podbródkiem i silnymi ramionami żołnierza – mógł służyć w czasach Tyberiusza lub Trajana.

– Czy ten twój Hun dał się uspokoić?

– Oczywiście. Poszedł jak baranek.

– Jeśli to jest baranek – rzekł z namysłem Frank – to nie chciałbym spotkać w swoim życiu wilka. Czy wszyscy Hunowie są tacy jak on?

– Mam nadzieję, że nie. – Juwencjusz parsknął śmiechem. – Tak czy inaczej, teraz został ujarzmiony.

– Tak, ujarzmiony jak siedem wściekłych psów. Czy widziałeś błysk w jego oczach, gdy zaatakował biednego Gerboda? Świeciły jak u wilka. Dobrze ci tutaj stać i się uśmiechać, Juwencjuszu. Nie przygniótł cię nigdy wielki Burgundczyk. Na Wodana, rzekłbym, że mam trochę doświadczenia: leżałem pod własnym koniem przez bite trzy godziny, kiedy pięć lat temu walczyliśmy z Alemanami. Przysiągłbym, że Gerbod jest cięższy. Ty i ten twój ujarzmiony Hun! Co z nim teraz będzie?

– Jeszcze nie wiem. Jest zakładnikiem, jak ci wiadomo. Cesarzowa zdecyduje, a przynajmniej magister oficjów.

– Mam nadzieję, że włożycie kajdany na te jego przeklęte nadgarstki.

– Nie bez rozkazów, Chlodomerze. Jest wystarczająco niegroźny tam, gdzie się znajduje. Samotne uwięzienie, zamknięta cela i straż przy drzwiach. Poza tym jest cały posiniaczony.

– Cóż, to jest coś – przyznał Frank. – Niezbyt zaskakujące, kiedy ktoś został poturbowany przez Gerboda. Nie mogę tylko zrozumieć, że nie zauważył tego ataku. Wszystkie inne widział doskonale – ma sokoli wzrok.

– Patrzył gdzie indziej – uśmiechnął się Juwencjusz. – Wtedy właśnie przechodziła nasza ukochana mała cesarzówna.

Chlodomer gwizdnął.

– Honoria. To zabawne. Ten jadowity mały żuk i Honoria. Przecież ona nawet nie patrzy…

– Na ciebie? A czemu by miała?

– Ani na ciebie… ani na nikogo.

– Z wyjątkiem Eugeniusza.

– Nie gadaj głupstw. Nie na tego małego, służalczego mięczaka.

– Nie chcę powiedzieć niczego, co nie jest prawdą – zastrzegł szybko Juwencjusz. – To naturalne, że widuje ją częściej niż my – jest szambelanem. Ale gdyby dziewczyna miała wybierać między nim a tym małym huńskim zwierzakiem, całym zrobionym ze skóry…

– Wybrałaby Juwencjusza – dokończył Frank.

– Chciałbym. Niestety, ma większy wybór. Albo raczej – nie ma żadnego wyboru. Słyszałeś najnowszą nowinę? Otrzyma tytuł augusty.

– I co to oznacza?

– To oznacza, ty bawole, że może poślubić tylko panującego monarchę – powiedzmy, wielkiego króla Persji. A nie może poślubić wielkiego króla Persji, bo on nie jest chrześcijaninem. Praktycznie wcale nie może wyjść za mąż.

Frank otworzył usta.

– Ale dlaczego? To znaczy – dlaczego nie chcą, żeby wyszła za mąż?

– Och, polityka – nie zrozumiesz. Teraz muszę iść zobaczyć, jak sobie radzą tamci. Biedny stary Gudaryk, Gerbod i reszta. Nie sądzę, że w najbliższej przyszłości będą takie ćwiczenia. Nie chcemy więcej kłopotów dyplomatycznych niż to konieczne. Zakładnicy tracą wartość, kiedy tracą kończyny. Całe szczęście, że ten ksiądz w porę się wtrącił…

– To dzień niespodzianek – stwierdził Chlodomer. – Kto widział, żeby ksiądz robił takie rzeczy?

– Cóż, ich zajęciem jest szerzenie pokoju, prawda?

Frank potrząsnął swoją długą brązową grzywą.

– Skacze z tarasu na dziedziniec w tej swojej długiej szacie, wchodzi w sam środek tego wszystkiego i po prostu to powstrzymuje. Nie mów mi, że każdy kapłan by to zrobił. Znam ich. Modlą się i poszczą, śpiewają, wygłaszają kazania i poważnie wyglądają, tak – ale rozdzielić zażarcie walczących, po prostu stając między nimi i wydając polecenie… cóż, ten człowiek jest wystarczająco dobry, by dowodzić legionem.

– Jest archidiakonem Rzymu, jak ci wiadomo. A poprzedni archidiakon Rzymu został papieżem.

– Mniejsza z tym – rzucił wielkodusznie Chlodomer. – Nadal uważam, że jest wystarczająco dobry, by dowodzić legionem.

cdn.

Louis de Wohl

(1) (Łac.) głównodowodzący rzymskiej armii polowej.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Bicz Boży.