Bez dogmatu. Rozdział drugi

Rzym, 10 stycznia

Wczoraj na wieczorze u ks. Malatesty usłyszałem frazes: ľimproductivité slave (1). Doznałem ulgi, jak owi chorzy nerwowi, którzy dowiedziawszy się od doktora, że objawy ich choroby są znane i że wiele osób cierpi podobnie, cieszą się z tej wiadomości. Prawda! Prawda! Ilu to ja mam kolegów – nie wiem, czy w całej Słowiańszczyźnie; bo jej nie znam – ale ilu u nas! Myślałem o tej improductivité slave całą noc. Niegłupi był człowiek, który to tak sformułował. Jest w nas coś takiego; jest jakaś nieudolność życiowa do wydania z siebie wszystkiego, co się w nas mieści. Można rzec, że Bóg dał nam łuk i strzały; tylko odmówił zdolności do napięcia tego łuku i wypuszczenia strzał. Pogadałbym o tym z ojcem, zwłaszcza że ojciec lubi podobne rozprawy, ale boję się dotknąć bolączki. Myślę natomiast, że napełnię i przepełnię dziennik tą kwestią. Może to jednak właśnie będzie dobrze, może to będzie stanowiło jego główną wartość? Przy tym cóż naturalniejszego nad to, że będę pisał o tym, co mnie najwięcej obchodzi?

Każdy człowiek nosi w sobie jakąś swoją tragedię. Otóż moją tragedią jest ta improductivité Płoszowskich. Wobec ludzi nie ma teraz zwyczaju zdradzać się z takimi rzeczami. W niedawnych jeszcze czasach, gdy romantyzm kwitł w sercach i w poezji, nosiło się swą tragedię jak malowniczo drapowany płaszcz, obecnie nosi się ją jak jegierowski kaftanik (2): pod koszulą. Ale dziennik to co innego; w dzienniku wolno i należy być szczerym.

Rzym, 11 stycznia

Zostaję tu jeszcze parę dni, więc korzystam z czasu, by zanim przejdę do zapisywania zdarzeń z dnia na dzień, rozejrzeć się w przeszłości i raz z nią skończyć. Jak już wyżej wzmiankowałem, ani myślę pisać obszernej autobiografii; kim jestem i jakim jestem, moje przyszłe życie pokaże to dostatecznie. Szczegółowe badanie dawniejszego byłoby przeciwne mojej naturze. Jest to rodzaj nudnego dodawania: wypisuje się pojedyncze cyfry, jedna pod drugą, następnie podkreśla się je i sumuje. Owóż nie cierpiałem całe życie czterech działań arytmetycznych, a pierwsze z nich było mi właśnie najnieznośniejsze.

Chcę jednak mieć jakieś, choćby bardzo ogólne pojęcie o sumie, by stać się sobie samemu mniej więcej jasnym – więc w równie ogólnych zarysach idę dalej.

Po ukończeniu uniwersytetu skończyłem szkołę rolniczą we Francji z łatwością, lecz bez szczególnego pociągu, jak człowiek, który wie, że go zajęcia rolnicze czekają na pewno w przyszłości, ale który czuje, że się poniekąd do nich zniża i że nie odpowiedzą one nigdy ani jego zdolnościom, ani ambicjom. Dwa jednak dobre rezultaty osiągnąłem z tego pobytu w szkole rolniczej. Oto rolnictwo przestało być dla mnie bajką o żelaznym wilku i pierwszy lepszy ekonom nie wywiedzie mnie w pole; po wtóre, przez pracę w polach, na otwartym powietrzu, zebrałem znaczny zapas zdrowia i sił, dzięki którym dawałem mniej więcej skuteczny opór takiemu życiu, jakie wiodłem później w Paryżu.

Albowiem następne moje lata upływały między Rzymem i Paryżem, nie mówiąc o krótkich wizytach w Warszawie, do której od czasu do czasu wzywała mnie ciotka, bądź to z tęsknoty ku mnie, bądź z chęci ożenienia mnie z jakąś dzierlatką swego wyboru. Paryż i jego życie pociągnęło mnie niezmiernie. Jakkolwiek byłem wówczas dobrego o sobie mniemania, jakkolwiek miałem większe zaufanie do swego rozumu, niż mam dziś, i tę pewność siebie, jaką daje niezależne stanowisko towarzyskie – jednakże przez pewien czas odgrywałem naiwne role na tej wielkiej scenie świata. Zakochałem się naprzód śmiertelnie w pannie Richemberg z Komedii Francuskiej (3) i chciałem się z nią koniecznie ożenić. Ile stąd wypadło zawikłań tragikomicznych, nie będę się rozpisywał, bo mi dziś trochę wstyd tych czasów, a trochę mi się śmiać z nich chce. Potem wyprowadzano mnie jeszcze niejednokrotnie w pole, albo też i samemu zdarzało mi się brać liczmany (4) za dobrą monetę. Kobieta francuska, tak jak zresztą i polska, choćby należąca do najwyższej sfery i choćby przy tym cnotliwa, byle młoda, przypomina mi fechmistrza na szpady. Jak fechmistrz potrzebuje mieć co dzień swoją „godzinę sali”, by nie wyjść z wprawy w robieniu bronią, tak i te panie fechtują się w zakresie sentymentu po prostu dla wprawy. Jako chłopak młody, nie brzydszy od diabła i należący do lepszego towarzystwa, byłem nieraz zapraszany na taką „godzinę sali” – że zaś w naiwności ducha brałem te ćwiczenia na serio, zdarzało mi się więc nieraz również na serio coś oberwać. Nie były to wprawdzie rany śmiertelne, ale dość bolesne zakłucia. Zresztą jestem przekonany, że każdy musi złożyć swoją daninę naiwności w tym świecie i w takim życiu. Mój czas trwał względnie krótko. Potem przyszedł period, który mogę określić słowem „la revanche” (5). Płaciłem za swoje, jeżeli zaś i wówczas wyprowadzano mnie niekiedy w pole, to dlatego, że chciałem iść w pole.

Mając wszędy łatwy wstęp, poznałem rozmaite warstwy towarzystwa, począwszy od domów legitymistycznych, w których zresztą nudziłem się, skończywszy na tej świeżej, bardzo utytułowanej arystokracji, stworzonej przez Bonapartych i Orleanów, a stanowiącej wielki świat… może nie paryski, ale na przykład nicejski. Dumas syn, Sardou i inni biorą swoich hrabiów, margrabiów i książąt z tego właśnie gatunku, który, nie mając żadnej wielkiej tradycji dziejowej, a w bród tytułów i pieniędzy, zajęty jest głównie używaniem życia. Do tych kół należą i wysokie finanse. Co do mnie, kręciłem się w nich najchętniej ze względu na „te panie”. Są one subtelne, wyrobione nerwowo, szukające wrażeń, chciwe użycia, a pozbawione naprawdę wszelkich ideałów. Bywają też częstokroć równie zepsute jak romanse, które czytają, bo moralność ich nie ma ani gruntu religijnego, ani obowiązującej tradycji. Z tym wszystkim jest to świat bardzo błyszczący. „Godziny sali” są w nim tak długie, że równają się dniom i nocom, mogą być zaś niebezpieczne, bo tam nie ma zwyczaju stępiać floretów. Tam też brałem te bolesne lekcje, pókim się dostatecznie sam nie wyćwiczył. Byłoby dowodem próżności, a co więcej, złego smaku, rozpisywać się o swych powodzeniach, powiem więc tylko, że tradycje młodości ojcowskiej starałem się, jak mogłem, utrzymać.

Najniższe okręgi tego świata stykają się niejako z najwyższymi wielkiego półświata; ów półświat jest niebezpieczniejszy, niż się na pierwszy rzut oka zdaje – bo bynajmniej nie jest trywialny. Cynizm jego ma pewne pozory artyzmu. Jeżeli tam nie pozostawiłem zbyt wielu piór, to tylko dlatego, że zanim tam wszedłem, miałem już dziób nieźle zakrzywiony i niezgorzej ostre pazury.

Ale w ogóle, mówiąc o życiu paryskim, można powiedzieć to, że kto wychodzi z tego młyna, musi się czuć nieco zmęczony, a cóż dopiero ten, który jak ja wychodził tylko po to, żeby wracać. Dopiero później człowiek zaczyna rozumieć, że jego zwycięstwa równają się Pyrrusowym triumfom. Mój silny z natury organizm stawił dość skuteczny opór temu życiu, ale nerwy mam nadszarpane.

Paryż posiada wszelako jedną wyższość nad wszystkimi innymi ogniskami życia. Oto nie znam żadnego miasta w świecie, gdzie by pierwiastki wiedzy, sztuki, wszelkiego rodzaju idee ogólnoludzkie krążyły tak w powietrzu i wsiąkały tak w głowy ludzkie jak tam. Człowiek nie tylko przyswaja sobie tam mimo woli to, co w dziedzinie umysłowości jest najnowszym, ale umysł jego traci zarazem jednostronność, staje się wyrozumiały i ucywilizowany. Powtarzam: ucywilizowany, bo we Włoszech, w Niemczech i w Polsce spotykałem głowy, nawet bardzo mocne, ale tak nie chcące dopuścić, by mogło coś istnieć poza promieniem ich światła, tak wyłączne i tak barbarzyńskie, że dla ludzi, którzy chcieli zachować swój własny sposób widzenia rzeczy, stosunek z nimi był wprost niemożliwy.

We Francji, a ściśle mówiąc: w Paryżu, podobne objawy nie istnieją. Jak potok bystro bieżący wyokrągla kamienie, trąc je jedne o drugie, tak prąd życia wyokrągla tam i humanizuje umysły. Oczywiście pod podobnymi wpływami i moja głowa stała się głową ucywilizowanego człowieka. Potrafię dużo wyrozumieć; nie rzucam pawich krzyków, gdy usłyszę coś przeciwnego moim poglądom albo coś zgoła nowego. Być może, iż takie uwzględnianie wszelkiego rodzaju zasad prowadzi do pewnej obojętności na wszystkie i odbiera energię w działaniu, ale już nie potrafiłbym być innym.

Prąd umysłowy niósł mnie – płynąłem. Jeśli stosunki towarzyskie, salony, buduary, kluby pochłaniały znaczną część mego czasu, to nie pochłaniały go jednak wyłącznie. Porobiłem dużo znajomości w świecie naukowym i artystycznym i żyłem życiem tego świata, a raczej żyję nim dotychczas. Z wrodzonej ciekawości czytałem bardzo wiele, że zaś przyswajam sobie łatwo to, co czytam, więc mogę powiedzieć, że wykształciłem się znacznie. Idę mniej więcej razem z ruchem umysłowym mego wieku.

Jestem też istotą w wysokim stopniu świadomą siebie. Czasem posyła się do diabła to drugie „ja”, badające i krytykujące pierwsze – nie pozwalające oddać się całkowicie żadnemu wrażeniu, żadnemu działaniu, żadnemu uczuciu, żadnej rozkoszy, żadnej namiętności. Być może, iż samowiedza jest znamieniem wyższego rozwoju umysłowego, ale zarazem jest czymś osłabiającym niezmiernie odczuwanie. Nosić w sobie wiecznie czujną krytykę siebie samego jest to odłączyć od całości potrzebną na to część ducha, a więc życie i jego wrażenia odczuwać nie całością, lecz tylko pozostałą resztą.

Jest to równie męczące, jak dla ptaka byłoby męczące latanie jednym skrzydłem. Prócz tego zbyt rozwinięta samowiedza odbiera także zdolność do czynu. Gdyby nie ona, Hamlet zaraz w pierwszym akcie byłby na wylot przewiercił stryjaszka i z całym spokojem objął po nim sukcesję.

Co do mnie osobiście, jeśli czasem chroni mnie ona i wstrzymuje od nierozważnych kroków, to natomiast daleko więcej nuży mnie, nie pozwala mi się skupić całkowicie i wyłącznie w jednym działaniu. Noszę w sobie dwóch ludzi, z których, gdy jeden ciągle rozeznaje i krytykuje, drugi żyje tylko pół-życiem i traci wszelką stanowczość. Męczy mnie i ta świadomość, że się z tego jarzma nie otrząsnę, że owszem, o ile umysł mój będzie się rozszerzał, o tyle i samowiedza będzie się stawała coraz dokładniejszą, i że umierając nawet, nie przestanę krytykować Płoszowskiego umierającego, chyba że gorączka zwarzy mój mózg.

Odziedziczyłem zapewne po ojcu umysł syntetyczny, bo staram się zawsze uogólniać wszystkie zjawiska; z nauk zaś żadna nie pociągała mnie tak jak filozofia. Ale za czasów mego ojca filozofia obejmowała taki sobie ni mniej, ni więcej zakres, jak wszechświat i wszechbyt, wskutek tego miała gotową odpowiedź na wszelkie pytania. Obecnie stała się ona o tyle rozsądną, iż przyznaje, że jej w dawnym ogólnym znaczeniu nie ma – i że istnieje tylko jako filozofia poszczególnych gałęzi wiedzy. Doprawdy, gdy o tym myślę, chce mi się powiedzieć, że i rozum ludzki ma swoją tragedię i że zaczęła się ona dla niego właśnie wraz z tym wyznaniem swojej niemocy. Ponieważ piszę osobisty pamiętnik, będę więc mówił o tych rzeczach ze stanowiska osobistego. Nie mam się za fachowego filozofa, bo z fachu, jak już wspomniałem, jestem niczym, ale – jak wszyscy ludzie myślący zajmowałem się najnowszym ruchem filozoficznym, byłem i jestem pod jego wpływem i mam zupełne prawo mówić o tym, co weszło w skład i wpłynęło na wytworzenie się mojej istoty umysłowej i moralnej.

Przede wszystkim zaznaczam, że moje wierzenia religijne, które wyniosłem jeszcze nietknięte z Metz, nie ostały się wskutek czytania książek przyrodniczo-filozoficznych. Nie idzie za tym, bym był ateistą. Och, nie! To było dobre dawniej, za owych czasów, gdy jeśli ktoś nie uznawał ducha, mówił sobie: materia – i zaspokajał się tym słowem. Dziś tylko parafialni filozofowie stoją na takim zacofanym stanowisku. Dziś filozofia takich rzeczy nie przesądza, dziś odpowiada na podobne pytanie: „Nie wiem” – i to „nie wiem” wszczepia w duszę. Dziś psychologia zajmuje się bardzo ścisłą analizą wszelkiego rodzaju objawów psychicznych, lecz zapytana o nieśmiertelność duszy, odpowiada także: „Nie wiem” – i istotnie nie tylko nie wie, ale nie może wiedzieć.

A teraz łatwo mi będzie określić stan mego umysłu. Oto: nie wiem, nie wiem, nie wiem! W tym, w tej rozeznanej impotencji rozumu ludzkiego, leży tragedia. Bo pomijając, że nasza natura duchowa będzie zawsze gwałtownie krzyczała o odpowiedź na podobne pytania, toż to przecież są pytania największej wagi realnej, najbardziej obchodzące człowieka. Jeśli po tamtej stronie jest coś, i to coś wieczystego; to nieszczęścia i straty po tej stronie maleją do zera. Można by do nich zastosować słowa Hamleta: „A to niech diabli porwą żałobę, ja wezmę sobole”. „Zgadzam się na śmierć – mówi Renan – ale niech wiem, że mi się ona na coś przyda”. A filozofia odpowiada: „Nie wiem”.

Człowiek zaś szamocze się w tej wielkiej niewiadomej; czując, że gdyby się mógł na którąkolwiek stronę przechylić, to jednak byłoby mu lepiej i spokojniej. Ale cóż na to poradzić? Czy winić filozofię, że zamiast budować systematy, które się co dzień rozlatywały jak domki z kart, uznała własną niemoc i zajęła się badaniem i uporządkowywaniem zjawisk, leżących w przystępnych dla rozumu granicach? Nie! Sądzę tylko, że ja i każdy inny miałby prawo przyjść do niej i powiedzieć jej: „Podziwiam twoją trzeźwość, uwielbiam ścisłość analizy, ale z tym wszystkim uczyniłaś mnie nieszczęśliwym. Nie masz, jak sama przyznajesz, dość siły odpowiedzieć na pytania pierwszej dla mnie wagi – a miałaś jej dosyć, by podkopać moją ufność w naukę, która mi na nie odpowiadała nie tylko stanowczo, ale w sposób kojący i słodki. I nie mów, że ponieważ nie przesądzasz nic, więc pozwalasz mi wierzyć we wszystko. Nieprawda! Metodą twoją, duszą twoją, istotą twoją – jest zwątpienie i krytyka. Tę swoją naukową metodę, ten sceptycyzm, tę krytykę tak wszczepiłaś w moją duszę, że stała się ona moją naturą. Wypaliłaś jak kamieniem piekielnym we mnie wszystkie te nerwy ducha, którymi się wierzy bezkrytycznie i po prostu, tak że dziś, gdybym chciał wierzyć, to nie mam czym. Pozwalasz mi chodzić na Mszę, jeśli mam ochotę, ale zatrułaś mnie sceptycyzmem do tego stopnia, że dziś jestem sceptykiem nawet względem ciebie, nawet względem własnego sceptycyzmu, i nie wiem, nie wiem, nie wiem! I męczę się, i szaleję w tej ciemności!”…

Rzym, 12 stycznia

Wczoraj pisałem w pewnym uniesieniu. Ale też zdaje mi się, że dotknąłem próchna i mojej własnej, i ogólnej ludzkiej duszy. Bywają epoki, że obojętnieję na podobne pytania, czasem jednak targają mnie one bez miłosierdzia – tym bardziej że są to rzeczy, które się w sobie zamyka. Byłoby może lepiej o nich nie myśleć, ale zbyt są na to ważne. Bo ostatecznie człowiek chce wiedzieć, co go oczekuje i jak ma życie urządzić! Próbowałem zresztą nieraz powiedzieć sobie: „Dość! Z tego błędnego koła nie wyjdziesz, więc w nie nie wchodź!”. Mam wszystko po temu, by zrobić z siebie syte i wesołe zwierzę – ale nie zawsze mogę na tym poprzestać. Powiadają, że w naturze Słowian leży pewien pociąg do mistycyzmu, do rzeczy zaświatowych. Zauważyłem, że np. na mistycyzmie kończą wszyscy nasi wielcy pisarze. Cóż dziwnego, że się czasem trochę pomęczą ludzie zwyczajni. Co do mnie, musiałem o tych swoich wewnętrznych niepokojach napisać, by sobie skreślić dokładny obraz stanu swej duszy. Przy tym człowiek potrzebuje się czasem sam przed sobą usprawiedliwić. Oto np. ja, z tym wielkim „nie wiem” w duszy, zachowuję przepisy religijne i nie mam się za człowieka nieszczerego. Byłoby tak, gdybym zamiast: „Nie wiem” – mógł powiedzieć: „Wiem, że nic nie ma”. Ale ten nasz sceptycyzm nie jest otwartą negacją: jest to raczej bolesne i męczące podejrzenie, że może nic nie być; jest to gęsta mgła, która otacza nasze głowy, przygniata nasze piersi i przesłania nam światło. Więc wyciągam ręce do tego słońca, które może świeci za tą mgłą. I myślę, że nie sam jeden jestem w tym położeniu – i że modlitwę wielu, bardzo wielu z tych, którzy chodzą na Mszę w niedzielę, można by streścić w słowach: „Panie, rozprosz mgłę!”.

Nie mogę o tych rzeczach pisać zupełnie zimno. Zachowuję przepisy religijne jeszcze i dlatego, że wiara jest mi pożądana, ponieważ zaś ta słodka nauka, w której się wychowałem, kładzie jako warunek wiary łaskę, więc czekam łaski. Czekam, żeby mi zesłano taki stan duszy, w którym mógłbym uwierzyć tak głęboko i bez cienia wątpliwości, jak wierzyłem będąc dzieckiem. To są moje powody szlachetne; nie powoduje mną żaden interes, bo przecie wygodniej by mi było być tylko sytym i wesołym zwierzęciem.

Jeśli zaś chodzi o to, bym swoją zewnętrzną religijność usprawiedliwił mniej szlachetnymi a bardziej praktycznymi powodami – ach, mam ich mnóstwo! Oto, przywykłem od dzieciństwa; spełnianie pewnych przepisów stało się niemal we mnie nałogiem; oto jak Henryk IV mówił, że Paryż wart jest Mszy, tak ja mówię sobie: „Spokój bliskich wart jest Mszy”; ludzie mojej sfery spełniają w ogóle obowiązki religijne, a moje sumienie czułoby się obowiązane do protestu tylko w takim razie, gdybym mógł sobie powiedzieć coś bardziej stanowczego niż: „Nie wiem”. Oto, na koniec, chodzę do kościoła, bom jest sceptyk podniesiony do kwadratu, to się znaczy, że jestem sceptykiem nawet względem własnego sceptycyzmu.

I jest mi z tym źle. Moja dusza wlecze jedno skrzydło po ziemi. Byłoby mi zaś jeszcze gorzej, gdybym te wszystkie kwestie brał zawsze tak do serca, jak brałem je pisząc te dwie ostatnie kartki. Na szczęście dla mnie tak nie jest. Wspominałem już, że przychodzą na mnie epoki zobojętnienia. Czasem życie porywa mnie w swoje objęcia, a choć w gruncie rzeczy wiem, co mam myśleć o jego słodyczach, jednak oddaję mu się w zupełności – i wówczas to moralne: „To be, or not to be?” (6) – nie ma dla mnie znaczenia. Dziwna, a mało badana dotąd rzecz, jak niesłychane ma znaczenie w tym względzie sugestia społeczna. W Paryżu, na przykład, bywam spokojniejszy nie tylko dlatego, że mnie ten młyn ogłusza, że kipię razem z tym wrzątkiem, że mi serce i głowę zajmują moje „godziny sali”, ale że tam ludzie, nie zdając sobie może sprawy, żyją tak, jakby każdy miał wszelką pewność, że w to życie warto jest włożyć wszystkie siły, bo poza nim jest tylko proces chemiczny. I puls mój poczyna bić razem z tym pulsem, i nastrajam się zgodnie do tego nastroju. Bawię się lub nudzę, biję lub jestem bity, ale mam względny spokój.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) (Fr.) nieużyteczny Słowianin.

(2) Tu: bieliznę.

(3) Francuskiego teatru narodowego w Paryżu.

(4) Żetony.

(5) (Fr.) zemsta.

(6) (Ang.) być albo nie być.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicza Bez dogmatu.