Złota nić. Rozdział dziewiąty

Było bardzo cicho. Wręcz niewiarygodnie. Słyszał tylko śpiew bólu, pulsowały mu skronie.

Nie słyszał już szurania stóp, stale obecnego w niekończącej się podróży. Szybka, szczekliwa mowa tragarzy, ich szorstkie żarty, wulgarne przekleństwa – wszystko to należało już do przeszłości.

Czekano na niego w Anzuoli: czekał jego brat Pero Lopez, ksiądz Azpeitii, czekał Martin de Iztiola, lekarz. Na starym moście Loyolów w Azcoitii, przyłączyła się do nich Magdalena de Araoz, razem ze swoimi córkami i młodym Beltranem. Ależ on wyrósł! Razem pokonali ostatni odcinek drogi do zamku. Wydawał się nie mieć końca, jednak najgorsze dopiero ich czekało – wstrząsy, gdy mijali wąskie wejście i wspięli się po stromych schodach na ostatnie piętro, gdzie Magdalena przygotowała dla niego łoże z baldachimem. W porównaniu z tym wyprawa przez góry wydawała się błahostką. Pokonanie każdego schodka sprawiało mu autentyczny ból.

Odpoczynek tutaj przypominał chwilowe wytchnienie w czyśćcu.

Magdalena dopilnowała, żeby autentycznie wypoczął. Rzadko zdarzały się kobiety jednocześnie inteligentne i dobre. Zabrała ze sobą doktora. Wyczuła, że Iñigo musi być przez chwilę sam.

Nie musiał jej mówić, co powinna zrobić z francuskimi żołnierzami. Sama to wiedziała. Mieli dostać jedzenie, wino i wszystko, czego im było trzeba.

Mimo to i tak musiał porozmawiać o nich z Magdaleną.

Nie teraz jednak. Nie teraz.

Przynajmniej był w Loyoli. Uśmiechnął się półgębkiem na widok masywnego, ponurego budynku z uroczymi wieżyczkami, na wzgórzu z widokiem na rzekę Urola.

A teraz przebywał w „pokoju z baldachimem”, jak nazywali go w dzieciństwie, czyli w głównym pokoju dla gości, o niskim suficie z ciężkich belek i z dwoma oknami wykutymi w mauretańskiej cegle. Jedno okno, od północy, wychodziło na Izarraitz z kopalniami marmuru i dębami, drugie na wschód, na dolinę i ogrody Azpeitia, z kaplicą Naszej Pani z Olaz i parafialnym kościołem.

Chciał ujrzeć to wszystko ponownie.

Teraz jednak ogród, kaplica i kościół były niewidoczne, ukryte za listowiem olbrzymiego dębu.

Lekki wietrzyk przynosił do pokoju aromat słodkich jabłek.

Odetchnął głęboko. Jego usta zacisnęły się, a ręka wyciągnęła do srebrnego dzwoneczka, który Magdalena położyła na stoliku obok łóżka.

Przybyła natychmiast, a razem z nią lekarz.

– Gdzie Martin? – zapytał Iñigo.

Martin był jego najstarszym bratem, głową rodziny i małżonkiem Magdaleny.

– Ostatni raz dał nam znać z Logrono – odparła Magdalena.

Iñigo z zamyśleniem pokiwał głową. Logrono. Właśnie tam przebywał teraz wicekról. I on by się tam znalazł, gdyby nie jego pospieszna decyzja dotycząca przyłączenia się do obrońców cytadeli.

– Gdzie jest Pedro de Zabala?

– Konsul Azpeitia ustanowił go dowódcą milicji. Wyjechał trzy dni temu.

– Jakie ma siły?

Lekarz zaczął protestować, ale bez przekonania – zbyt dobrze znał rodzinę Loyolów.

– Tysiąc stu ludzi – odrzekła Magdalena cicho.

Tysiąc stu. Martin miał trzy i pół tysiąca, jednak żadnych artylerzystów. Działa to nie wszystko, nie w tych czasach.

Zaczął pośpiesznie kalkulować. Do tego czasu książę Najery z pewnością ściągnął wszystkie okoliczne garnizony. Był jeszcze kontyngent markiza de Lary…

Jednak liczby opierały się jego umysłowi. Nie chciały się dodawać, na chwilę pokój zawirował.

– Doprawdy… – odezwał się doktor Iztiola.

Don Iñigo uniósł dłoń.

– Francuzi – powiedział z niemałym wysiłkiem. – Francuzi, którzy mnie tu przytransportowali… Dopilnuj, żeby dostali przewodników… dzięki którym nie natrafi ą na nasze oddziały. Nie mogą nic zobaczyć… Po powrocie przecież się zameldują.

– Naturalnie – przytaknęła Magdalena. – Dobrze cię traktowali?

– Tak. Robili, co mogli. Zwłaszcza ich dowódca i… ten chłopiec. Doktorze, jestem teraz do twojej dyspozycji…

I z tymi słowami na ustach zemdlał.

***

Sprowadzono jeszcze dwóch medyków, kiedy de Iztiola uznał, że należy bez zwłoki przeprowadzić operację. Francuzi bardzo kiepsko się spisali, bez wątpienia przez swoją ignorancję, nie celowo, jak wspaniałomyślnie oświadczył de Iztiola. Nogę należało złamać i nastawić ponownie.

Don Iñigo uprzejmie pokiwał głową. Odmówił picia wina razem z makiem, które chcieli mu podać. Takie znieczulenie było dobre dla kobiet.

Wpatrywał się w drewniane belki na suficie i wbił paznokcie w dłonie, kiedy zaczęła się jatka.

– Najważniejsze, żeby nie było żadnych deformacji – oświadczył.

Uczeni medycy popatrzyli po sobie, a następnie wymamrotali, że zrobią wszystko, co tylko w ich mocy.

– Żadnych deformacji – powtórzył pacjent lodowato.

I więcej się nie odezwał.

Magdalena oraz ojciec Pedro Lopez czekali przed drzwiami, w takich wypadkach zawsze lepiej mieć pod ręką duchownego.

Zza drzwi nie dobiegał żaden dźwięk.

***

Na szczęście ojciec Lopez nie był potrzebny.

Cztery dni po operacji lekarze nadal nie byli usatysfakcjonowani. Po krótkiej naradzie z uczonymi kolegami de Iztiola wrócił do chorego.

Pacjent był całkowicie przytomny, ale w gorączce.

Ptasia twarz baskijskiego lekarz wydawał się całkiem pozbawiona wyrazu.

– Don Iñigo, warto by przyjąć Wiatyk.

Pacjent spojrzał na niego kamiennym wzrokiem.

– To pewne czy jedynie możliwe?

– To nie jest pewne, don Iñigo.

Pacjent pokiwał głową.

– Przyślij mojego brata Pero.

Przyjął ostatnie namaszczenie z godnością rycerza najwyższego władcy.

Jak to się często zdarza, po Wiatyku poczuł się lepiej. Potem znowu przyszła gorączka, ale don Iñigo wciąż trzeźwo myślał. Wyższa temperatura ciała zdawała się wręcz przyśpieszać tok jego myśli.

Król Karol… Niezrozumiałe, że nie reagował na wiele wiadomości wysyłanych przez księcia Najery. Jako cesarz musiał wysłuchiwać informacji o troskach całego świata, naturalnie, a tych nie brakowało, zwłaszcza w Niemczech, gdzie szalony mnich o nazwisku Luter postanowił postawić się ponad Kościołem i został wykorzystany przez książąt.

Jednak jeśli cesarz zapomniał, że przede wszystkim jest władcą Hiszpanii, mogło się to okazać fatalne w skutkach. To prawda, Karol był młody, ale miał dobrych doradców, takich jak Adrian z Utrechtu, który czuwał nad edukacją władcy.

Posłaniec po posłańcu i żadnej odpowiedzi. Francuzi podchodzili coraz bliżej, teraz już z całą pewnością zdawali sobie sprawę z istnienia comuneros, buntowniczego, agresywnego ruchu przeciwko przywilejom szlachty. Całkiem możliwe, że comuneros zawarli tajny układ z Francuzami. Było to nawet całkiem prawdopodobne, jak twierdził sam książę.

Co za nieszczęście, że wicekról musiał opuścić Pampelunę. Była to ucieczka, nawet jeśli władca twierdził, że zanim wypuści się pocisk z hakownicy, należy odciągnąć sznur. To nie była dobra pora na aforyzmy, tylko na działanie.

Zaledwie tydzień wcześniej Iñigo bardzo prosił o posiłki z Guipuzcoa, książę udzielił mu pozwolenia. Iñigo poruszył całą prowincję – za nim i za Martinem ruszyło trzy i pół tysiąca ludzi. Właśnie docierali do Pampeluny, kiedy okazało się, że wicekról uciekł.

Co gorsza, miasto już zdążyło rozpocząć rokowania z Francuzami. Naturalnie, stacjonowały tam niespełna dwa tysiące ludzi. Lojalność obu miast oraz cytadeli była tak wątpliwa, że Martin nalegał na wycofanie swoich ludzi. Może miał rację – nie ma nic gorszego niż dać się złapać w dwa ognie. A jednak było to nie do przyjęcia, po prostu nie do przyjęcia.

Martin był głową rodziny. Martin był dowódcą Guipuzcoan. Nie mógł jednak odmówić Iñigo dwóch setek ochotników, o które ten prosił.

Miasto słabło. Większość ludzi popierała Francuzów ze względu na ich marionetkowego króla. Iñigo wiedział, że może zostać złapany, nawet zanim jeszcze zdoła się dostać do cytadeli.

Dlatego też gnał przez miasto z olbrzymią prędkością, przyłbicą opuszczoną na twarz, tarczą na ramieniu i nagim mieczem w dłoni. Dwie setki ludzi podążały za nim. Sam ich wjazd do cytadeli miał napełnić jej obrońców nową odwagą i faktycznie tak się stało, choć nie potrwało to zbyt długo. Dwie setki ludzi, podczas gdy Francuzów było ponad dwa tysiące. Ale musieli go słuchać, a przynajmniej konsultować się z nim – był posłem wicekróla.

– Brońcie cytadeli lub gińcie!

Don Francisco Herrera nie był całkiem pewien, czy to rozkaz wicekróla, ale na szczęście nie drążył tego tematu. Herrera był szczwanym lisem i tak się zachowywał.

Lis jednak broni swojej nory, czyż nie?

Czy hiszpańska forteca miała poddać się wrogowi bez jednego wystrzału?

Nie, jeśli Iñigo był jednym z obrońców, choćby i najmniej istotnym. Brońcie cytadeli lub gińcie. Brońcie cytadeli lub gińcie.

Jak krzyczeli! Umilkli jednak na widok wojsk nieprzyjaciela. Było ich mnóstwo, a drabiny trzeba odpychać. To jasne, przecież wróg się po nich wspina!

Odpychać drabiny.

Coś syczało niczym szerszeń, diabelski szerszeń, ktoś krzyczał: „Uwaga!”, i nagle mur rozpadał się na kawałki, a ból… Nie wolno im opuszczać flagi, oszaleli?

Teraz był w Loyoli, w pokoju z baldachimem.

De Iztiola dał mu coś do picia, coś chłodnego…

Płonął. Nie mogą pozostać żadne deformacje. Nie mogą pozostać żadne deformacje.

Dlaczego wszyscy zdawali się tacy zatroskani?

Trzeba poruszyć prowincję, niech zaciągnie się każdy mężczyzna, który może udźwignąć broń. Król się dowie.

Będę służył mojej pani, mojej pięknej królowej. Złożę u jej stóp swoje uczynki.

Muszę jechać. Przygotujcie mi konia. Ogłuchliście? Konia.

Tym razem siedziało wokół niego trzech mężczyzn, trzech medyków, o poważnych, surowych obliczach.

Don Iñigo de Loyola popatrzył na de Iztiolę.

– Czy to nadal nie jest pewne?

– Jeśli twój stan nie poprawi się do północy, panie, to pewne – odpowiedział medyk bez najmniejszego wahania w głosie.

Pacjent wyjrzał przez okno. Słońce stało wysoko. Słyszał z oddali ciche dźwięki kościelnych dzwonów.

Dlaczego biją dzwony?

– To wigilia dnia świętego Piotra.

Święty Piotr… Patron kaplicy w Loyoli.

Święty Piotr, patron rycerzy, który wyciągnął swój miecz w obronie Króla królów.

Miał sprzymierzeńca. Postanowił bronić cytadeli.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Złota nić.