Bez dogmatu. Rozdział dziewiąty

29 marca

Nie chce mi się nawet i pisywać codziennie. Czytujemy razem Boską komedię, a raczej tylko ostatnią jej część. Niegdyś bardziej mnie pociągała pełna straszliwej grozy plastyka piekła; obecnie z lubością zanurzam się w tej świetlistej mgle, zaludnionej jeszcze świetlistszymi duchami, która przepełnia dantejskie niebo. Czasem zdaje mi się, że widzę wśród tych promieni znajome mi, kochane rysy, i mój żal staje się wówczas prawie słodki. Teraz dopiero zrozumiałem wszystkie piękności nieba. Jednakże nigdy duch ludzki nie roztoczył tak szeroko skrzydeł, nie objął takich ogromów, nie zapożyczył się tak u nieskończoności, jak w tym nieśmiertelnym i wielkim poemacie. Onegdaj, wczoraj i dziś czytaliśmy w łodzi. Odjeżdżamy zwykle bardzo daleko; wówczas, jeśli cisza jest zupełna, zsuwam żagiel i czytamy kołysani przez fale, a raczej ona czyta, ja tylko słucham. Wczoraj całe niebo oblało się po zachodzie słońca czerwonym blaskiem; ona siedziała naprzeciw mnie i czytała, jakby natchniona, wznosząc od czasu do czasu oczy, w których odbijało się światło zorzy. W tych łunach zachodu, daleko od brzegu, na tej łodzi, widząc przed sobą tę przepiękną kobietę i słuchając Dantego, miałem po prostu złudzenie, że nie żyję życiem rzeczywistym.

30 marca

Czasem żal, który zdawał się już usypiać, budzi się we mnie z nową siłą. Chce mi się wówczas stąd uciekać.

31 marca, willa „Laura”

Dużo dziś myślałem o Anielce. Mam szczególniejsze uczucie, jakby nas rozdzieliły lądy i morza. Zdaje mi się, że Płoszów leży gdzieś w hiperborejskich krainach, na krańcu świata. Jest to złudzenie tego rodzaju, w którym osobiste wrażenia poczytuje się za przedmiotowy stan rzeczy. To nie Anielka jest daleką ode mnie, tylko ja oddalam się coraz bardziej od owego płoszowskiego, który poprzednio miał nią napełnione wszystkie myśli i serce. Nie idzie za tym, żeby moje uczucie dla niej miało zgasnąć zupełnie. Analizując je, dostrzegam jednak, że straciło ono swój charakter czynny. Przed kilku tygodniami kochając chciałem czegoś; obecnie kochając niczego nie chcę. Śmierć ojca rozproszyła skupienie mego uczucia. Tak samo byłoby na przykład, gdybym pisał jakieś dzieło literackie, i gdyby zewnętrzne a nieszczęśliwe wypadki oderwały mnie od niego. Ale to nie dosyć! Wszystkie władze mego ducha były do niedawna napięte jak cięciwa łuku, a teraz, pod wpływem zmartwień, wielkiego znużenia, pod wpływem tego słodkiego klimatu, tych błękitów, tego morza, które kołysze jak do snu, przeszły w stan folgi (1). Żyję, jak powiedziałem, życiem roślinnym; wypoczywam jak człowiek niezmiernie utrudzony i ogarnia mnie drzemka, jak gdybym był ciągle zanurzony w ciepłej kąpieli. Nigdy nie czułem się mniej zdolny do jakichkolwiek przedsięwzięć, i sama myśl o nich jest mi przykrą. Obmyślając sobie hasło, obmyśliłbym: „Nie budźcie mnie!”. Co będzie, jak się zbudzę – nie wiem. Teraz jest mi smutno, ale dobrze więc i nie chcę się budzić, i nie poczuwam się do obowiązku. Rzeczywiście, aż mi samemu trudno sobie wyobrazić, jak daleki jestem od owego płoszowskiego, który czuł się związanym wobec Anielki. Związanym? Czym? Z jakiego powodu? Co między nami zaszło? Jedno przelotne, prawie niepochwytne dotknięcie ustami jej czoła – dotknięcie, które aż nadto dobrze może być między tak bliskimi krewnymi usprawiedliwione stosunkiem rodzinnym… To są śmieszne skrupuły. Czy to ja na takie węzły związywałem nieraz stosunki, których zerwanie nie sprawiało mi potem żadnych wyrzutów? Gdybym nie był jej krewnym – nie mówię! Ona wprawdzie inaczej wówczas rozumiała; ja, który nie oszukuję się nigdy, wyznaję, że także rozumiałem inaczej, ale… A więc, niech i tak będzie! Niech mam tę szpilkę w sumieniu. Mało to na świecie spełnia się w każdej godzinie występków, wobec których ten zawód, jaki sprawiłem Anielce, wydaje się istnym dzieciństwem? Sumienie może się zajmować podobną winą tylko w takim razie, gdy pozwala sobie wprost na zbytek, nie mając nic lepszego do roboty. Tego rodzaju występki mają się tak do prawdziwych, jak nasze próżniacze rozmowy na tarasach do trudnej i ciężkiej rzeczywistości życia.

Zresztą, nie przewiduję, co będzie, tylko przede wszystkim chcę teraz spokoju i wolę o niczym nie myśleć. „Nie budźcie mnie!” Dziś przy obiedzie była mowa, że w połowie kwietnia, gdy zaczną się upały, opuścimy Pegli i pojedziemy do Szwajcarii. Nawet i to mnie przestrasza. Zdaje się, że żona biednego Davisa będzie musiała umieścić go w jakimś zakładzie. On po prostu ma początki pomieszania. Po całych dniach milczy i patrzy w ziemię, od czasu do czasu tylko spogląda na swe paznokcie, bo ma stałą obawę, że mu odpadają. Są to skutki szalonego życia i morfiny. Kończę pisać, zbliża się bowiem godzina naszej przejażdżki po morzu.

2 kwietnia

Wczoraj była burza. Wicher południowy spędził chmury jak tabun koni. Czas jakiś targał je i szarpał, zganiał i rozganiał pod niebem, potem wziął je pod siebie i zwalił z całych sił na morze, które pociemniało w mgnieniu oka jak twarz człowieka w gniewie i poczęło na odwet ciskać pianą do góry. Istna walka dwóch wściekłości, które uderzając wzajem na siebie, wydają grzmoty i błyskawice. Ale wszystko to trwało krótko. Nie jeździliśmy jednak na naszą zwykłą wycieczkę – fale były zbyt rozkołysane. Patrzyliśmy natomiast na burzę z oszklonego balkonu, a czasem patrzyliśmy na siebie. Trudno się dłużej łudzić! Między nami coś się staje, coś się poczyna dziać. Żadne z nas nie wyrzekło ani słowa wychodzącego poza granicę zwykłej przyjaźni, żadne nie wyznało nic; a jednak, gdy odzywamy się do siebie, czujemy, że nasze słowa są tylko zagadywaniem czegoś innego. Tak samo się dzieje, gdy jeździmy na morze, gdy czytamy razem, gdy słucham jej grającej. Wszystkie te nasze czynności wydają się jak pozory, jak nieszczere formy zewnętrzne, pod którymi ukrywa się i czai jakaś inna tajemnicza istota rzeczy, dotąd niema i z osłonioną twarzą, ale zawsze obecna, chodząca jak cień za nami. Żadne z nas nie chce dotąd jej nazwać – czujemy jednak ciągle jej obecność. Zjawisko to powtarza się prawdopodobnie stale, ilekroć mężczyzna i kobieta poczynają działać wzajem na siebie. Kiedy zaczęło się ono dla nas, nie umiem ściśle powiedzieć; wyznaję wszelako, że nie przyszło całkiem niespodzianie.

Przyjąłem gościnność Davisów, bo ona była przyjaciółką ojca i okazała mi tyle współczucia po jego śmierci jak nikt w Rzymie. Posiadam jednak tyle świadomości i tak się umiem dzielić, że zaraz po przybyciu tutaj, pomimo świeżej boleści, miałem poczucie, że między mną a tą kobietą dojdzie do jakichś zmian w stosunku. Oburzałem się na siebie, że niemal nazajutrz po śmierci ojca mogę znaleźć w myśli miejsce na podobną świadomość, ale ją miałem. Dziś sprawdzają się tylko moje przewidywania. Jeśli się przy tym wyraziłem, że nasz zmieniony stosunek ma osłoniętą twarz, to tylko dlatego, że nie wiem, kiedy nastąpi przełom i w jakiej formie – ale treści domyślam się i jestem pod urokiem tych domysłów. Byłbym też naiwny, gdybym przypuszczał, że ona ma mniej pod tym względem świadomości ode mnie. Prawdopodobnie ma więcej. Prawdopodobnie ona kieruje tymi zmianami i wszystko, co się dzieje, dzieje się z jej woli i chłodnego rozmysłu. Diana-łowczyni rozciąga sieci na zwierza! Ale co mi to szkodzi? Co mam do stracenia? Jak każdy prawie mężczyzna jestem tego rodzaju niebezpieczną zwierzyną, która pozwala polować na siebie tylko dlatego, by sama mogła w stosownej chwili rzucić się na myśliwego. W takich wypadkach wszyscy mamy dość energii. Są to zapasy, w których z natury rzeczy zwycięstwo musi pozostać przy nas. Wiem doskonale, że Davisowa mnie nie kocha, ale i ja jej nie kocham. Nasze wzajemne na siebie oddziaływanie jest w najlepszym razie oddziaływaniem dwóch pogańskich natur, wysoce artystycznych i zmysłowych. W niej gra także i miłość własna, ale to tym gorzej dla niej, bo w takiej grze można się zapamiętać i dojść tam, dokąd prowadzi miłość.

Ja nie zajdę za daleko. W moich uczuciach dla niej nie ma wcale ani przywiązania, ani tkliwości, jest tylko zachwyt dla arcydzieła i pociąg; naturalny w mężczyźnie, gdy podziwiane arcydzieło jest żywą kobietą. Ojciec mówił, że szczytem zwycięstwa dla nas jest zmienić anioła w kobietę; ja sądzę, że niemniejszym tryumfem dla mężczyzny byłoby uczuć owinięte koło swej szyi ciepłe ramiona florenckiej Wenus.

Pod tym względem ta kobieta jest ostatnim słowem tego, czego najbardziej wyrafinowana i najbujniejsza wyobraźnia może pożądać. Jest to Fryne. Można stracić istotnie zmysły, gdy się ją widzi na przykład w amazonce tak opiętej, że wszystkie kształty jej ciała są prawie równie widoczne jak kształty posągu. Na łodzi, czytając Dantego, wygląda po prostu jak Sybilla – i rozumie się wówczas świętokradzką namiętność Nerona! Jest tak piękna, że niemal złowroga w swej piękności. Tylko zrośnięte czarne brwi czynią z niej współczesną, dzisiejszą kobietę – ale drażnią tym więcej. Ma ona zwyczaj, poprawiając włosy, zakładać obie dłonie w tył głowy; wówczas ramiona jej się podnoszą, cała postać wygina się, pierś podaje się naprzód – i trzeba wysiłku woli, by jej nie porwać; nie unieść na rękach i nie zanieść daleko od ludzkich oczu.

W każdym z nas siedzi ukryty Satyr. Co do mnie, jestem jak powiedziałem, człowiekiem wyjątkowo wrażliwym – toteż, gdy pomyślę, że między mną a tym żywym posągiem Junony zaczyna się coś dziać, że jakaś siła popycha nas nieubłaganie ku sobie, doznaję nieledwie zawrotu głowy i pytam się: „Co doskonalszego może mnie spotkać w życiu?”.

3 kwietnia

Ile tylko kobieta może okazać współczucia i troskliwości przyjacielowi, którego spotkała ciężka strata, tyle mi ich ona okazuje. A jednak, dziwna rzecz, dobroć ta sprawia mi wrażenie księżycowego światła: ma blask bez ciepła; posiada wszystkie udoskonalone formy, tylko brak jej duszy; płynie z postanowienia, nie z natury. Mówi przeze mnie znów sceptyk, ale ja się nigdy tak nie upoję, żebym miał w tym upojeniu zatracić nawet swą zdolność spostrzegawczą. Gdyby ta bogini była dobrą, byłaby dobrą dla wszystkich. Tymczasem na przykład stosunek jej z mężem nie pozostawia mi co do jej serca żadnych złudzeń. Nieszczęśliwy Davis ma wprawdzie i krew tak wystygłą, że mu zimno nawet na skwarze słonecznym, ale też jakże mu zimno przy niej! Nie widziałem w niej nigdy iskry współczucia dla jego nędzy. Ona go po prostu nie widzi i nie uznaje. Ten milioner chodzi wśród przepychu, jaki go otacza, taki biedny, aż litość bierze. Jest on niby zobojętniały na wszystko, ale człowiek, póki ma choć trochę przytomności, odczuwa jednak dobroć. Najlepszym tego dowodem, iż Davis okazuje mi pewną wdzięczność za to tylko, iż czasem rozmawiam z nim o jego zdrowiu.

Może też kieruje nim ten bezwiedny pociąg, na mocy którego istota słaba i bezradna garnie się do silniejszej. Ja istotnie, gdy widzę jego kredową twarz, nie większą od mojej pięści, jego nogi podobne do lasek, jego drobną postać otuloną nawet w upały ciepłym pledem, szczerze się nad nim lituję. Nie chcę wszelako nawet przed sobą udawać lepszego, niż jestem. To współczucie nie powstrzyma mnie od niczego: „Kleń dlatego żyje – jak powiada Szekspir – aby się stał pastwą szczupaka”. Uderzało mnie to nieraz, że gdy chodzi o kobietę, mężczyźni stają się względem siebie bezlitośni; jest to w nas szczątkowy instynkt zwierzęcy, nakazujący walkę na śmierć i życie o samicę. W takiej walce, jakkolwiek przybrała ona między ludźmi odmienną postać, biada słabszym! Nawet honor nie jest w niej hamulcem; potępia ją bezwzględnie tylko jedna religia.

12 kwietnia

Nie pisałem blisko dziesięć dni. Przełom nastąpił już od tygodnia. Spodziewałem się z góry, że to będzie miało miejsce na morzu. Tego rodzaju kobiety jak Laura nawet w chwilach zapomnienia nie zapominają o odpowiednim tle. Jeżeli bowiem nawet dobre uczynki spełniają tylko dlatego, że im z tym pięknie, tym bardziej potrzeba im piękna w upadku. Łączy się z tym zamiłowanie nadzwyczajności, które płynie nie z poezji tkwiącej w ich duszach, ale z chęci przyozdobienia się wszystkim, co tylko może być ozdobą. Nie straciłem głowy tak dalece, abym miał zmienić swe zdanie o Laurze, lubo doprawdy nie wiem, czy ona nie ma prawa być taką, jak jest, i uważać, że nawet słońce i gwiazdy istnieją tylko dlatego, by mogła się w nie ubrać. Bezwzględna piękność musi być z natury rzeczy niezmiernym egoizmem, który podporządkowuje sobie wszystko. Laura jest wcieleniem takiej piękności, i nikt nie ma prawa wymagać od niej więcej nad to, by była zawsze i wszędzie piękna – ja przynajmniej nie wymagam więcej…

Błogosławię moją biegłość żeglarską, dzięki której w naszych wycieczkach na łodzi możemy być sami. Tydzień temu Laura powiedziała mi w czasie największego upału, że chce jechać na morze. Ona kocha się w skwarze słonecznym jak Hekate. Lekki powiew odepchnął nas wkrótce dość daleko od brzegu i nagle ucichł. Nasz łaciński żagiel opuścił się wzdłuż masztu. Blaski słońca, odbijając się o wygładzoną na kształt lustra toń, powiększały jeszcze znój dnia, choć godzina była popołudniowa. Laura rzuciła się na indyjskie maty wyściełające dno statku i wsparłszy głowę na poduszkach, pozostała bez ruchu, zanurzona w czerwonawym świetle promieni przecedzonych przez baldachim łodzi. Opanowało mnie dziwne lenistwo, a jednocześnie na widok tej kobiety, której greckie kształty rysowały się pod lekką odzieżą, przejmował mnie dreszcz zachwytu. I w niej była jakaś ociężałość; oczy miała zamglone, usta wpółotwarte, w całej postaci niemoc i bezwładność. Gdy ogarnąłem ją wzrokiem, przymykała powieki, jakby mi chciała powiedzieć: „Oto jestem słaba…”.

I wkrótce zdałem statek na wolę morza.

Bardzo późno wróciliśmy do willi, i ten nasz powrót pozostanie mi długo w pamięci. Po zachodzie słońca, w czasie którego niebo i morze stopiły się w jeden blask bez granic i rozdziału, nastała noc tak cudna, że drugiej podobnej nie widziałem nigdy na Rivierze. Z toni podniósł się ogromny czerwony księżyc i nasycił ciemności łagodnym światłem, a zarazem rzucił na morze lśniący, szeroki gościniec, po którym płynęliśmy do brzegu. Morze wzdymało się lekko zwykłym nocnym ruchem, podobnym do głębokich westchnień. Z małego portu dochodziły nas głosy ligurskich rybaków, śpiewających chórem pieśni. Powiew wstał znowu, ale szedł od lądu niosąc zapach pomarańczowego kwiatu. Jakkolwiek nie umiem zatopić się całkowicie w żadnym wrażeniu, byłem jednak pod czarem owej niezmiernej słodyczy unoszącej się nad lądem i nad morzem, osiadającej jak rosa na przedmiotach i na duszach. Chwilami patrzyłem na tę piękną jak Helena kobietę, która bieliła się przede mną w świetle księżyca, i miałem po prostu złudzenie, że żyjemy w greckich czasach, że płyniemy gdzieś do świętych gajów oliwnych, w których spełniają się tajemnice eleuzyjskie (2). Nasze uniesienia wydawały mi się nie tylko porywem zmysłów, ale jakimś kultem, jakimś mistycznym związkiem z tą nocą, z tą wiosną, z całą naturą.

15 kwietnia

Przyszedł termin naszego wyjazdu, ale nie wyjeżdżamy. Moja Hekate nie boi się słońca; Davisa ono leczy, a mnie tak samo będzie w Szwajcarii, jak jest tu. Przychodzi mi dziwna myśl do głowy; nieco się przed nią wzdragam, ale wypowiadam ją otwarcie: oto wydaje mi się czasem, że dusza chrześcijanina, choćby w nim źródło wiary wyschło zupełnie, nie może żyć samą pięknością formy. Jest to dla mnie wprost smutne odkrycie, bo jeśli się sprawdzi, wówczas usunie mi spod nóg ten grunt, na którym obecnie stoję. Ta myśl mi jednak wraca. My jesteśmy ludźmi innej kultury. Nasze dusze mają pełno gotyckich strzelistości i załamań, których się nigdy nie pozbędą, a których nie miały dusze greckie. Nasze piętrzą się instynktownie ku górze, ich – rozciągały się z pogodą i prostotą nad ziemią. Ci z nas, w których kołacze się silniej niż w innych duch Hellady, potrzebują wprawdzie piękności do życia i poszukują jej skwapliwie, ale i ci jednak bezwiednie żądają, by Aspazja miała oczy Beatrycze Dantego. Podobne żądania tkwią i we mnie. Gdy sobie pomyślę, że to przepyszne zwierzę ludzkie – Laura – należy do mnie i będzie należało, póki zechcę, ogarnia mnie zupełna i podwójna radość: mężczyzny i czciciela piękna; a jednak czegoś mi brak i coś mi duszno. Na ołtarzu mojej świątyni greckiej stoi marmurowa bogini – ale mój gotyk jest pusty. Uznaję, że spotkało mnie coś graniczącego niemal z doskonałością, nie mogę tylko obronić się przed myślą, że ta doskonałość wlecze za sobą cień. Sądziłem dawniej, że słowa Goethego: „Bądźcie podobni bogom i zwierzętom” – ogarniają życie i są ostatnim wyrazem jego mądrości; teraz oto, gdy przykazanie to spełniam, czuję, że brak w nim anioła.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) Dawniej: ulgi; wytchnienia; odpoczynku.

(2) Greckie misteria dla wtajemniczonych.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicza Bez dogmatu.