Bez dogmatu. Rozdział piąty

14 lutego

Pax! Pax! Pax! Już to przykre wrażenie minęło. Jak ona jednak wyczuwa wszystko, ta Anielka! Udawałem dobry humor, chociaż go nie miałem, w moim z nią postępowaniu był ledwie cień cienia różnicy, a jednak i pochwyciła to, i odczuła.

Dziś przy przeglądaniu albumów, gdy zostaliśmy sami, jak zresztą często zostajemy, bo nam umyślnie nie przeszkadzają, zaczęła czegoś mieszać się, mienić. Zrozumiałem w lot, że mi chce coś powiedzieć i waha się, i boi. Przez chwilę przyszła mi do głowy szalona myśl, że ona mi zrobi wyznanie. Ale wnet przypomniałem sobie, że mam do czynienia z Polką. Taka polska smarkata, czyli, jeśli kto woli, takie królewiątko, pierwej umrze, niż pierwsze wyzna, że kocha. Łaska, jeśli zapytana wyjąka: „Tak!”. Zresztą Anielka wyprowadziła mnie z błędu, bo nagle zamknęła album i zacinając się nieco ze zmieszania, spytała:

– Co tobie jest, Leonie? Bo tobie coś jest, prawda?

Począłem ją zapewniać, że mi nic nie jest, i śmiać się, i uspokajać, ale ona kręcąc główką, mówiła dalej:

– Od dwóch dni widzę, że coś ci jest. Wiem, że takiego człowieka jak ty może byle co zrazić… i tak już rachowałam się z sumieniem, czy ja nie dałam jakiegoś powodu, czy czegoś nie powiedziałam, ale…

Tu jej troszkę głos zadrżał, spojrzała mi jednak w oczy.

– Ja ci nic nie zrobiłam złego?… Prawda?

Była chwila, że miałem na języku: „Jeśli mi czegoś brakuje, to chyba ciebie, moja Anielko najdroższa!” – ale jakiś strach, jak mówi Homer, pochwycił mnie za włosy. Nie strach przed nią, tylko przed tą klamką, która mogła zapaść. Wziąłem jednak jej rękę, pocałowałem ją i powiedziałem, jak mogłem najweselej:

– Jesteś poczciwe i kochane stworzenie, o mnie zaś nie troszcz się, bo mi nic a nic nie jest… Prócz tego, ty jesteś gościem w Płoszowie i ja to powinienem się troszczyć, żeby ci było dobrze!

Tu znowu ucałowałem jej łapkę, a nawet tym razem obie. Wszystko to można było jeszcze od biedy policzyć na karb uprzejmości krewnego i natura ludzka jest tak nędzna, że świadomość tego, ta furtka, za którą się można było w danym razie schować, dodawała mi otuchy. Nazywam to poczucie nędznym dlatego, że mi żadna inna odpowiedzialność, jak przed sobą samym, nie grozi, a siebie przecie nie oszukam. Zresztą czuję, że nie będę odpowiadał nawet przed sobą samym, bo zmysły prowadziły mnie zawsze, dokąd same chciały, a w stosunku do Anielki jestem zupełnie pod ich władzą. Czuję ustami jeszcze w tej chwili rozkosz dotknięcia jej ręki – i to są pragnienia po prostu bez granic. Prędzej czy później sam zatrzasnę tę furtkę, przez którą dziś jeszcze mógłbym uciec w pole. Ale czy istotnie mógłbym jeszcze? Tak, gdyby mi coś z zewnątrz pomogło.

Tymczasem ona najwidoczniej mnie kocha. Wszystko mnie popycha ku niej.

Dziś postawiłem sobie w ten sposób pytanie: „Jeśli to rzecz nieunikniona, dlaczego zwlekam?”.

Znalazłem taką odpowiedź: „Nie chcę, by mi cokolwiek przepadło z tych wzruszeń, z tych drgnięć, z tych wrażeń, z tego uroku, jaki mają niedomówione słowa, pytające spojrzenia, oczekiwanie. Chcę mój romans wysnuć do końca. Zarzucałem kobietom, że nad samo uczucie przekładają formy uczucia, a podobno i mnie chodzi o to, by się wypełniły wszystkie. Ale gdy człowiek jest już starszy, to mu o takie rzeczy chodzi. Nieraz także już spostrzegłem, że przy pewnym stopniu wyrafinowania nerwowego my, mężczyźni, mamy kobiece charaktery. Ja obok tego jestem trochę epikurejczykiem w uczuciu”.

Po rozmowie z Anielką, którą przytoczyłem poprzednio, wpadliśmy oboje w wyśmienite usposobienia. Wieczorem pomagałem jej wystrzygać abażury, bo przy tym mogłem dotykać jej rąk i sukni. Przeszkadzałem jej umyślnie w tej robocie, ona rozbawiła się jak dziecko i udając dziecko, zwracała się czasem do ciotki, mówiąc tym jednostajnym a prędkim głosem, jakim skarżą się małe dziewczynki:

– Ciociu, Leon dokucza!

21 lutego

Licho poniosło mnie do Warszawy na męskie zebranie do radcy S. Radca S. stara się usilnie zgromadzać u siebie przedstawicieli wszystkich obozów, aby za pomocą herbaty i tartynek (1) ułatwić porozumienie się, choć właściwie mówiąc, sam zapewne dobrze nie wie, na czym to porozumienie ma polegać. Ja, jako człowiek mieszkający prawie stale poza krajem, przyjechałem na owo zebranie, aby poznać, co też się dzieje w głowach tutejszych, i przysłuchać się, jak one rozumują. Było tłumno i wskutek tego nudno, a zarazem działo się to, co się zwykle dzieje na zbyt tłumnych zebraniach. Oto ludzie jednakich sposobów myślenia zbierali się w kółka w osobnych pokojach, tam sobie mówili o rzeczach, które ich obchodzą, tam sobie świadczyli wzajemnie, oddawali słuszność itp.

Poznałem wielu radców tutejszych i przedstawicieli prasy. Za granicą wielka jest różnica między pisarzem a dziennikarzem. Pierwszego uważają za artystę i myśliciela, drugiego za procederzystę (nie umiem tego inaczej nazwać). Tu różnica ta nie istnieje i ludzi z obu tych kategorii chrzczą jednym wspólnym mianem: literat. Większość też z nich zajmuje się i dziennikarstwem, i literaturą. Osobiście są powszechnie porządniejszymi ludźmi od dziennikarzy zagranicznych. Nie lubię prasy i uważam ją za jedną z plag trapiących ludzkość. Szybkość, z jaką zaznajamia ludzi z wypadkami, równoważy się pobieżnością informacji, a nie wynagradza tego niesłychanego zbałamucenia opinii publicznej, jakie każdy, kto się nie uprzedza, musi dostrzec. Dzięki gazetom zanikł ten zmysł, na mocy którego ludzie odróżniali prawdę od fałszu, zanikło poczucie słuszności, poczucie prawa i bezprawia, zło stało się bezczelnym, krzywda poczęła przemawiać językiem sprawiedliwości, słowem – ogólna dusza ludzka stała się niemoralna i oślepła.

Był też między innymi na tym zebraniu Stawowski, którego uważają za najlepszą głowę w obozie skrajnie postępowym. Mówił jak człowiek zdolny, ale zarazem chory na dwie choroby: na wątrobę i na własne „ja”. Nosi on to swoje „ja” jak szklankę pełną wody – i ciągle zdaje się mówić: „Ostrożnie, bo się rozleje!”. Ten strach udziela się przez sugestię otoczeniu do tego stopnia, że nikt nie śmie przy nim być innego zdania. Powaga jego polega także na tym, że wierzy w to, co mówi. Tego człowieka niesłusznie mają za sceptyka. Przeciwnie, jest to temperament, jaki musieli miewać dawniejsi fanatycy. Stawowski, gdyby się urodził sto kilkadziesiąt lat temu i zasiadał w trybunale, byłby tak samo skazywał ludzi za bluźnierstwa na wyrwanie języka przez kark, jak to czyniono wówczas. Dziś podstawiło się w ten fanatyzm coś innego – dziś wypełnił się nienawiścią do tego, co byłby dawniej kochał, ale zresztą pozostał taki sam.

Co zauważyłem, że nasi konserwatyści otaczali Stawowskiego, mniejsza że z ciekawością, ale z pewną czujną kokieterią. U nas, a może i wszędzie, partia ta mało ma odwagi. Każdy zbliżał się do Stawowskiego z oczyma słodkimi jak figi i z frazesem jakby wymalowanym na czole: „Jakkolwiek jestem, panie, konserwatystą, jednakże…”. I to jednakże było bramą jakiejś skruchy, a zarazem i wszelkiego rodzaju ustępstw. Było to tak wyraźne, że gdy ja, który jestem sceptykiem względem wszystkich obozów, począłem się sprzeczać ze Stawowskim, nie jako przedstawiciel czegokolwiek, ale po prostu jako człowiek, który w danym wypadku jest innego zdania, moja zuchwałość wzbudziła pewien podziw. Chodziło o klasy tak zwane wyzyskiwane. Stawowski jął się rozwodzić nad ich położeniem bez wyjścia, nad ich słabością, nad brakiem zdolności do obrony – i właśnie poczęło się koło niego tworzyć kółko coraz większe, gdy mu przerwałem:

– Proszę pana, czy uznajesz pan teorię Darwina walki o byt?

Stawowski, który jest z zawodu przyrodnikiem, chętnie przyjął rozprawę na tym polu.

– Naturalnie! – rzekł.

– To pozwól pan sobie powiedzieć, że jesteś niekonsekwentny. Bo gdybym ja, jako chrześcijanin, troszczył się o słabych, bezbronnych, uciśnionych – to by było słuszne: mnie Chrystus tak kazał; ale pan ze stanowiska walki o byt powinien byś sobie powiedzieć: są słabi, są głupi, więc muszą iść na łup nie tych, to tych – to jest kapitalne prawo natury – więc pal ich licho! Dlaczego pan sobie tego nie mówisz?… Wytłumacz mi tę sprzeczność!

Czy, że Stawowski stropił się opozycją, do której nie jest przyzwyczajony, czy istotnie tych rzeczy nie zestawiał nigdy w myśli, dość że na razie nie znalazł odpowiedzi, zmieszał się i nie zdobył się nawet na wyraz: altruizm, który zresztą jest dosyć czczym wyrazem.

Na ten widok poczęła się tłumna emigracja naszych konserwatystów na moją stronę i byłbym mógł z łatwością zostać bohaterem wieczoru, gdyby nie to, że było późno, że się znudziłem i że chciałem wrócić na noc do Płoszowa. Powoli też zabierali się i wszyscy.

Miałem już futro na sobie i szukałem, trochę zniecierpliwiony, między futrem a surdutem binokli, które mi się gdzieś zapodziały, gdy Stawowski, znalazłszy widocznie odpowiedź, zbliżył się do mnie i rzekł:

– Pan mnie pytałeś, dlaczego ja…

Ale mu przerwałem, bo szukałem ciągle binokli i zły byłem nie mogąc ich znaleźć.

– Panie – rzekłem – szczerze mówiąc, kwestia jest dla mnie obojętna. Widzisz pan, że już późno, wszyscy wychodzą, a że przy tym odgaduję mniej więcej, co pan mi możesz powiedzieć, zatem pozwól pan sobie życzyć dobrej nocy.

Zdaje mi się, że zrobiłem sobie w nim śmiertelnego wroga, zwłaszcza tą ostatnią odpowiedzią.

Była godzina pierwsza po północy, gdy przyjechałem do Płoszowa, ale tu miałem najmilszą niespodziankę. Anielka czekała na mnie z herbatą. Zastałem ją w sali jadalnej, ubraną zupełnie, tylko jej włosy były zaczesane jak na noc. Z tej radości, jaką uczułem na jej widok, wnoszę, jak głęboko zakradła mi się do serca. Co to za kochane stworzenie i jaka była śliczna z tymi włosami, splecionymi nisko na szyi! I powiedzieć, że słowo z mojej strony, a za miesiąc lub dwa będę miał prawo porozpinać te warkocze i rozpuścić je na ramiona! Nie mogę myśleć o tym spokojnie. Aż się nie chce wierzyć, żeby szczęście było takie łatwe.

Począłem na nią zrzędzić, że jeszcze nie śpi, ale ona odpowiedziała mi:

– Nic mi się spać nie chciało, więc uprosiłam mamę i ciocię, że mi pozwoliły czekać na ciebie. Mama sprzeciwiała się trochę, że to nie wypada, ale wytłumaczyłam, że myśmy przecie krewni. I wiesz, kto stanął po mojej stronie? – Ciotka.

– Poczciwa ciotka! Napijesz się ze mną herbaty?

– Dobrze.

I zaczęła krzątać się przy nalewaniu filiżanek. Widziałem jej szybkie i zgrabne ręce, które miałem ochotę całować. Od czasu do czasu podnosiła na mnie oczy, ale spotykając się z moim wzrokiem, spuszczała zaraz powieki. Poczęła mnie wreszcie wypytywać: jak spędziłem wieczór i jakie wyniosłem z niego wrażenia. Oboje mówiliśmy przyciszonym głosem, chociaż sypialne pokoje starszych pań były daleko, i nie mogliśmy ich pobudzić. Była między nami jakaś serdeczność i poufałość, istotnie jak między krewnymi, którzy się bardzo lubią.

Opowiadałem jej, co widziałem i co zauważyłem, tak jak się opowiada przyjacielowi. Potem mówiłem o wrażeniu w ogóle, jakie tutejsze towarzystwo robi na człowieku, który przyjeżdża z dalekich stron. Słuchała mnie cicha, otwierając szeroko oczy, szczęśliwa, że ją tak wtajemniczam w moje myśli. Potem powiedziała:

– Czemu ty, Leonie, tego nie napiszesz? Że mnie podobne rzeczy nie przychodzą do głowy, to nic dziwnego, ale tu one nikomu nie przychodzą.

– Czemu nie napiszę? – odrzekłem. – Z wielu, wielu powodów, o których później kiedyś ci powiem – ale między innymi: oto może i dlatego, że nie mam przy sobie nikogo, kto by mnie częściej, tak jak ty, pytał: „Czemu ty nic nie robisz, Leonie?”.

Umilkliśmy oboje. Rzęsy Anielki może nigdy jeszcze tak nisko nie opuściły się na policzki – i niemal słyszałem, niemal widziałem, jak jej serce biło pod suknią. Bo rzeczywiście mogła się spodziewać, że teraz skończę, że powiem: „Czy chcesz zostać zawsze ze mną i pytać podobnie?”. Ale ja zbyt rozkoszowałem się tymi pochyłościami, tym zawieszeniem wszystkiego jakoby na nici – tym sercem, które jakby na dłoni mojej biło – więc nie chciałem kończyć.

– Dobranoc – rzekłem po chwili.

I to rzeczywiście anielskie stworzenie ani mi okazało, że je w tej chwili spotyka jakiś zawód. Wstała i z odrobiną smutku w głosie, ale bez cienia niecierpliwości, odpowiedziała:

– Dobranoc!

I uścisnąwszy sobie ręce, poszliśmy każde w swoją stronę. Lecz biorąc już za klamkę zatrzymałem się nagle:

– Anielciu!

Zeszliśmy się znowu przy stole.

– Powiedz mi, ale tak szczerze, czy ty czasem nie zarzucasz mi w duszy, że jestem fantasta, że jestem dziwaczny człowiek?

– Nie!… Dziwaczny? Nie! Czasem myślę, że jesteś dziwny człowiek, ale zaraz sobie powiadam, że tacy jak ty ludzie muszą być dziwni.

– Jeszcze jedno pytanie: Kiedy po raz pierwszy przyszło ci do głowy, że jestem dziwnym człowiekiem?

Anielka zarumieniła się nagle. Śliczna była, gdy ten płomień tak jej zabierał policzki, czoło, szyję; po chwili odrzekła:

– Nie… To tak trudno… Tego nie potrafię powiedzieć…

– To przynajmniej, jeśli ja odgadnę, powiedz mi: „tak”, a ja ci powiem tylko jedno słowo.

– Jakie? – spytała z widocznym niepokojem.

– Karnet. Tak czy nie?

– Tak – odrzekła Anielka spuszczając główkę.

– Więc ci powiem, dlaczego tam napisałem to, co napisałem: oto dlatego, żeby coś było między nami, żebyśmy mieli od razu jakąś wspólną naszą tajemnicę, a po wtóre…

Tu pokazałem jej bukiet, który ogrodnik przyniósł z rana z cieplarni.

– A po wtóre, widzisz, rozmaite kwiaty lepiej rozwijają się w jasności, więc chciałem jeszcze, żeby między nami było jasno.

– Ja cię czasem mogę nie zrozumieć – odpowiedziała po chwili milczenia Anielka – ale tak wierzę w ciebie!… Tak wierzę!…

I znów umilkliśmy oboje. Na koniec podałem jej rękę na pożegnanie. Przy drzwiach zatrzymaliśmy się jeszcze, odwróciliśmy się w tej samej chwili i spojrzeli na siebie. Ach! Jak to źródło wzbiera i wzbiera. Lada chwila rozleje się przez brzegi?

23 lutego

Człowiek jest jak morze: ma swoje przypływy i odpływy. Dziś jest dla mnie dzień odpływu woli, energii, chęci do jakiegokolwiek czynu, ochoty do życia. Przyszło to bez jakiegokolwiek powodu – ot tak sobie! – rzecz nerwów! Ale właśnie dlatego pełen jestem gorzkich rozmyślań. Czy taki człowiek, fizycznie zmęczony, duchowo stary, ma prawo się żenić? Mimo woli przychodzą mi na myśl słowa Hamleta: „Po co masz płodzić grzeszników – idź do klasztoru!”. Ja wprawdzie do klasztoru nie pójdę; potomstwo moje, moi przyszli „grzesznicy” będą podobni do mnie, to jest nerwowi, przeczuleni, do niczego niezdolni, słowem – geniusze bez teki – ale pal ich licho! W tej chwili nie o nich mi idzie, tylko o Anielkę. Czy ja mam prawo się z nią żenić? Czy mi wolno wiązać to życie młode, świeże, pełne wiary w świat i Pana Boga, z moimi zwątpieniami, z moją duchową niemocą, z moim beznadziejnym sceptycyzmem, z moją krytyką, z moimi nerwami? Co z tego będzie? Ja przecież nie zakwitnę przy niej drugą młodością duchową, nie odnajdę się; mój mózg nie zmieni się, nerwy nie okrzepną – więc co? Więc ona ma zeschnąć przy mnie? Zali nie będzie to coś potwornego? Mogęż odgrywać rolę tego polipa, który wysysa ofiarę dla odżywienia się jej krwią?

Mam po prostu chmurę na mózgu. Bo z drugiej strony, jeśli tak jest, to dlaczego dałem się popchnąć aż do tej granicy, na której obecnie stoję. Cóż robiłem od chwili poznania Anielki? Oto kładłem ręce na struny tej duszy i dawałem sobie po prostu koncerty. A przecież to, co dla mnie jest sonatą Quasi una fantasia (2), to dla niej może być sonatą Quasi un dolore (3). Tak jest! Wygrywam na niej od rana do wieczora – i co więcej! – mimo tych wyrzutów, które sobie w tej chwili czynię, wiem, że się od tego wstrzymać nie potrafię, że będę tak samo grał jutro i pojutrze, jak grałem wczoraj i onegdaj (4), bo mnie to ciągnie nieprzeparcie, bo nic mnie więcej nie ciągnie w świecie, bo ja tej dziewczyny pragnę jako kobiety, bo ją kocham. Na co się oszukiwać? – Kocham!

A zatem, co robić: cofnąć się, uciec do Rzymu? To znaczy uczynić jej zawód i unieszczęśliwić ją. Kto wie, jak głęboko zaszło w uczucie to serce. Ożenić się z nią – to znaczy poświęcić ją dla siebie i unieszczęśliwić w inny sposób. Oto koło błędne! Tylko ludzie z gatunku Płoszowskich mogą wpaść w podobne. I diablo mała mi teraz pociecha, że takich Płoszowskich więcej jest u nas, że imię moje jest legion. Jak dalece jednak ten gatunek skazany jest na zatracenie, jak nam się, poza całą naszą nieudolnością życiową, jeszcze nie wiedzie wszystko w życiu! Toż ja taką Anielkę mogłem spotkać dziesięć lat temu, gdy jeszcze moje żagle nie były tak podobne do dziurawych worków jak dziś!

Żeby ta poczciwa, zacna ciotka Płoszowska wiedziała, jaką ona niechcący i w najlepszej myśli wyrządziła mi krzywdę, to by się zmartwiła. Mało miałem tej tragedii płynącej z poczucia mojej nicości, z tego mroku, w którym brodzę – mam teraz nowe: być albo nie być – gdzie tam! – gorzej niż to!

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) Niewielkich kanapek z wyszukanymi dodatkami.

(2) (Wł.) prawie kaprys.

(3) (Wł.) prawie ból.

(4) Dawniej: przedwczoraj.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicza Bez dogmatu.