Rozdział osiemnasty. Paolo Veronese

Paolo Cagliari, ostatni z wielkich malarzy szkoły weneckiej, urodził się w Weronie. Nazwa tego starego miasta w regionie Veneto od razu przywodzi nam na myśl księżycowe noce, w czasie których piękna Julia wyglądała z balkonu, żegnając swego Romeo. To tutaj słynni kochankowie przeżyli swoje krótkie i nieszczęśliwe życie.

Ale Werona ma też inne powody do sławy, prócz tego, że była miejscem akcji sztuki Szekspira. Jednym z największych jest to, że dała swoje imię jednemu ze słynnych weneckich artystów, Paolo Veronese, czyli Pawłowi z Werony, jak powiedzielibyśmy w naszym języku.

Kiedy Paolo był dzieckiem, w Weronie działało wielu artystów. Jego własny ojciec był rzeźbiarzem, a wujek znanym malarzem, więc obaj od wczesnych lat zachęcali chłopca do pracy. Gdy tylko Paolo objawił talent malarski, ojciec posłał go do pracowni wujka, by wziął tam pierwsze lekcje rysunku.

Werona leży niedaleko od Wenecji, a Paolo nigdy się nie nużył opowieściami o pięknej Królowej Mórz. Uwielbiał wyobrażać sobie jej przepych, marmurowe pałace pokryte złotem, bogato ubranych mieszkańców, a nade wszystko wspaniałe obrazy zdobiące jej ściany. Same imiona Tycjan i Giorgione brzmiały w jego uszach jak magia. Zdawały się otwierać przed nim wspaniały nowy raj, gdzie dostojni mężczyźni i kobiety w kosztownych sukniach poruszali się w świecie wspaniałych barw.

Nadszedł w końcu dzień, w którym miał zobaczyć miasto swoich marzeń i wejść w magiczny świat sztuki. Jakże cudownie było studiować godzinami sławne obrazy i poznawać sekrety wielkich mistrzów. To była najlepsza nauka, jakiej mogło pragnąć serce.

Nikt w Wenecji nie zwracał specjalnej uwagi na cichego i pracowitego młodzieńca, a on spokojnie pracował sam przez kilka lat. W końcu dano mu szansę, zlecając pomalowanie sufitu kościoła świętego Sebastiana, a kiedy skończył, Wenecja poznała w nim geniusza i dostrzegła, że ma kolejnego wielkiego twórcę, którego musi poważać.

Wielkie obrazy Veronese były dziełami, które zachwycały bogatych Wenecjan, tę kupiecką arystokrację, która lubiła kosztowny przepych. Żaden malarz przed nim nie przedstawił równie królewskich obrazów świetności miasta. Są tam sale bankietowe z marmurowymi balustradami, podobne do ich własnych weneckich pałaców. Goście tłoczący się w tych salach to wytworni dżentelmeni i wysoko urodzone damy, wystrojone w kosztowne brokaty i oślepiające blaskiem klejnoty. Są tam też służący i służące, kosztowne ornamenty i złote naczynia – wszystko, czego dusza zapragnie.

To prawda, że pośród tego przepychu nie było wiele miejsca dla uczuć religijnych, choć malarz nadawał swoim dziełom tytuły zaczerpnięte z Biblii i malował wśród barwnego tłumu postać Naszego Pana lub błogosławionej Dziewicy. Ale nikt nie zatrzymywał się, by pomyśleć o religii, ani nie przejmował tym, że goście na weselu w Kanie Galilejskiej noszą strojne szaty weneckiej szlachty i całość jest bardzo odległa od skromnego przyjęcia weselnego, na którym Chrystus uczynił swój pierwszy cud.

Sława Paolo Veronese rosła, a on malował coraz bardziej imponujące obrazy. Ale gdzieniegdzie znajdujemy prostsze i wdzięczniejsze przykłady jego dzieł, takich jak obraz małego świętego Jana ze skórą przerzuconą przez nagie ramię i krzyżem w ręce. Jest taką prawdziwą dziecięcą figurką, kiedy patrzy w górę i ufnie wkłada małą rączkę w zniszczoną i poranioną dłoń świętego Franciszka, który stoi obok niego.

Choć weneccy wielmoże nie dostrzegali żadnych niedostatków w wystawnych obrazach, które malował Veronese, Kościół zaczął w końcu mieć wątpliwości, czy są odpowiednie jako dzieła sakralne zdobiące jego ściany. Święte Oficjum roztrząsało tę kwestię i rozkazało Veronese, by stawił się przed radą.

Czy naprawdę uchodziło, by dworscy błaźni, mali murzyńscy chłopcy, a nawet psy i koty pojawiały się na obrazach zdobiących ściany kościoła? Veronese odpowiedział z powagą, że chodzi o efekt artystyczny obrazu i nie trzeba zwracać uwagi na szczegóły. Skargę oddalono.

Te obrazy Paolo Veronese były naprawdę wielkimi dziełami sztuki dekoracyjnej, pięknymi na swój sposób, ale zdradzającymi oznaki obniżenia się poziomu sztuki, zamiast jego podniesienia.

Gdyby duchy starych mistrzów mogły powrócić i popatrzeć na nową sztukę, co by odczuwały? Jakże prosty Giotto kręciłby głową na widok bogactwa ornamentów, które tak niewiele znaczą, nawet gdyby docenił kunszt artysty. Z jakim smutkiem Fra Angelico odwróciłby się od tej doskonałej marności świata i westchnął na myśl, że sztuka malarska nie jest już złotą nicią łączącą ludzkie dusze z niebem. Nawet wesoły z usposobienia mnich Fra Filippo Lippi mógłby nie zaaprobować tego targowiska próżności.

Sztuka rzeczywiście wyzwoliła się z wiążących ją reguł starej tradycji, a Veronese mógł bez przeszkód realizować swoje artystyczne fantazje. Ale kto twierdzi, że swoboda jest celem samym w sobie? I dlatego z westchnieniem zamykamy księgę włoskiej sztuki i zwracamy nasze oczy, zmęczone oślepiającym blaskiem południowego słońca, do początków, kiedy dusza artysty przenikała jego dzieło i uczyła nas prostej prawdy, że dzieło stworzone na chwałę Boga jest większe od stworzonego na chwałę ludzi.

Amy Steedman

Powyższy tekst jest fragmentem książki Amy Steedman Rycerze sztuki. Fascynujące opowieści o malarzach.