Bez dogmatu. Rozdział jedenasty

1 maja

W nocy myślałem: „Może jutro będę spokojniejszy”. Gdzie tam! Wyradza się we mnie wprost zawziętość przeciw matce Anielki, przeciw Anielce, ciotce i sobie samemu. Trzeba umieć stosować wiatr do wełny jagnięcia, a nie obliczono, że moja jest diablo cienka. Albo mi tu nie dobrze w Pegli? Laura jest jak jedna bryła marmuru. Przynajmniej się przy niej nie męczę, bo poza pięknością nie ma w niej nic. Ale dosyć mam tych przerafinowanych tkliwych dusz. Niech je Kromicki pociesza.

2 maja

Sam dziś odniosłem list na pocztę. Treść listu była taka: „Życzę panu Kromickiemu szczęścia z panną Anielą, a pannie Anieli z panem Kromickim”.

Chciała ciotka stanowczej odpowiedzi, to ją ma.

3 maja

Przyszło mi do głowy, czy wzmianka o Kromickim w liście ciotki nie była dyplomacją kobiecą, czy to nie miała być ostroga dla mnie? Jeśli tak, to winszuję ciotce zręczności i znajomości ludzi.

10 maja

Upłynął tydzień. Nie pisałem, bo chodziłem jak zaczadzony. Napada też mnie ciągle ogromna zgryzota i żal. Anielka nie była i nie jest mi obojętna. Przychodzą mi na myśl słowa Hamleta: „Kochałem Ofelię, jakby jej nie kochało czterdzieści tysięcy braci!”. Zmieniłbym tylko ten okrzyk tak: „Kochałem Anielkę więcej niż czterdzieści tysięcy Laur!”. I trzeba, że to z moich rąk spada na nią zło! Migoce mi chwilami pociecha, że właśnie połączenie się z takim człowiekiem jak ja byłoby dla niej złem – ale to nieprawda! Gdybym ją raz miał, byłbym dla niej dobry. Truje mnie tylko podejrzenie, że może wystarczy jej i Kromicki.

Gdy o tym myślę, znów zaczyna się we mnie wszystko burzyć, i gotów bym wysłać drugi taki list.

Stało się! To jedyna pociecha dla ludzi takich jak ja, bo mogą założyć ręce i gnuśnieć po dawnemu. Może to dowód wyjątkowej słabości, ale znajduję pewną ulgę w tym słowie.

Mogę już rozmyślać spokojniej.

Stukam się więc w głowę i zadaję sobie pytanie, jakim sposobem przyszło do tego, że człowiek, który nie tylko się chełpi nadzwyczaj rozwiniętą świadomością siebie, ale rzeczywiście ją ma – przez kilka dni działał tylko za pomocą odruchów. Do czego więc służy samowiedza, jeśli przy pierwszym lepszym wzburzeniu nerwów ucieka w jakieś zakamarki mózgowe i pozostaje biernym świadkiem odruchowych czynów? Do zbadania się post factum? (1) Nie wiem, co mi z tego przyjdzie, ale ponieważ nie pozostaje mi już nic innego do roboty, niechże mam z niej choć ten pożytek. Więc dlaczego postąpiłem tak, jak postąpiłem? Chyba dlatego, że jestem wprawdzie człowiekiem inteligentnym, może nawet bardzo inteligentnym (niech mnie piorun trzaśnie, jeśli mam zamiar pochlebiać sobie lub się chwalić) – ale nie jestem człowiekiem rozumnym. Nie posiadam zwłaszcza spokojnego męskiego rozumu. Nerwów swoich nie trzymam na wodzy, jestem przeczulony; raniłby mnie – wedle wyrażenia poety – nawet listek róży złożony we dwoje; jest coś kobiecego w mojej inteligencji. Być może, że nie stanowię pod tym względem wyjątku i że wielu ludzi noszących spodnie należy, przede wszystkim u nas, do tego samego typu. Mała stąd dla mnie pociecha. Tego rodzaju umysł może dużo rzeczy rozumieć, ale źle się nim człowiekowi kierować w życiu: rzuca się on niespokojnie, waha, nadto przecedza każdy zamiar, wreszcie zatraca się wśród krzyżowych dróg. Skutkiem tego zmniejsza zdolność do czynu, a pozwala się rozwijać słabości charakteru, która u nas jest wadą wrodzoną i powszechną. Oto stawiam sobie na przykład nowe pytanie: „Gdyby nie było w liście ciotki wzmianki o Kromickim, czy w takim razie rozwiązanie sprawy byłoby inne?”. I dalibóg, nie śmiem odpowiedzieć: „Tak!”. Nie byłoby tak szybkie – to pewne – ale kto wie, czy pomyślniejsze. Słabe charaktery potrzebują nieskończonych ułatwień; tylko potężne dusze znajdują w oporze bodziec. Laura, która pod pewnymi względami jest przenikliwa jak piżmo, prawdopodobnie zrozumiała to i może dlatego była tak łaskawą.

Na koniec, co z tego wypada? Czy jestem safandułą? Bynajmniej! Człowiek, który sobie nie szczędzi prawdy, nie oszczędziłby i tego wyznania – ale bynajmniej!… Czuję, że mógłbym pojechać bez długich namysłów do bieguna albo zostać misjonarzem i iść w głąb Afryki; posiadam pewną czupurność, pewną odziedziczoną odwagę i byłbym zdolny do wszelkiego rodzaju śmiałych zamiarów, ryzykownych przedsięwzięć. Temperament mam żywy, ruchliwość nie tak wielką jak na przykład Śniatyński – ale niepomierną.

Tylko, gdy chodzi o rozwiązanie jakiegokolwiek zadania życiowego, mój sceptycyzm czyni mnie bezsilnym, umysł gubi się w spostrzeżeniach, wywodach, wola nie ma się na czym oprzeć – i moje czyny zależą po części od wypadków zewnętrznych.

12 maja

Laury nie lubiłem nigdy, chociaż byłem i dotąd jeszcze jestem pod jej fizycznym urokiem. Może to się wydaje na pierwszy rzut oka dziwne, w istocie rzeczy jest jednak zjawiskiem dość pospolitym. Można nawet kochać i nie lubić. Ile razy zdarzało mi się widzieć miłość gorzką, zgryźliwą, pełną uraz, dlatego właśnie, że nie była podszyta lubieniem. Wspomniałem już, zdaje mi się, o tym, że Śniatyńscy nie tylko się kochają, ale się ogromnie lubią; dlatego im z sobą dobrze… Ach! Czuję, że i ja bym lubił nadzwyczaj Anielkę i że byłoby nam również dobrze… Lepiej o tym nie mówić!… Co do Laury, ta mogła spotkać wielu ludzi, którzy na zabój kochali się w jej czarnych włosach, w jej posągowych kształtach, w jej brwiach, głosie, spojrzeniu, noszeniu głowy etc., jestem jednak pewny, że jej nikt nigdy nie lubił. Szczególna ta kobieta pociąga prawie nieprzeparcie, ale jednocześnie odpycha. Powiedziałem, że poza pięknością nie ma w niej nic, bo i jej niezwykła inteligencja to tylko pierwsza niewolnica, klęcząca u nóg jej piękności i zawiązująca jej koturny. Nie dalej jak tydzień temu widziałem Laurę, dającą jałmużnę dziecku rybaka, który się niedawno utopił, i pomyślałem sobie tak: Gdyby wiedziała, że jej będzie piękniej powykłuwać oczy temu dziecku, to by je powykłuwała z całym spokojem i słodyczą. Takie rzeczy się czuje – i oto dlaczego można dla tej kobiety stracić głowę, ale niepodobna jej lubić. Ona zaś wszystko rozumie, prócz tego.

Ale za to jaka piękna! Gdy kilka dni temu schodziła ze schodów willi do ogrodu, kołysząc się na swoich przepysznych biodrach – „myślałem, że padnę”, jak powiada Słowacki. Stanowczo jestem pod wpływem dwóch sił, z których jedna przyciąga, druga odpycha. Chcę jechać do Szwajcarii i chcę zarazem wracać do Rzymu. Na czym się skończy, nie wiem. Ribot słusznie powiada, że „chcę” to tylko stan świadomości, nie akt woli; tym mniej jest aktem woli podwójne „chcę”. Odebrałem list od mego notariusza, wzywający mnie do Rzymu w sprawie spadku; są tam jakieś formalności do załatwienia, przy których zresztą może by się beze mnie i obyło, gdybym koniecznie pragnął nie jechać… Ale zawsze to pozór… Od pewnego czasu nie lubię Laury więcej niż dawniej. Ona sama nie przyczyniła się w niczym do tego, bo ona zawsze jednaka, tylko stało się to, że niezadowolenie z siebie samego przeniosłem na nią. W czasie moich rozterek wewnętrznych szukałem przy niej nie tylko spokoju, lecz zarazem jakby umyślnego poniżenia; teraz czuję za to do niej niechęć. O tych moich burzach ona ani nawet wiedziała. Co ją mogły obchodzić, skoro nie nadawały się jej do zrobienia ozdoby? Zauważyła tylko, że jestem jakiś gorączkowy i bardziej porywczy niż zwykle; trochę pytała o przyczyny, ale bez zbytniego nalegania.

Być może, że pociąg, jaki mam do niej, zwycięży, że nie wyjadę, ale w każdym razie powiem jej jutro lub jeszcze dziś, że muszę wyjechać. Ciekawy jestem, jak przyjmie tę wiadomość – i tym ciekawszy, że nie umiem sobie tego dobrze wyobrazić. Podejrzewałem, że poza całym uczuciem dla mnie, podobnym zresztą do mego dla niej, ona także mnie nie lubi – naturalnie, jeśli zadaje sobie trud lubienia lub nielubienia kogokolwiek. Nasze dusze mają dużo podobieństw, ale mają i tysiące sprzeczności.

Jestem straszliwie zmęczony. Nie mogę nie myśleć o wrażeniu, jakie list mój sprawił w Płoszowie. Myślę o tym ciągle, nawet i wówczas, kiedy jestem z Laurą; ciągle widzę Anielkę i ciotkę. Jaka ta Laura szczęśliwa ze swoim wiecznym spokojem! Mnie tak trudno ze sobą wytrzymać…

Cieszę się na myśl o zmianie miejsca. Pegli, jakkolwiek są tu kąpiele morskie, jest bardzo puste. Upały nadzwyczajne, morze leży leniwe, nie poruszając nawet falą u brzegów, jakby już nie mogło oddychać ze spiekoty. Chwilami zrywa się wiatr, ale duszny, unosząc tumany białego kurzu, który pokrywa grubą warstwą liście palm, bukszpanu, fig, mirtów i wnika przez opuszczone żaluzje do domów. Oczy mnie bolą, bo wszystkie mury odbijają tak rażąco blask, że w dzień niepodobna na nie patrzeć.

Albo do Szwajcarii, albo do Rzymu, byle stąd wyjechać! Zdaje mi się, że wszędzie będzie mi lepiej niż tu. Wszyscy zresztą gotujemy się do drogi. Davisa nie widziałem już cztery lub pięć dni. Sądzę, że lada dzień zwariuje. Doktor mówił mi, że biedaczysko ciągle wzywa go, by się z nim próbował na siłę. Ma to być niezmiernie zły znak.

Rzym, Casa Osoria, 18 maja

Potrzebowałem widocznie samotności. Jest mi tak, jak było zaraz po przybyciu do Pegli – i smutno, i zarazem dobrze. Jest mi nawet lepiej, niż było w Pegli, bo nie doznaję tego niepokoju, jakim od samego początku przejmowało mnie towarzystwo Laury. Chodzę po samotnym, ciemnym domu, odnajduję tysiące szczegółów przypominających mi ojca, i wspomnienie jego odświeża się w moim sercu. On mi już także był nieco zbłękitniał, a teraz co krok spotykam się z jego dawnym, realnym życiem. Na stole w jego pracowni leżą szkła powiększające, przez które przyglądał się okazom; brązowe kolce, za pomocą których wydobywał zeschłą ziemię z odkopanych dzbanów; farby, pędzelki, rozpoczęte rękopisy, notatki dotyczące zbiorów, słowem: tysiące drobiazgów. Chwilami mam wrażenie, że on odszedł tylko i wróci do swej codziennej pracy, a gdy złudzenie się rozprasza, czuję za nim żal prawdziwy, głęboki i kocham go nie tylko jako wspomnienie, ale kocham go także pogrążonego teraz w wiecznym śnie na Campo Santa.

Stąd mój smutek, ale jest to uczucie tak wiele czystsze od tych wszystkich, które rządziły mną, jak same chciały, w ostatnich czasach, że mi z nim dobrze, bo czuję się lepszy, a przynajmniej nie tak zepsuty, jak mi się wydawało… Spostrzegłem także, że żadne, najbardziej desperackie rozumowanie nie odbierze człowiekowi pociechy, jaką mu sprawia obecność w nim jakichkolwiek szlachetniejszych pierwiastków. Skąd to nieprzeparte i niczym nie pohamowane dążenie ludzi do dobra? Czasem, począwszy snuć nić z tego kłębka, dochodzę bardzo daleko. Nasz rozum jest przecie odbiciem logicznej prawidłowości ogólnego bytu, więc może i nasze pojęcie dobra jest również odblaskiem jakiegoś absolutnego dobra. Gdyby zaś tak było, człowiek mógłby skończyć naraz ze wszystkimi swymi zwątpieniami i wykrzyknąć nie tylko: „Eureka! ”, ale i „Alleluja! ”. Boję się wszakże, żeby mi się ta budowa nie zapadła, jak tyle innych, i dlatego nie śmiem jej wznosić. To są zresztą raczej moje poczucia niż rozumowania, ale z czasem wrócę do nich niewątpliwie, bo to jest dla mnie kwestia wyciągnięcia sobie ciernia nie z nogi, ale z duszy. Teraz jednak jestem zbyt zmęczony, zbyt mi jest smutno, a zarazem zbyt cicho i dobrze.

Zdaje mi się, że ze wszystkich istot na świecie jeden człowiek potrafi postępować często wbrew swej woli. Okazuje się, że miałem ochotę od dawna opuścić Pegli, tymczasem dzień za dniem uchodził, a ja siedziałem i siedziałem. Jeszcze w wigilię wyjazdu mego byłem prawie pewny, że zostanę; nadspodziewanie przyszła mi w pomoc sama Laura.

Zawiadomiłem ją o liście notariusza i o wyjeździe li tylko dlatego, by zobaczyć wrażenie, jakie to na niej sprawi. Byliśmy sami. Spodziewałem się jakiegoś okrzyku z jej strony, jakiegoś wzruszenia, jakiegoś veto – nic z tego!

Usłyszawszy nowinę, odwróciła się ku mnie, zanurzyła z lekka palce w me włosy i przysunąwszy mą twarz blisko do swojej, spytała:

– Ale wrócisz? Nieprawda?

Dalibóg, jest dotychczas dla mnie zagadką, co to miało znaczyć! Czy przypuszczała, że muszę bezwarunkowo jechać, czy ufna w moc swej piękności, nie wątpiła ani na chwilę, że wrócę? Czy na koniec chwyciła w lot sposobność, żeby się mnie pozbyć? Bo po takim pytaniu nie pozostało mi nic innego jak wyjechać. Pieszczotliwy ruch towarzyszący pytaniu przemawia trochę przeciw temu przypuszczeniu, które zresztą wydaje mi się najprawdopodobniejszym. Chwilami jestem prawie pewien, że chciała mi powiedzieć: „Nie ty mnie, ale ja tobie daję odprawę”. Przyznaję nawet, że jeśli to było odprawą, to zręczność Laury jest istotnie niesłychana – i tym bardziej zadziwiająca, im sposób był słodszy, pieszczotliwszy i im bardziej pozostawił mnie w niepewności, czy ze mnie zadrwiono, czy nie. Ale po co się mam łudzić? Swoim pytaniem ona wygrała grę. Być może, że w każdym innym razie moja miłość własna czułaby się tym draśnięta, ale teraz jest mi wszystko jedno.

Owego wieczora jednak nie tylko nie powiało na nas chłodem, ale byliśmy dla siebie jeszcze tkliwsi niż zwykle. Rozstaliśmy się bardzo późno. Widzę ją dotąd, jak ogarnia ręką świecę i odprowadza mnie ze spuszczonymi oczyma do drzwi. Była tak piękna, że po prostu żałowałem, iż wypada mi odjechać. Nazajutrz żegnała się ze mną na kolei. Pęk herbacianych róż zgubiłem dopiero w Genui. Dziwna kobieta! W miarę jak się od niej oddalałem, obok tęsknoty fizycznej doznawałem coraz większej ulgi. Jechałem jednym tchem aż do Rzymu i teraz mam uczucie ptaka, który się urwał z uwięzi.

22 maja

Ze znajomych nie znalazłem tu prawie nikogo. Upał porozganiał ich do willi albo w góry. W dzień mało chodzi ludzi po ulicach, spotyka się tylko cudzoziemców, po większej części Anglików w korkowych hełmach, owiniętych muślinem, z czerwonym bedekerem (2) w ręku i z wiecznym „very interesting! ”(3) na ustach. O południu na naszej Babuino bywa tak pusto, że kroki pojedynczych przechodniów dzwonią echem na chodnikach. Za to wieczorem wszystkie ulice roją się ludem. Miewam zawsze o tej godzinie nieco duszności i nerwowego niepokoju, więc wychodzę na świeże powietrze, włóczę się do zupełnego zmęczenia, i to sprawia mi ogromną ulgę. Przechadzka moja kończy się zwykle na Pincio. Często trzy i cztery razy przechodzę wzdłuż ten wspaniały taras. O tej porze krąży tam mnóstwo zakochanych par. Jedne chodzą pod rękę, z głowami skroń przy skroni i z oczyma podniesionymi, jakby z nadmiaru szczęścia, w górę; drugie siedzą na ławkach pogrążonych w mroku drzew. Migotliwe światło latarni wydobywa z tych ciemnych głębin czasem na wpół ukryty pod piórami profil bersaliera (4), czasem jasną suknię dziewczyny, to znów twarz robotnika lub studenta. Co chwila dochodzą mych uszu szepty, zaklęcia, pieśni nucone półgłosem. Robi to wrażenie jakby wiosennego karnawału i znajduję dziwną przyjemność, gdy się mogę zgubić w tych tłumach i odetchnąć ich wesołością i zdrowiem. Takie to jakieś szczęśliwe, pełne prostoty! Ta prostota wchodzi we mnie i uspokaja lepiej niż chloral (5) moje nerwy. Wieczory bywają ciepłe i jasne, ale pełne rzeźwych (6) powiewów. Księżyc podnosi się spoza Trinita dei Monti i żegluje nad tym rojowiskiem ludzkim, na kształt srebrnej łodzi, bieląc czuby drzew, dachy i wieże. U stóp tarasu szumi i świeci miasto, a hen w dali rysuje się w srebrnej mgle ciemna sylwetka Świętego Piotra, o kopule błyszczącej jak drugi księżyc. Dawno Rzym nie wydawał mi się tak piękny! Odnajduję w nim jakieś nowe uroki. Wracam co dzień późno do domu i idę spać prawie uszczęśliwiony tą myślą, że jutro obudzę się znów w Rzymie. A śpię!… Nie wiem, może to sprawia utrudzenie, ale sypiam kamiennym snem, który jeszcze rankami pozostawia mi jakieś odurzenie.

Ranki spędzam z notariuszem. Czasem robię sobie dla własnego użytku inwentarz zbiorów ojcowskich. Ojciec nie rozporządził nimi na korzyść miasta w testamencie, który czyni mnie ogólnym spadkobiercą, więc stały się one moją własnością. Wypełniając wolę ojca darowałbym je bez wahania Rzymowi, ale obawiam się, czy przedstawienia ciotki nie wzbudziły w ojcu pewnych skrupułów i czy nie wstrzymał się od rozporządzenia zbiorami umyślnie dlatego, by kiedyś mogły być przewiezione do kraju. Że ojciec myślał o nim w ostatnich czasach, świadczą liczne klauzule w jego testamencie. Dużo jest także drobnych zapisów dla dalszej rodziny, a jeden z nich poruszył mnie więcej, niż mogę wypowiedzieć. Brzmi on tak: „Głowę Madonny (Sassoferrato) zapisuję mojej przyszłej synowej”.

25 maja

Rzeźbiarz Łukomski rozpoczął już od miesiąca portret ojca w całej postaci, wedle popiersia, które sam robił przed kilku laty. Często w południowych godzinach chodzę do niego patrzeć na postęp roboty. Pracownia jego przenosi mnie jak gdyby w inny świat. Jest to coś w rodzaju szopy z jednym ogromnym oknem w górze, wychodzącym na północ, wskutek czego oświecona jest zimnym, nie przesiąkniętym blaskami słonecznymi światłem. Gdy w niej siedzę, wydaje mi się, że nie jestem w Rzymie. Złudzenie powiększa sam Łukomski, mający głowę północnego człowieka, jasną brodę i błękitne, zamglone oczy mistyka. Dwaj pomocnicy jego są Polakami; dwa psy w ogrodzie nazywają się Kruk i Kurta; słowem: jest to jakaś hiperborejska wyspa na południowym morzu. Lubię tam chodzić dla oryginalności wrażenia; lubię także widzieć pracującego Łukomskiego. Jest w nim wówczas siła i prostota. Szczególniej zajmujący jest, gdy oddala się od roboty, by się jej lepiej przypatrzeć, potem nagle wraca do niej, jakby do ataku. To bardzo utalentowany rzeźbiarz. Postać ojca rośnie mu w rękach i uderza podobieństwem. Będzie to nie tylko portret, ale i dzieło sztuki.

Oto, jeśli ktoś jest typem człowieka Rozkochanego w pięknych formach, to Łukomski. Zdaje mi się, że on nawet myśli za pomocą greckich nosów, torsów, ramion, głów, słowem: nie za pomocą idei, ale kształtów – i to kształtów klasycznych. W Rzymie bawi już od piętnastu lat i tak zwiedza muzea i galerie, jakby przyjechał wczoraj. Pokazuje się jednak, że taka miłość jest zdolna wypełnić życie człowieka zupełnie i zostać jego religią, może wszelako pod warunkiem, by on został jej kapłanem. Łukomski ma taką cześć dla pięknie zbudowanych ludzi, jak pobożni mają dla świętych obrazów. Pytałem się go: „Kto, według jego zdania, jest najpiękniejszą kobietą w Rzymie?”. Odpowiedział bez wahania: „Davisowa”, po czym zaraz zaczął rysować w powietrzu wielkimi palcami obu rąk jej postać, z tą łatwością i wyrazistością gestów, jaką mają zwykle artyści. Łukomski jest zamkniętym w sobie melancholikiem, a w tej chwili ożywił się tak, że nawet jego oczy straciły zwykły mistyczny wyraz.

– Oto, na przykład – powtarzał kreśląc coraz nowe linie – albo to!… Ona jest najpiękniejszą kobietą nie w Rzymie, ale na świecie!

Szczególniej zachwyca go szyja Laury. Powiada, że przy podniesieniu głowy szyja ta daje przedłużenie twarzy nie węższe od samej twarzy, co jest niezmiernie rzadkie; czasem tylko na Transtewerze widuje się u kobiet z ludu podobne szyje, ale nigdy w takim stopniu doskonałości. Rzeczywiście, kto by w Laurze chciał odkryć jakikolwiek fizyczny błąd, ten by próżno czas tracił. Łukomski posunął się aż do twierdzenia, że takim kobietom powinno się posągi za życia stawiać na forum. Oczywiście nie przeczyłem.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) (Łac.) po fakcie.

(2) Tu: przewodnikiem dla turystów.

(3) (Ang.) bardzo ciekawe.

(4) Żołnierz lekkiej piechoty włoskiej.

(5) Silny środek nasenny.

(6) Dawniej: rześkich.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicza Bez dogmatu.